Szanowni Państwo,

Untitled-3

dawno, dawno temu w filmie „Raport mniejszości” główny bohater wchodził do centrum handlowego, gdzie zainstalowane w sklepie maszyny skanowały jego oczy. Wokół natychmiast pojawiały się reklamy dostosowane do indywidualnych preferencji klienta. Film Spielberga powstał przed ponad dekadą. Dziś do podobnych usług przeciętny użytkownik zdążył się przyzwyczaić. Używamy konta pocztowego czy banalnej wyszukiwarki, a reklamy już podpowiadają, jaka restauracja z pewnością spełni nasze oczekiwania albo który z nowych filmów powinniśmy natychmiast obejrzeć. Obracanie w e-dane kolejnych fragmentów naszego świata otrzymało niedawno nawet specjalną nazwę: datafication, co na język polski można byłoby przetłumaczyć jako „daneizacja”.

Nie ma złudzeń. Informacje, które co dzień zostawiamy na swój temat w internecie, nie lądują na cyfrowym śmietniku. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o reklamy. Ale dane gromadzone przez najrozmaitsze podmioty stają się wyzwaniem, wobec którego ręce bezradnie rozkładają rządy demokratycznych i niedemokratycznych państw. Dwa tygodnie temu francuscy intelektualiści zastanawiali się, czy kształcąca obywateli republiki szkoła publiczna nie powinna dziś raczej uczyć odłączania od sieci, zamiast spełniać niedorzeczne obietnice iPadów dla każdego ucznia.

Krótko mówiąc, tylko osoby łatwowierne mogą bezkrytycznie gloryfikować internet jako przestrzeń dla ekspresji indywidualnej wolności czy poprawy jakości życia demokratycznego. Niedawno w audycji BBC3 poświęconej propagandzie w dobie mediów społecznościowych, Eliane Glaser (autorka książki „Get Real”) nazwała popularne stwierdzenia na temat partycypacji, e-petycji czy transparentności listkiem figowym, którym usiłuje się ukryć współczesny deficyt demokracji. Jej zmierzch ukrywa ludyczny wymiar nowych mediów. Równość czy autentyczność w mediach społecznościowych jest mitem. Politycy komunikują się z wyborcami za pomocą coraz prymitywniejszych środków komunikacji. Zdaniem Glaser, mamy do czynienia z dysonansem poznawczym: z jednej strony, media społecznościowe to emancypacyjne narzędzie dla przeciętnego użytkownika internetu, z drugiej – powstało grono przedsiębiorstw nowych mediów, gromadzących ujawniane w ten sposób dane.

W wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” socjolożka Saskia Sassen, twierdziła: „Pamiętam jak pod koniec lat 90. i na początku obecnego wieku panowało powszechne przekonanie, że nowe technologie komunikacyjne całkowicie zmienią logikę społecznego protestu i że zamiast wyciągać ludzi na ulice wystarczy zaciągnąć ich przed ekrany komputerów. To przekonanie okazało się fałszywe. Polityka ma pewien wymiar zbiorowy, którego technika nie jest w stanie zastąpić”. Zachłysnąwszy się możliwościami kontroli polityków, jakie dała nam sieć, nie zauważyliśmy, że z łowcy łatwo możemy stać się ofiarą, z patrzących – obiektem obserwacji, z inwigilujących – inwigilowanymi. Czy zatem rozwój technologii będzie siłą „demokratyzującą demokrację” czy siłą demokracji zagrażającą?

Andrew Rasiej w otwierającej numer rozmowie z Łukaszem Pawłowskim opowiada, w jaki sposób internet wtargnął do amerykańskiej polityki i jakich przemeblowań w niej dokonał. Rasiej był jednym z doradców w kampanii prezydenckiej mało znanego Howarda Deana i w 2003 eksperymentował z technikami, które kojarzymy z pierwszą wygraną Baracka Obamy. Dziś sztabowcy urzędującego prezydenta USA „technologię wykorzystują już nie tylko do rozprzestrzeniania swoich wiadomości, ale również do analizy zachowań ludzi”, bez ogródek mówi Rasiej.

Edwin Bendyk potwierdza tę opinię. I przewiduje, że najbliższe wybory w Polsce odbędą się przede wszystkim w internecie. Nie znaczy to, że dostąpimy wygód e-głosowania, ale że politycy postarają się dotrzeć do obywateli głównie za pośrednictwem właśnie tego medium. A będzie ono służyć każdemu panu, byle był wystarczająco kompetentny, zaznacza Bendyk.

