jean_echenoz_14Gdy na początku lat 70. Zbigniew Herbert pisał krótki esej o buncie Samos przeciwko Atenom, cały passus dotyczący kolejnych bitew pomiędzy zwaśnionymi stronami opatrzył następującym komentarzem: „Starożytne batalie wyobrażamy sobie na sposób operowy, nie całkiem na serio, i nie mało przyczynił się do tego film historyczny. Oto po polu biegną mężczyźni odziani w kosmiczne stroje, trzymający w ręku anachroniczne narzędzia do zabijania. Tamta krew ma dla nas barwę zatartego fresku” [1].

Powoli takim zatartym freskiem staje się dziś dla Europejczyków (o ile już się nie stała) również I wojna światowa. Widzimy na nim niemieckie wojska w groźnych pikielhaubach, przypominających zwieńczenia zabytkowych słupów ogłoszeniowych, czerwone spodnie ruszających do boju Francuzów, podobne do grubych cygar sterowce, obłoczki gazów bojowych spod Ypres – po latach niewinne jak poranna mgła. A trochę bardziej z boku, tam, gdzie instynktownie kieruje się wzrok polskiego ucznia, bo o to z pewnością zapyta nauczyciel – szare mundury i sumiasty wąs Piłsudskiego. I Kasztankę, koniecznie Kasztankę. Wszystko w kolorach sepii, która obrazowi nawet największych cierpień potrafi nadać wygląd dagerotypu pokrytego „szlachetną” patyną czasu. Jak zatem ożywić pamięć o wojnie i w namacalny sposób opowiedzieć o ludziach, którzy zostali w nią mimowolnie lub na własne życzenie wciągnięci?

Jedną z odpowiedzi daje literatura. To dzięki niej pojedynczy żołnierze, którzy w relacji historyka są tylko elementem większej całości – kompanii, regimentu, dywizji, armii czy wreszcie narodu – nabierają indywidualnych rysów. To również dzięki niej poznajemy owe z pozoru nic nie znaczące szczegóły wojennej egzystencji, które stanowią treść życia zwykłego szeregowca: wszy kąsające Rossiego w „Obciętej ręce” Cendrarsa, walkę o kęs pożywienia i wygodniejsze buty kolegi w „Na Zachodzie bez zmian” Remarque’a czy nerwowe oczekiwanie na listy od żon, narzeczonych i kochanek w „Drewnianych krzyżach” (Les Croix de bois) Dorgelèsa.

Rodzinna historia

Do tych dzieł, których autorzy na własnej skórze doświadczyli, czym były „stalowe burze” okopów frontu zachodniego, można dziś dodać kolejną pozycję – wydaną w roku 2012 mini-powieść „14” Jeana Echenoza. Nie jest to, rzecz jasna, narracja bezpośredniego świadka wojennych wydarzeń, jednak impulsem do napisania książki były dla Echenoza oryginalne zapiski żołnierza z okresu Wielkiej Wojny, które wpadły mu przypadkowo w ręce przy porządkowaniu rodzinnych papierów. Prowadzony na bieżąco dziennik dostarczył pisarzowi niezbędnej powieściowej materii i, co najważniejsze, pozwolił przedstawić najdrobniejsze szczegóły frontowego życia. Resztę dopełniła lektura opasłych historycznych opracowań i klasycznych już powieści, między innymi Chevalliera, Barbusse’a i Dorgelèsa, a także analiza filmów i setek archiwalnych fotografii, na których uwieczniono wojenne epizody. Echenoz przyznał później w jednej z telewizyjnych wypowiedzi, że dopiero po wykonaniu tej olbrzymiej faktograficznej roboty odsłonił mu się ogrom fenomenu, jakim było to „już nie tylko europejskie, ale światowe samobójstwo”. Ogrom, który potrafił zaintrygować, ale również onieśmielić.

Lektura_obwieszczenia__1914
Francja. Lektura obwieszczenia (1914 r.)

