Veturilo stało się doskonałą alternatywą dla zatłoczonych autobusów i tramwajów oraz idealnym rozwiązaniem dla popołudniowych korków (w szczególności tych spowodowanych zamknięciem metra). Nie zniechęca nawet fakt, że wciąż przysparza korzystającym wielu problemów – sporo rowerów jest wadliwych, a system często nie pozwala odpiąć tych dobrych. A i korzystający z nich nie ułatwiają sobie zadania – niemal każda stacja w Śródmieściu zdaje się pustoszeć wskutek tego, że sympatycy miejskich jednośladów wsiadają na nie i wracają do swoich dzielnic. Są to jednak tylko drobne problemy, które bez wątpienia można rozwiązać. Rower miejski jest koniec końców udanym projektem.

Cieszy przy tym jeszcze jedno. Podczas gdy my już uporaliśmy się jakoś z Veturilo i przyzwyczailiśmy się do zastępów cyklistów na ulicach, chodnikach, w południe oraz wieczorem, z nowej sieci rowerów miejskich cieszą się od niedawna… nowojorczycy. Tak, mieszkańcy miasta, które dla wielu warszawiaków stanowi obiekt westchnień, dopiero teraz mogą zaznać uroków korzystania ze wspólnego transportu rowerowego. Przyznam się, że gdy zobaczyłem okładkę nowego „The New Yorkera”, z początku trudno było mi w to uwierzyć. Po chwili jednak zrozumiałem – to jest właściwa kolejność, bo tam, zanim otworzyli sieć rowerów miejskich, stworzono system ścieżek rowerowych i kontrapasów. Wniosek, że u nas wszystko robi się na odwrót, pozostaje w mocy. Mimo to, trzeba zauważyć, że także w Polsce zaczęto wytyczać nowe odcinki tras dla rowerów prowadzące wzdłuż jezdni.

Rozrost sieci miejskich rowerów (zarówno w Warszawie, jak i w innych polskich miastach) zwrócił moją uwagę nie tylko z tego powodu, że sam jestem aktywnym cyklistą, lecz także dlatego, że uświadomił mi, iż mieszkańcy polskich miast potrafią się dzielić. Czyż nie mógłby to być piękny fundament pod wprowadzenie… samochodu miejskiego? Idea nie jest nowa. Jak pokazują eksperci, systemy samochodów miejskich rozwijają się prężnie w niektórych państwach i stanowią dobre rozwiązanie dla metropolii globalnego Południa. Instytucja ta sprawdza się bardzo dobrze także na naszym kontynencie – jak choćby w Paryżu, gdzie od ponad roku działa system „Autolib”. Są to miejskie, elektryczne samochody, które, podobnie jak warszawskie Veturilo, można wypożyczać, użytkować, a potem odstawiać, jeśli opłaca się abonament. Gdy usłyszałem o tym projekcie rok temu, na wykładzie Edwina Bendyka w ramach „Zielonego Jazdowa”, nie wierzyłem, że mógłby zostać zrealizowany w Warszawie.

Na podstawie obserwacji popularności miejskiego roweru wydaje mi się jednak, że użyczanie mieszkańcom samochodu na tych samych zasadach nie jest wcale bezsensownym pomysłem. Czy nie uświadomilibyśmy sobie dzięki nim, jak bardzo potrafimy lub nie potrafimy dbać o dobro publiczne? Oczami wyobraźni jestem w stanie zobaczyć rząd zdewastowanych samochodów miejskich, z którymi nie wiadomo co robić. Mogłaby to być dla nas ważna lekcja. Z Veturilo w końcu też tak było. Zanim je wprowadzono wszyscy kręcili głową, że ludzie będą je rozbierać na części albo wrzucać do Wisły. A jednak tak się nie stało. Zdarzają się awarie, dewastacje, ale to wyjątki.

Być może na taką rewolucję jeszcze za wcześnie, bo samochód w Polsce wciąż jest kojarzony ze statusem społecznym. Jednak zmiana w tej optyce zdaje się nadchodzić. Ruch samochodowy w miastach staje się uciążliwy. Za amerykańskim socjologiem miasta Rayem Oldenburgiem można powiedzieć, że „miejski sposób życia, który stał się jednym z głównych powodów naszych bolączek, przypomina szybkowar bez koniecznego zaworu bezpieczeństwa. Nasze miejskie środowisko jest jak maszyna, która rozgrzała się do czerwoności, ponieważ zaprojektowano ją bez systemu chłodzenia” [1]. Warszawski ruch uliczny potrzebuje systemu chłodzenia, a miejski samochód rewelacyjnie by się w tej roli sprawdził. Kto wie, może gdyby w Warszawie kiedyś się rzeczywiście pojawił, zrobiłbym wreszcie prawo jazdy?

Przypisy:

[1] Ray Oldenburg, „The Great Good Place”, 1991, s. 10.