Nieco inaczej patrzy na sprawę związków miedzy internetem a demokracją Mikołaj Rakusa-Suszczewski. Jego zdaniem o tym, czy wpływ nowych technologii na rządy ludu okaże się korzystny, czy też czy destrukcyjny, zadecyduje postawa i praktyka samych polityków, administracji państwowej i partii, nie zaś to, jak z internetu korzystać będą przeciętni obywatele. Czy to oznacza, że narzędzie, które miało przywrócić obywatelom podmiotowość, zamiast tego zostawia ich na łasce politycznych elit?

Niekoniecznie. Wymiana informacji w sieci bez wątpienia pozwala obywatelom lepiej kontrolować swoich reprezentantów. Żeby jednak wykorzystać potencjał, jaki dają nowe technologie, potrzebni są obywatele – dobitnie stwierdza w zamykającym numer komentarzu Anna Mazgal z „Kultury Liberalnej”. A sam internet obywatelstwa nas nie nauczy. „Nasze zadanie offline to kultywowanie wolności wyboru nie tylko w sferze pragnień i potrzeb (o to dba rynek) ale w sferze wspólnotowej. Nie dlatego, że tak jest trendy, ale dlatego, że nie mamy innego wyjścia”. Nic dodać, nic ująć.

Zapraszamy gorąco do e-lektury „Tematu Tygodnia” oraz na „II Kongres Wolności”!

Jarosław Kuisz, Łukasz Pawłowski 

***

Niniejszy Temat Tygodnia nawiązuje do panelu dyskusyjnego „Internet a demokracja, czyli kto kogo kontroluje”, który jest częścią II Kongresu Wolności: Wolność w cyfrowym świecie. Kongres współorganizują „Kultura Liberalna”, „Projekt: Polska”, Helsińska Fundacja Praw Człowieka i Polska Przedsiębiorcza. Wydarzenie odbędzie się w Warszawie już w tym tygodniu: 7–8 czerwca. Pełen program oraz formularz rejestracyjny znajdą Państwo na stronie www.kongreswolnosci.pl.


1. ANDREW RASIEJ: Internet daje możliwości, ale nic nie obiecuje
2. EDWIN BENDYK: Internet punktuje demokrację
3. MIKOŁAJ RAKUSA-SUSZCZEWSKI: Internet i Władza: miłość bez wzajemności 
4. ANNA MAZGAL: Stan błogosławionej nieufności


Internet daje możliwości, ale nic nie obiecuje

Andrew Rasiej w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim o Internecie, amerykańskiej polityce i przyszłości demokracji.

[ Wersja angielska / English version ]

Łukasz Pawłowski: Pracował pan przy kampanii wyborczej Howarda Deana podczas jego walki o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich w 2004 roku. Ostatecznie kandydatem demokratów został John Kerry, ale to kampania Deana jest uważana za kamień milowy w amerykańskiej historii politycznej ze względu na wykorzystanie w niej Internetu oraz dostępnych wówczas mediów społecznościowych. Jakie stanowisko zajmował pan w zespole Howarda Deana i dlaczego właśnie ta kampania uznawana jest za przełomową?

Andrew Rasiej: Byłem współprzewodniczącym komitetu doradczego ds. technologii. To nie było oficjalne stanowisko, nie pracowałem w sztabie, ale doradzałem ludziom tam zatrudnionym, jakie nowe osoby powinni zaangażować i jakie strategie zastosować. Szczerze mówiąc, sam Howard Dean niespecjalnie rozumiał znaczenie nowych technologii. Ktoś z jego sztabu wyborczego wykonał naprawdę świetną robotę, pojmując ich wagę. Zacznijmy jednak od przedstawienia kontekstu historycznego, żeby było jasne, jak ta kampania wpłynęła na sposób, w jaki dziś używamy technologii w polityce.