Może właśnie dlatego „14” jest objętościowo przedsięwzięciem nad wyraz skromnym. Powieść liczy zaledwie 120 stron w kieszonkowym formacie. Fabuła również nie jest rozbudowana. Zawiera się właściwie w króciutkim, napisanym w poetyce haiku odautorskim streszczeniu, umieszczonym na czwartej stronie okładki: „Pięciu mężczyzn wyruszyło na wojnę, pewna kobieta czeka na powrót dwóch z nich. Pozostaje dowiedzieć się, czy powrócą. Kiedy. I w jakim stanie”. Mężczyznami są przyjaciele z niewymienionego z nazwy miasta w Wandei, „towarzysze od wędki i kawiarni”. Anthime, główny bohater, którego losy śledzimy od pierwszego do ostatniego rozdziału, to skromny księgowy w miejscowej fabryce obuwia. Jego brat Charles, człowiek wyniosły i pewny siebie, jest administratorem tego samego przedsiębiorstwa. To właśnie jego obdarza względami córka właściciela firmy, młoda Blanche Borne. Resztę towarzystwa tworzą kolejno: Padioleau, pomocnik rzeźnika, Bossis, zajmujący się oprawianiem rzeźnych zwierząt, oraz Arcenel, rymarz. Wszystkich poznajemy w ciepły, sierpniowy dzień 1914 roku, w którym małe miasteczko świętuje pewien szczególny moment. Oto doszło ostatecznie do tego, na co z niecierpliwością czekała cała Francja. Rozpoczęła się mobilizacja.

Szczęśliwa rana

Dalsze losy bohaterów nie są ani bardziej, ani mniej awanturnicze niż los przeciętnego uczestnika la Grande Guerre. Anthime, Padioleau, Bossis i Arcenel trafiają do 93. regimentu piechoty. Charles, ze względu na swoje umiejętności fotograficzne (jak skrzętnie odnotowuje Echenoz, jest on posiadaczem Le Rêve idéal, wysokiej jakości aparatu firmy Girard & Boitte), zostaje zmobilizowany jako lotnik-zwiadowca w raczkującym podówczas lotnictwie wojskowym. Ginie zresztą jako pierwszy z całej piątki przyjaciół w powietrznej potyczce nad malowniczą wioską w regionie Champagne-Ardennes. Pozostali Wandejczycy powoli, krok po kroku poznają okrutną rzeczywistość nowoczesnej wojny: podróż na północ przepełnionym pociągiem, długi marsz poprzez wyludnione Ardeny, zdewastowane, porzucone domy, chodniki pełne wałęsających się zwierząt i walających się wszędzie przedmiotów, które Echenoz dokładnie wylicza, dając obraz zamieszania i chaosu. Są pośród nich „niewykorzystane naboje, pozostawione przez śpieszącą dalej kompanię, rozwłóczona bielizna, rondle bez uchwytów, puste flakony, akt urodzenia, chory pies, dziesiątka trefl, pęknięta łopata” (s. 45).

W końcu świeżo upieczeni żołnierzReve_ideal_1907e docierają na linię frontu, do pełnych błota i szczurów okopów, w których giną niczym Murzyniątka ze słynnej wyliczanki. Bossis w niewyjaśnionych okolicznościach w trakcie działań wojennych, Arcenel – rozstrzelany przez pluton egzekucyjny w wyniku oskarżenia o dezercję. Do rodzinnego miasta udaje się powrócić jedynie dwóm bohaterom. Obaj zostają zwolnieni ze służby z powodu odniesionych obrażeń. Padioleau po ataku gazowym traci wzrok. Anthime’owi pocisk urywa prawą rękę. Tak, to wielkie szczęście. „Pięć godzin później, w szpitalu polowym, wszyscy gratulują Anthime’owi. Wszyscy pokazują, jak bardzo mu zazdroszczą tej szczęśliwej rany, jednej z najwspanialszych, jakie można sobie wyobrazić – ciężkiej, pewnej, robiącej z niego inwalidę, lecz w gruncie rzeczy nie w większym stopniu niż tyle innych, pożądanej przez każdego, ponieważ należy do tego rodzaju ran, które zapewniają trwałe oddalenie od linii frontu” (s. 83). Anthime’a w Wandei czeka rekonwalescencja i… Blanche z niemowlęciem, córeczką jego brata. Dla młodego księgowego wojna jednak się nie kończy. Jej obraz pozostaje w jego pamięci niczym fantomowa prawa ręka, te około trzy i pół kilo urwanego, straconego na zawsze ramienia, którego ciągle ma ochotę używać, które pobolewa go, świerzbi niekiedy, a którego nikt oprócz niego nie potrafi dostrzec.

