Lektura jego tekstu uzmysłowiła mi w pełni to, co już od jakiegoś czasu podejrzewałem; co nosiłem w sobie jako myśl niedojrzałą i nieubraną jeszcze w słowa. A mianowicie, że to nie (jak zwykło się uważać) politycy, ale właśnie dziennikarze są zakałą ludzkości. No dobra, zmityguję się nieco: współczesnych społeczeństw zachodnich.

Taktyka działania dzisiejszych dziennikarzy sprowadza się, jak to opisuje Bratkowski, do doktryny „co dzień nowa awantura”, „co dzień nowy konflikt”. Prawda banalna, ale przez to nie mniej prawdziwa. Z tym, że problem nie kończy się moim zdaniem bynajmniej na tym, że jakieś spory czy napięcia społeczne są sztucznie podsycane czy wręcz – kreowane jedynie dla potrzeb szerokiej publiczności (która – nie łudźmy się – chce to właśnie czytać i to właśnie oglądać). Rzecz w tym, że tworząc i stymulując te wszystkie żenujące, przyziemne wojenki naszej codziennej polityki, dziennikarze jednocześnie piętnują je jako nieodpowiedzialne właśnie, ustawiają się w roli mędrców, ba – jedynych obrońców powagi i przyzwoitości. Najpierw pracują w pocie czoła, by je „na szkle” wyświetlić, później zaś obśmiewają w „Szkle kontaktowym”. Bo są – ma się rozumieć – ideowi. Nikt z nich nigdy nie wyciśnie z jakiegoś polityka, że broni on interesu tej lub owej grupy (w czym nie ma przecież niczego złego). To byłoby, jak o szczegółach mawiają odpowiedzialni za kryzys finansowy bankowcy, mało interesujące. Interesujące są spory o wartości, o wielkie idee, bo tu zawsze i każdemu z zaproszonych do programu gości szybko pojawia się piana na ustach. Tak ujęta „ideowość” pozwala również dziennikarzom zachować dobre samopoczucie. (W tej samej „Wyborczej”, na tej samej stronie Katarzyna Kolenda-Zaleska pisze, że przecież to właśnie „dziennikarze patrzą władzy na ręce – ostatnio nawet dosłownie, licząc drogie zegarki na ręce jednego ministra”. Hawk, Kasiu!).

Ma też chyba Bratkowski rację, że rządzi się dziś właśnie przez tworzenie pewnej atmosfery, pewnego klimatu, przez regulowanie nie treści, ale (jeżeli można tak powiedzieć) temperatury rozmowy. W tym sensie media masowe to wielkie przędzalnie Zeitgeistu. To jednak temat na inną okazję, chciałbym bowiem zakończyć te lamenty optymistycznym akcentem. Nie, nie chodzi mi jedynie o to, że wśród chmary dziennikarzy nieodpowiedzialnych są jeszcze jakieś niedobitki osób poważnych (bo są). To banał, który niczego do naszej wiedzy nie dodaje. Kusi mnie więc, by posunąć się o wiele dalej i ogłosić, że odkryłem (a odkryłem w istocie) absolutnie niezawodny sposób oddzielenia mediów poważnych od niepoważnych; takich, jakie czytać/oglądać (niepotrzebne skreślić) warto, i takich, w przypadku których nie opłaca się tego robić. Cóż to za cudowne kryterium? Mam na myśli swoiste reductio ad Giertychum. Wszystkie media, które na przestrzeni ostatnich kilku lat (tj. od czasu, gdy przestał być politykiem) choć raz gościły u siebie Romana Giertycha, są niepoważne i niewiarygodne. I odwrotnie. Przyczyny ustanowienia takiego kryterium nie trzeba, jak sądzę, szeroko wyjaśniać – jest zrozumiałe samo przez się. Dopóki Giertych był liderem liczącej się partii, pojawiać się w programach telewizyjnych musiał, zapraszanie go nie było więc niczym dziwnym. Odkąd jednak przestał nim być, podtrzymywanie jego obecności w mediach jest aktem skrajnej nieodpowiedzialności.

Tak, wiem, samym Giertychem (choć spory chłop) całego problemu się nie rozwiąże. Ale jakiś początek jest…