W 2003 r. Stany Zjednoczone dokonały inwazji na Irak i wiele osób przeciwnych wojnie oraz sympatyzujących z liberalno-lewicowymi ideami politycznymi miało dość słabości liderów Partii Demokratycznej. Howard Dean – były gubernator malutkiego stanu Vermont i postać zupełnie nieznana w amerykańskiej polityce – postanowił ubiegać się o prezydenturę, opierając kampanię na krytyce decyzji prezydenta Busha o rozpoczęciu wojny. Na początku jego kampania przypominała te innych kandydatów, którzy jeździli po całym kraju, starali się poznać wpływowych ludzi i uzyskać ich poparcie. Tacy kandydaci organizowali na przykład spotkanie w jakiejś znanej kancelarii adwokackiej w Nowym Jorku, gdzie prezentowali się przed najwyżej trzydziestoma starannie dobranymi osobami, licząc następnie na ich pomoc finansową.

W jaki sposób taki kandydat nawiązywał kontakt ze „zwykłymi” ludźmi?

Aby dotrzeć do zwykłych obywateli, kandydat mógł pojechać do małego miasteczka, na przykład w stanie Iowa, i spotkać się z dziennikarzami lokalnej gazety, którzy następnie opisywali jego wizytę. W przypadku Howarda Deana po jednej z takich wizyt ludzie zainteresowali się jego programem i zaczęli wyrażać poparcie za pomocą blogów, na których prezentowali jego postulaty. Strona internetowa Deana była prowadzona przez młodych, pełnych pasji wolontariuszy, którzy bardzo chętnie wspierali takie inicjatywy. Dzięki temu bardzo szybko powstały takie społeczności internetowe, jak „Właściciele Harleyów na rzecz Howarda Deana”, „Lesbijki na rzecz Howarda Deana”, „Geje na rzecz Howarda Deana” itd. Wszystkie te grupy, które sprzeciwiały się polityce George’a Busha, zaczęły tworzyć własne blogi, wyrażając tym samym poparcie dla nowego kandydata.

Dlaczego akurat blogi?

W 2003 roku nie było jeszcze Facebooka, Twittera czy YouTube. Były tylko blogi.

Czy sam Dean jakoś szczególnie zachęcał tych ludzi do działania?

W ogóle! Na początku nawet nie wiedział, że tam są i wspierają jego sprawę. Po około sześciu miesiącach takiej działalności Dean i szef jego kampanii, Joe Trippi, przyjechali do Nowego Jorku, gdzie starali się zebrać pieniądze w tradycyjny sposób, tj. przez spotkania z bogatymi ludźmi. Wówczas z Trippim skontaktował się młody zwolennik Deana i poprosił polityka o spotkanie z nim i jego „przyjaciółmi”. Trippi odmówił, ale ów młody człowiek powiedział, że na spotkanie za pośrednictwem serwisu internetowego Meetup zapisało się już 300 osób. Howard Dean nigdy nie miał na spotkaniu więcej niż 30 ludzi, więc jego podwładni natychmiast zmienili harmonogram i kandydat przyszedł do baru na dolnym Manhattanie, gdzie zebrało się owych 300 nowojorczyków. Był wśród nich reporter „New York Timesa”. Następnego dnia w gazecie ukazał się artykuł: „300 ludzi organizuje się w Internecie, by spotkać Howarda Deana”. Oto jak narodził się pierwszy „internetowy kandydat na prezydenta”. Oczywiście sieć wykorzystywano w kampaniach już wcześniej, ale z szybko rosnącego wpływu tej technologii na wybory polityczne zdano sobie sprawę dopiero w trakcie kampanii Howarda.

Powiedział pan jednak przed chwilą, że on sam nie wiedział, co robi…

[Czytaj dalej…]

* Andrew Rasiej, przedsiębiorca społeczny i założyciel Personal Democracy Media, firmy koncentrującej się na związkach między technologią a polityką. Jest założycielem MOUSE.org, która pracuje na rzecz nowoczesnej edukacji publicznej, współzałożycielem Mideastwire.com, serwisu oferującego tłumaczenia wiadomości oraz artykułów opiniotwórczych z arabskiego na angielski, a także doradcą technologicznym Fundacji Sunlight wykorzystującej nowe technologie dla poprawy przejrzystości działań rządu.