Echenoz nie mówi nam, co stanie się z naszym bohaterem po zakończeniu wojny. Zatrzymuje powieść jakby w pół drogi, w zupełnie nieoczywistym momencie, tak jakby wstał na chwilę, by napić się herbaty i zaraz powrócić do przerwanego pisania. Czytelnicy pozostają więc z garścią domysłów. Czy Anthime zdoła wrócić do normalnego życia? Czy nie zasili później licznych szeregów rozczarowanych Zachodem radykałów – kombatantów z prawicowego ruchu Croix-de-feu pułkownika de la Rocque’a czy też komunistów Thoreza? Czy spotkamy go pośród urzędników rządu Vichy? Kim będzie w dogorywającej pomiędzy światowymi wojnami Trzeciej Republice?

Minimaliści z Minuit

W powieści Echenoza nie znajdziemy odpowiedzi na żadne z powyższych pytań. Wydaje się zresztą, że gra niedopowiedzeń to świadoma i naturalna dla jego pisarstwa strategia literacka. Echenoz, podobnie jak Jean-Philippe Toussaint czy Patrick Deville, należy bowiem do grona czołowych francuskich „minimalistów”, jak w latach 80. ochrzczono związaną podówczas z wydawnictwem Minuit grupę młodych autorów. Do cech charakterystycznych tej szkoły-nie-szkoły (większość minimalistów z Minuit to pisarze na tyle osobni, że trudno tu mówić o czymś więcej niż o paru podobieństwach) można zaliczyć przede wszystkim ponowne skupienie się na powieściowej intrydze, a więc powrót do korzeni powieści wyrosłej z ducha Sterne’a i Cervantesa. Po długim okresie, w którym awangardową literacką scenę we Francji zdominowały formalne eksperymenty Oulipo oraz autorów nouveau roman, propozycja Echenoza i jego kolegów po piórze była powiewem świeżości. Oto czytelnik dostawał książkę, która nie była stylistyczną łamigłówką, lecz prawdziwą opowieścią, często z sensacyjną fabułą i nagłymi zwrotami akcji.

Czyżby? W końcu nie tak łatwo powrócić do niewinnej (a może tylko z pozoru niewinnej) przedmodernistycznej narracji. Echenoz, a z nim inni młodzi pisarze z Minuit, wcale nie wyrzekł się formalnych gier. W niemal każdej jego książce postacie, sytuacje, wreszcie przedmioty są ze sobą powiązane siatką subtelnych, precyzyjnie skonstruowanych skojarzeń, co nie odbiera wcale radości ze śledzenia perypetii bohaterów. Kto chce, to zobaczy. Kto nie chce, nie musi widzieć. Jak w najlepszych, pełnych szyfrów powieściach Raymonda Queneau. Drugim charakterystycznym dla Echenoza i minimalistów formalnym zabiegiem jest absolutna rezygnacja z jakiejkolwiek psychologii. Bohaterów poznajemy poprzez ich czyny lub przedmioty, którymi się otaczają, a nie poprzez zaglądanie im do głów czy serc. Wreszcie wszyscy minimaliści (zagadka nazwy przynajmniej częściowo, rozwiązana!) są bardzo oszczędni w słowach. Nie ma tu mowy o gawędziarstwie, rozgadaniu czy nieopanowanym strumieniu świadomości, nie mówiąc już o écriture automatique, które sytuuje się na przeciwległym stylistycznym biegunie. Zdania są krótkie, wszystkie wyrażenia starannie dobrane, zwarte jak pocisk, który w „14” tak często przecina zimne, nieruchome powietrze.

