Magdalena Cedro
Zuza ma, co trzeba
Zaczęło się niewinnie – od prezentu mikołajkowego w grupie trzylatków, kiedy dziewczynki dostały zestaw z laleczką, a chłopcy lokomotywę z torami. Dziwny podział, pomyślałam, ale rok później wszyscy dostali słodycze i moje rozterki minęły. Parę miesięcy temu od mojej czteroletniej córki usłyszałam pierwsze podejrzane zdanie: „Te spodnie są chłopackie”. Inne mamy potwierdziły – tak, u nich niektóre koszule też nagle stały się „chłopackie”. Ale prawdziwy niepokój wywołało we mnie stwierdzenie: „Mamo, przecież to nie jest zabawka dla dziewczyn!”. „O nie – myślę sobie – koniec tego dobrego, czas na powrót do właściwych proporcji”. Mimo że bardzo cenię przedszkole mojej córki – dzieciaki nie wiedzą, co to nuda, dużo czasu spędzają w starym ogrodzie, rozwijają się plastycznie i muzycznie, nawiązują bliskie przyjaźnie – to jednak niepokoi mnie sposób, w jaki wprowadza w umysły dzieci poczucie przynależności do danej płci.
Do tej pory jedynym orężem w walce ze sztucznymi podziałami na zajęcia „typowo dziewczęce i chłopięce” (z trudem przechodzi mi to nawet przez klawiaturę…) była książka napisana przez Piję Lindenbaum – „Igor i lalki”, w której główny bohater nie tylko kocha grać w piłkę, lecz także lubi razem z dziewczynkami bawić się lalkami. Cieszę się, że w zanadrzu będę mieć teraz serię o Zuzie.
Pierwsza z książek, „Czy Zuza ma siurka?”, rozprawia się z mitem grzecznej dziewczynki, której przystoi tylko dystyngowany spacerek w wykrochmalonej sukience z dala od trawy, jej jedyną aktywnością jest wąchanie kwiatków, a w głowie ma sam róż. Zuza wspina się po drzewach, rysuje mamuty i gra w nogę. Kiedy pojawia się w klasie Maksa, w mig rozbija jego cukierkową (i znienawidzoną w gruncie rzeczy) wizję dziewczyn. Dotychczas chłopiec dzielił świat na dwa obozy: Siurkowców (fajni i silniejsi) i Bezsiurkowców (niefajni, bo „im czegoś brakuje”). Zaintrygowany zachowaniem Zuzy dochodzi do prostego wniosku, że skoro da się z nią tak świetnie bawić, to nie może być zwykłą dziewczynką – musi mieć siurka. Przechodząc od teorii do praktyki, Maks szuka sposobów, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia. W końcu na plaży, gdy zapominają kostiumów kąpielowych, okazuje się, że Zuza siurka nie ma, ale za to ma cipkę. Teraz świat Maksa będzie dzielić się na Siurkowców i Cipkówny, bo przecież „dziewczynom niczego nie brakuje!”.
Ze stereotypami, zwłaszcza związanymi z płcią, trudno walczyć. Są nimi przesiąknięte przedszkola, jak powietrzem oddychało nimi pokolenie moich dziadków i rodziców, a teraz często powtarza je moje pokolenie, być może nieświadomie. Z drugiej strony niemożliwe jest wychowanie dziecka pod kloszem rodzinnym, gdzie nie mówi się „gruby”, „kaleka”, „czarnuch”, „to wypada tylko dziewczynkom”. Prędzej czy później trafię do piaskownicy, gdzie codziennie będzie padało pytanie: „Którego chłopca jest ten samochód?”, a ja codziennie będę odpowiadała: „Mojej córki”. Trudno jest pokonać utarte klisze, ale to nie znaczy, że powinnam się poddać już na początku. Dzięki książce „Czy Zuza ma siurka?” dzieci zobaczą, że każdy może się bawić, jak tylko chce, co – mam wielką nadzieję – będzie wstępem do przekonania, że każdy w przyszłości wybierze sobie zawód zgodny z własnymi zainteresowaniami, a nie oczekiwaniami otoczenia.