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

Untitled-2

Do góry

***

Edwin Bendyk

Internet punktuje demokrację

Pytanie o relację między Internetem a demokracją aż kusi by sięgnąć po stare, sprawdzone banały dominujące w tzw. publicznej debacie. Przez jakiś czas tytuł „superbanału” należał się w Polsce pomysłowi, by wzmacniać naszą raczkującą demokrację wprowadzając możliwość uczestnictwa w wyborach za pośrednictwem internetu. Pomysł ciekawy, wdrożyli go Estończycy, z punktu widzenia procesu politycznego zupełnie jednak marginalny. Wiara, że rozwiązanie techniczne przekona ludzi do tego, by się zaangażowali obywatelsko to nic innego, jak wyraz fetyszyzmu technologicznego.

Inny jego przejaw zasygnalizował niedawno podczas spotkania z komisarz Viviane Reding Wojciech Wiewiórowski, Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych. Stwierdził, że najbliższe wybory w Polsce odbędą się już praktycznie w internecie, co jednak nie oznacza głosowania z pomocą sieci, lecz pojawienie się nowych technik marketingu politycznego. Użytkowników internetu można bardzo łatwo analizować, profilować, segmentować i w końcu targetować. Skoro tak zrobił Barack Obama i dwukrotnie wygrał, nie ma powodu, żeby nie zaadaptować amerykańskiej wiedzy i techniki w Polsce.

Za tym przekonaniem o możliwości zwiększenia efektywności działań politycznych polegających na dotarciu do potencjalnego wyborcy kryje się dodatkowa kalkulacja i nadzieja polityków na realizację ich wizji demokracji bezpośredniej: docieramy bezpośrednio do naszego politycznego „targetu” bez pośrednictwa mediów, które zawsze zniekształcają komunikat. Wprost taką wizję wyraził Michał Boni podczas spotkania organizowanego w Kancelarii Prezydenta RP na temat stanu dialogu społecznego. Minister administracji i cyfryzacji stwierdził, że media nie zdają już egzaminu jako merytoryczny pośrednik między stronami dialogu, istnieje jednak Internet umożliwiający bezpośrednią rozmowę.

Michał Boni dotknął w istocie kluczowego problemu demokracji. Problemem tym nie jest wszakże ani stan dialogu społecznego, ani stan instytucji medialnych, lecz legitymizacja. Łatwo wskazać źródła legitymizacji władzy – wiadomo, wynik demokratycznych wyborów. Dalej już jednak zaczynają się problemy. Bo nagle okazuje się, że także wybrana legalnie władza ma problemy z uzasadnieniem swoich decyzji. Premier Donald Tusk rezygnuje z większości projektów dotykających kwestii światopoglądowych, bo nie wie, na jakie poparcie może liczyć nawet wewnątrz swojej partii. Tak proste wydawałoby się sprawy jak zapłodnienie pozaustrojowe lub związki partnerskie nie mają szansy na wejście w życie, bo grożą politycznym wybuchem.

Udaje się przepychać wyłącznie te kwestie, które można uzasadnić apolityczną argumentacją, używając języka efektywności i racjonalności ekonomicznej. System edukacji powszechnej i system szkolnictwa wyższego reformuje się, by lepiej odpowiadał na potrzeby rynku pracy. Potrzeby te zaś mają określić różnorodne wskaźniki mające obiektywnie mierzyć, jak jedno pasuje do drugiego. Przy okazji jednak brakuje już czasu, by zadać fundamentalne pytanie o rolę szkoły powszechnej czy o misję uniwersytetu. Bo niestety, tak postawione pytanie wywoła podobną burzę, jak in vitro czy związki partnerskie.

Jaki jednak to ma związek z Internetem? Cóż, Internet jest w najlepszym przypadku symptomem, a w gorszym przyczyną obecnego kryzysu legitymizacji większości instytucji nowoczesnego społeczeństwa, od instytucji kultury po politykę. Wystarczy spojrzeć na los „Encyclopaedia Britannica”. Przez 250 lat wyrażała ona wizję społeczeństwa opartą na oczywistym hierarchicznym ładzie sankcjonowanym przez kulturę. Mówił on że są rzeczy ważne, godne prezentacji w encyklopedii i nieważne, wśród ważnych są zaś ważne bardziej i mniej, co określała długość artykułu.