Fakty, nic tylko fakty

Wszystkie powyższe cechy pisarstwa Echenoza znajdziemy również w jego ostatniej powieści. W jaki sposób determinują nasz odbiór tej niewielkiej książeczki?

Gdy mowa o grze skojarzeń, idzie po prostu o przyjemność znajdowania literackich smaczków, które poukrywał przed nami autor. Z takim smaczkiem-kalamburem mamy do czynienia już w pierwszym rozdziale, w którym poznajemy Anthime’a. Spotykamy go na podmiejskiej drodze podczas wycieczki rowerowej. Przerwał ją właśnie, spostrzegłszy kołyszące się dzwony okolicznych kościołów. Biją na alarm z powodu mobilizacji. W międzyczasie z roweru upada książka, którą Anthime niezdarnie przymocował do bagażnika. „[…] otworzyła się w trakcie upadku – informuje nas narrator – by następnie znaleźć się na skraju drogi, na zawsze samotna, odwrócona do ziemi jednym ze swoich rozdziałów zatytułowanym: «Aures habet, et non audiet»” (s. 11). Echenoz nie dopowiada nic więcej, lecz my już wiemy, że chodzi o powieść „Dziewięćdziesiąty trzeci” Victora Hugo o tytule również utworzonym z daty; że podobnie jak Anthime jej bohater obserwuje w tym konkretnym rozdziale nieme, kołyszące się dzwony, tak samo jak w „14” bijące na alarm; że rzecz jest o rojalistycznym powstaniu i dzieje się w Wandei; i że nie przez przypadek Anthime i jego trzej koledzy trafią później do 93. regimentu. Przeszłość w niespodziewany sposób łączy się więc z przyszłością, przypadek staje się przeznaczeniem.

Podobnych rebusów jest w „14” o wiele więcej, lecz znacznie ważniejszy wydaje się u Echenoza brak psychologizowania, o którym na łamach „Journal du dimanche” trafnie pisał Bernard Pivot: „Pisarstwo Jeana Echenoza jest po cichu nieubłagane. Nie potrzeba do niego nic dodawać, niczego tłumaczyć, nad niczym nie trzeba tu rozprawiać. Historia wystarczy sama sobie. Następnie ty, czytelniku, możesz swobodnie dać się ponieść emocjom i układać komentarze, które według ciebie powinny koniecznie znaleźć się w opowiadaniu, bo czyż to nie w ten właśnie sposób będzie ono w tobie wciąż wibrowało? Lecz w tym, co dotyczy zachwytu bądź oburzenia, nie licz na Echenoza. Pozostawia ci wolny wybór. Jesteś wystarczająco duży” [2]. To prawda, Echenoz pozostawia nam wyjątkowo dużo swobody i to od nas zależy, jakie emocje przypiszemy bohaterom, o których dowiadujemy się z kart jego książki. Echenoz przedstawia nam tylko „fakty, nic tylko fakty oraz ich powiązanie ze sobą, ich surową logikę lub ich zaskakujące metamorfozy” [3], a także przedmioty, których używają, które zużywają i na których zostawiają swoje ślady bohaterowie powieści. U Echenoza rzeczy mówią o tych ostatnich znacznie więcej niż jakiekolwiek relacje wewnętrznych przeżyć.