Thierry Lenain (autor) i Delphine Durand (ilustratorka) z pomocą tłumacza Marka Puszczewicza przełamują stereotypy dotyczące nie tylko zachowania, ale również języka. „Czy Zuza ma siurka?” zwraca uwagę niepospolitym tytułem. Trzy lata temu, gdy przez media przetoczyła się lingwistyczna dyskusja z okazji pierwszych Dni Cipki, zauważyłam pewne zakłopotanie wśród rodziców i opiekunów, którym rejestrem się posługiwać. Podzielono się wówczas na cztery grupy: opcja medyczna („penis”, „wagina” i – słowo, którego nie cierpię – „srom”), opcja infantylno-przyrodnicza („ptaszek”, „żabka”), opcja moczowo-wymijająca („siusiak”, „siuśka”, „kuśka”, „tam”) oraz opcja obwołana w Internecie patologiczną („cipcia”, „cipka”, „siurek”). Argumentem przeciwko „cipce” i „siurkowi” było zbytnie podobieństwo owych wyrazów do słów jednoznacznie uznanych za wulgarne w języku polskim. Wydawnictwo Entliczek postanowiło opcję patologiczną odczarować. W otoczeniu uroczych rysunków i ważnych treści te słowa kluczowe zaczynają brzmieć neutralnie. Zapewne to one na początku zwrócą uwagę dzieci, które potem łatwo będzie wciągnąć w rozmowę o treści książki. Boję się tylko, że ważny przekaz o przełamywaniu stereotypów dotyczących dziewczynek przepadnie w miałkim medialnym roztrząsaniu, jakim jest stopień wulgarności użytych słów.
Kontynuacja pierwszej książki, zatytułowana „Zuza chce mieć dzidziusia”, porusza kolejne niełatwe wychowawcze zagadnienie – jakwytłumaczyć latorośli, skąd się biorą dzieci. Skoro przeżyłam już głośne pytania w autobusie, którą dziurką wychodzi noworodek, przeżyję dyskusję o wszystkim innym. Druga z serii Zuza ułatwi mi rozmowę kompleksową: fabuła prowadzi nas od momentu, gdy Zuza idzie przytulać się z Maksem, koniecznie za zamkniętymi drzwiami, poprzez ciążę Zuzy, obnoszoną z dumą po szkole, aż do rozwiązania („To był bardzo łatwy poród”, stwierdza Zuza.). Potem sytuacja się komplikuje, bo choć dzidziuś okazuje się jak najbardziej prawdziwy, to należy jednak do mamy Zuzy. W tle majaczy bierny i przerażony całą sytuacją Maks, który na końcu już sam nie wie, czy ma czuć ulgę, że to nie jego synek, czy może jednak smutek.
Chyba wszystkie dzieci uwielbiają bawić się w dorosłych. Gdy Zuza podgląda swoją mamę i próbuje przejść wszystkie etapy ciąży, nie poprzestaje na doklejeniu sobie brzucha i zajadaniu truskawek. Również jej manipulacje zaskakująco przypominają zachowanie dorosłych: jeśli Maks nie zgodzi się na „majstrowanie dzidziusia”, ona przestanie go kochać. Matactwa Zuzy nie przysłaniają jednak głównego, subtelnie przekazanego przesłania, które napisane wprost brzmi cukierkowo i banalnie – najważniejsza jest miłość. To miłość staje się warunkiem ciąży i to miłość wyznaje Zuza Maksowi po wyjściu na jaw prawdy dotyczącej jej braciszka.
Choć kibicuję mocno Zuzie, która jest bohaterką wyemancypowaną, aktywną, z otwartym umysłem i nietuzinkową wyobraźnią, nie przemawia do mnie sposób przedstawienia Maksa. Thierry Lenain, jak twierdzi notka biograficzna, „pisze historyjki, w których broni dziewcząt”, ale nie udało mu się uciec przed stereotypem samca, z kolanami drżącymi na widok noworodka i z ograniczoną wizją kobiecości obsypanej różowym kwieciem. Maks zaczyna działać tylko w jednej sytuacji – gdy musi obronić „ciężarną” Zuzę przed zniecierpliwioną nauczycielką. Z wielką nadzieją czekam na kolejne części serii. Może trzecia książka będzie historyjką, która obroni wszystkie dzieci przed zaszufladkowaniem?
Książki:
Thierry Lenain, „Czy Zuza ma siurka?” oraz „Zuza chce mieć dzidziusia”, il. Delphine Durand, przeł. Marek Puszczewicz, Wydawnictwo Entliczek, Warszawa 2013.
* Magdalena Cedro, anglistka, tłumaczka audiowizualna, mama czteroipółletniej czytelniczki. Podobno robi najlepszy w mieście placek z wiśniami.
Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.
„Kultura Liberalna” nr 229 (22/2013) z 28 maja 2013 r.