W 2012 roku 83 miliony Chińczyków wyruszyło zagranicę. Pod względem pozostawianych tam pieniędzy (102 miliardów USD w ubiegłym roku) wyprzedzili właśnie Niemców i Amerykanów, a prognozy przewidują, że liczba chińskich turystów i wydawane przez nich kwoty będą stale rosnąć. Chińczycy bowiem jadą za granicę niekoniecznie po to, żeby zwiedzać, a bardziej, żeby kupować i to bynajmniej nie souveniry. Obiektem pożądania są produkty luksusowe, głównie torebki, ubrania, zegarki. Wysokie cła powodują, że opłaca się wyjazd na zakupy do Paryża, gdzie można nabyć modne gadżety dla całej rodziny. A! i zrobić sobie przy okazji zdjęcie na tle wieży Eiffla.

Światowy przemysł turystyczny stara się dostosować do potrzeb i preferencji nowych klientów. Hotele wstawiają do pokoi czajniki (Chińczyk MUSI mieć wrzątek – czy to do herbaty, czy to do zalania chińskiej zupki), dokładają kapcie, a także zatrudniają chińskiego kucharza i chińskojęzyczny personel. W muzeach pojawiają się instrukcje, tablice i przewodniki w chińskiej wersji językowej, sinolodzy znajdują zatrudnienie jako przewodnicy wycieczek. Na chińskich turystach lubiących wydawać i chwalić się wypchanym portfelem zarabiają wszyscy związani z biznesem turystycznym, jak i pośrednio cała gospodarka goszczących ich krajów.

Sęk w tym, że Chińczycy są turystami trudnymi. Dla większości z nich 10-dniowa wycieczka po Europie jest pierwszym kontaktem z zachodnim światem, którego normy zachowania i kultura są dla nich równie egzotyczne jak dla nas maniery mieszkańców Państwa Środka. Najczęściej stawiane im zarzuty to: hałaśliwe zachowanie, plucie, przechodzenie na czerwonym świetle, palenie w windach i sklepach czy pozwalanie dzieciom na załatwianie gdzie popadnie potrzeb fizjologicznych. Co gorsza, nie są one niesłuszne, bo duża część Chińczyków tak właśnie się zachowuje i jest niezmiernie zdziwiona, że komuś to przeszkadza.

Chińskie maniery rażą nawet Azjatów. Sōpurando (domy kąpielowe) w tokijskim Yoshiwara niedawno ogłosiły, że nie będą obsługiwać Chińczyków z powodu „różnic kulturowych”. Japońska prasa szybko wyjaśniła na czym one polegają – targowanie się, robienie zdjęć (mimo zakazu) oraz przynoszenie laptopów z filmami porno i domaganie się od kąpielowych wiernego naśladownictwa. Trzeba jednak zauważyć, że choć zachowania te rzeczywiście są mało cywilizowane, to akurat Japończycy, powodowani ogólną niechęcią do dużego sąsiada, szukają źdźbła w oku bliźniego, bowiem to ich seksualne wyczyny są słynne w całej Azji.

Luksusowe resorty na Malediwach także wkroczyły na wojenną ścieżkę. Ostrzegły, że będą sprawdzać, czy chińscy nowożeńcy rzeczywiście nimi są. Gra toczy się o darmowe atrakcje przysługujące parom w miesiącu miodowym, na tyle kuszące, że niektórzy fałszują akty ślubu. Pary z kilkunastoletnim dzieckiem, matka z synem czy para przyjaciół tej samej płci, pokazują wykonane domowym sposobem dokumenty i na ich podstawie żądają romantycznej kolacji przy świecach, a na wątpliwości obsługi (w Chinach nie ma małżeństw jednopłciowych) reagują agresją i groźbami.

Skargi i utyskiwania w światowych mediach na chińskich turystów przybrały taką skalę, że władze postanowiły utemperować swoich rodaków. Wicepremier Wang Yang w oświadczeniu z dnia 16 maja stwierdził, że niecywilizowane zachowania Chińczyków za granicą szkodzą wizerunkowi kraju. W cywilizowaniu ma pomóc wchodzące w życie 1 października tego roku „Prawo turystyczne ChRL”, którego rozdział 2, paragraf 13 stanowi: „W trakcie podróży podróżujący powinien przestrzegać zasad porządku publicznego i moralności społecznej, szanować miejscowe zwyczaje, tradycyjną kulturę i wierzenia religijne; powinien troszczyć się o obiekty turystyczne, chronić środowisko naturalne i respektować zasady cywilizowanego zachowania turystycznego”.

W okresie vacatio legis garść wytycznych dostarcza China National Tourist Administration, w specjalnym komunikacie, ku nauce i poprawie, punktująca zachowania, których powinien unikać dążący do tworzenia „cywilizowanego i harmonijnego środowiska turystycznego” kulturalny i nie przynoszący wstydu ojczyźnie Chińczyk. Nie ma przeproś, chiński turysta już powinien wiedzieć, że m.in.: nie wolno pluć i palić w miejscach gdzie to zabronione, wrzeszczeć, deptać trawników, zrywać kwiatów i owoców, a także gonić, łapać i straszyć zwierząt, wspinać się na zabytki, ani po nich pisać, marnować jedzenia, zmuszać tuziemców do wspólnych zdjęć, chodzić z gołym torsem w miejscach publicznych, przeklinać i, rzecz oczywista, powinien dać odpór „zabobonom i feudalnym zachowaniom”. Pragnącym dowiedzieć się więcej o zwyczajach chińskiego turysty, a także o innych aspektach chińskiej rzeczywistości, polecam świeżo wydaną książkę Katarzyny Pawlak „Za Chiny ludowe”, w której autorka obrazowo opisuje zachowania homo viator sinensis – jest też twórczynią tego celnego określenia.

Ale chińscy turyści też mają powody do narzekań. Europejscy złodzieje szybko uznali ich za łakomy kąsek i co rusz w chińskiej prasie pojawiają się mrożące krew w żyłach relacje z kradzieży, rozbojów i oszustw, jakich ofiarą padają zdezorientowani wycieczkowicze. Najgorszą sławą chyba cieszy się Paryż, ale także Bruksela, Amsterdam czy Zurich nie pozostają zbytnio w tyle. Agencje turystyczne ostrzegają swoich klientów, by na zamorskie wojaże nie brali ze sobą dużo gotówki i nie obnosili się z drogą biżuterią.

Czy prawa i dyrektywy zmienią chińskiego turystę? Śmiem wątpić. Nie jest możliwe stanie się innym człowiekiem, który, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w momencie przekroczenia granicy, z prostaka przeistacza się dystyngowanego dżentelmena. Jeśli nie uda się zmienić codziennego zachowania w domu, na ulicy, w miejscu publicznym, to szanse na poprawę manier Chińczyków za granicą są mniej niż mizerne. Ale wiadomo, że czas robi swoje i wystarczy sobie przypomnieć z jaką sympatią świat przyjmował pierwsze fale amerykańskich turystów i jakie miał o nich zdanie. A jednak się ucywilizowali, prawda?