Niemy marsz bez przewodnika

Dobrym tego przykładem jest fragment rozdziału szóstego. To w nim poznajemy szczegółowo bagaż, jaki nosił na plecach każdy piechur. Zaczyna się niewinnie: „Na początku pusty plecak ważył zaledwie sześćset gramów” (s. 48). Potem wraz z narratorem obserwujemy, czym owe sześćset gramów wypełniał żołnierz przed wyruszeniem w drogę. W plecaku musiała się znaleźć żywność (buteleczki z miętowym alkoholem, torebki cukru, puszki), ubrania (długie i krótkie spodnie, kalesony, flanelowe koszule, szelki), środki higieniczne (szczotki, wosk do butów, igły i nici, brzytwa, lusterko, grzebień, mydło), wreszcie rzeczy osobiste (tytoń, papier, przybory do pisania, modlitewnik, książka). Do tego wszystkiego świeżo upieczony adept sztuki wojskowej przytraczał namiot, koc, siekierkę, łopatę, oskard oraz menażki. „Całość tej konstrukcji ważyła przynajmniej trzydzieści pięć kilogramów przy suchej pogodzie. A więc zanim nie zaczęło padać” (s. 50).

Jak musiał czuć się z tym ładunkiem żołFrancuskie_przybory_higieniczne_z_okresu_I_wojny_swiatowejnierz piechoty, pokonując dziesiątki kilometrów w chłodnym jesiennym deszczu? Jak czuł się Anthime, gdy szelki plecaka wrzynały mu się w ramiona podczas trzytygodniowej marszruty przez Ardeny? Jak bardzo był zmęczony, przenosząc się z całym tym majdanem z okopu do okopu, z jednego rowu pełnego błotnistej brei do drugiego, razem z niechcianym towarzystwem – pchłami i wszami? Echenoz milczy. Każdy czytelnik musi tu sobie udzielić indywidualnej, współmiernej do jego empatii odpowiedzi.

Ten zimny, obiektywizujący, wyprany z wszelkich emocji, miejscami wręcz ironiczny ton wydaje się największą zaletą „14”. Tak samo jak precyzja w opisywaniu materialnych szczegółów żołnierskiego życia. To paradoks, bo od dzieła opowiadającego o sprawach tak trudnych i bolesnych oczekujemy zazwyczaj większej ekspresji – krzyku rozpaczy, rezygnacji, oburzenia. Nic z tych rzeczy. Powieść Echenoza jest jak niemy marsz bez przewodnika przez sale nowo otwartego Muzeum Wielkiej Wojny w Meaux, z tą może różnicą, że pozostawia więcej miejsca wyobraźni.

Dzięki temu wierzymy jednak Echenozowi, bo przecież, jak się wydaje, rzeczą niemożliwą jest doświadczenie i opowiedzenie czyjegoś bólu. Wierzymy mu, ponieważ unika, jak pisał Herbert, „operowego stylu”, najmniej odpowiedniego do opisu wojny, o czym Echenoz doskonale wie. Przecież rozdział, w którym przedstawia jeden z ostrzałów artyleryjskich zmieniających piękne pola Szampanii w księżycowy krajobraz, kończy następującą pointą: „Wszystko to było opisywane tysiące razy, być może nie warto więc rozwodzić się nad tą ohydną i śmierdzącą operą. Zresztą być może nie jest ani celowe, ani zbyt stosowne porównywanie wojny do opery, nawet jeśli jak ta ostatnia jest ona monumentalna, nadęta, przesadzona, pełna przykrych dłużyzn, tak jak opera robi dużo hałasu i z czasem staje się dość nudna” (s. 79).

 

Przypisy:

[1] Zbigniew Herbert, „Sprawa Samos” [w:] tegoż, „Labirynt nad morzem”, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2000, s. 140.
[2] Bernard Pivot, „Jean Echenoz, grand rescapé de la Grande Guerre”, „Le Journal du dimanche” du 29 septembre 2012.
[3] Tamże.

Książka: 

Jean Echenoz, „14”, Les Éditions de Minuit, Paris 2012.

* Wszystkie fragmenty książki Echenoza są cytowane w przekładzie autora recenzji.