Internet ze swoją ekonomiką pozwolił odejść od hierarchicznej logiki, której sprzyjała ekonomika medium drukowanego. Encyklopedię tradycyjną zastąpiła Wikipedia, która nie jest hierarchią, lecz bazą danych. Obecność i długość poszczególnych wpisów mówi jedynie, jak bardzo dany temat jest ważny dla jego fanów, nie należy jednak w tym plebiscycie popularności szukać obiektywnego ładu. Jak jednak na bezładzie, który wszakże nie jest chaosem, lecz ma strukturę samoorganizującej się, sieciowej wielości, budować legitymizację? Świat rozpada się na nisze i subkultury, a po drodze ginie gdzieś kategoria interesu publicznego. A bez tej kategorii projekt demokratyczny działać nie może.

Próby powrotu do źródeł sensu, wyraźnie manifestujące się w powrocie religii jako źródła legitymizacji działań w przestrzeni publicznej to jedna z możliwych odpowiedzi na kryzys legitymizacji. Trudno o bardziej spektakularny przykład, niż sprzeciw katolików we Francji wobec ustawy wprowadzającej małżeństwa dla wszystkich. Inne przykłady, to Egipt i Tunezja, gdzie „facebookowe rewolucje” otworzyły drogę do władzy siłom islamistycznym. Polskie wojny kulturowe i szukanie w tradycji źródeł prawomocności to lokalna odsłona tego samego procesu.

Powrót do przeszłości i wyimaginowanych tradycyjnych wartości nie uratuje przyszłości, raczej przyspieszy ujawnianie strukturalnych napięć oznaczających być może kres nowoczesnych społeczeństw, jakie znaliśmy, a wraz z nimi też nowoczesnej demokracji. Pomyślny zaś rozwój Internetu w krajach rządzonych przez reżimy autorytarne pokazuje, że medium to służyć będzie każdemu panu, byle był wystarczająco kompetentny. Bo jak głosi pierwsze prawo Melvina Kranzberga: „technologie nie są ani dobre, ani złe, ani tym bardziej obojętne”.

* Edwin Bendyk, dziennikarz, publicysta tygodnika „Polityka”.

Do góry

***

Mikołaj Rakusa-Suszczewski 

Internet i Władza: miłość bez wzajemności

Wiele przemawia za poglądem, że wpływ Internetu na demokrację w znacznie większym stopniu zależeć będzie od tego, w jaki sposób to administracja państwowa, władza i partie polityczne będą go postrzegały oraz wykorzystywały, nie zaś jak z Internetu korzystać będą przeciętni obywatele.

Pytania dotyczące związków Internetu i demokracji automatycznie odsyłają do całej masy innych, pokrewnych zagadnień, w szczególności do rozumienia samej demokracji i władzy, czy natury bądź ideału sfery publicznej, a także do etycznych kwestii związanych choćby z pojmowaniem wolności, równości czy odpowiedzialności. Co gorsza, nie sposób roztropnie wyrwać się z uścisku już istniejących stanowisk w tej kwestii, z których każde głosi coś zupełnie odwrotnego, a mianowicie, w pierwszym przypadku, że Internet służy demokracji, w drugim zaś, że jest dla niej zagrożeniem. Oba twierdzenia wydają się równie słuszne. W końcu trzeba dodać, że pytania o naturę i konsekwencje tych związków należą do najważniejszych, jakie w ogóle w odniesieniu do sfery publicznej można stawiać, zaś unikanie odpowiedzi na nie może być uznane jedynie za przejaw godnej pożałowania ignorancji. Jest to w pewnym sensie przygnebiające, że techne po raz kolejny zmusza ludzi do przemyślenia i zapewne przewartościowania nie tylko podstawowych kategorii politycznych i ekonomicznych, lecz także etycznych.

Wiele przemawia za poglądem, że wpływ Internetu na demokrację w znacznie większym stopniu zależeć będzie od tego, w jaki sposób to administracja państwowa, władza i partie polityczne będą go postrzegały oraz wykorzystywały, nie zaś jak z Internetu korzystać będą przeciętni obywatele. Tak jak druk przyczynił się do ukonstytuowania państw narodowych, tak Internet jest tym medium komunikacji i ekspresji, które – czy to się podoba, czy nie – kształtuje, z trudną do powstrzymania konsekwencją, jakieś nowe społeczeństwo globalne, nawet jeśli służy przy okazji przeciwnym tendencjom globalizacyjnym. W tym kontekście w pełni podzielam opinię Andrew Rasieja, że najważniejsze pytania związane z Internetem dotyczą losu państw narodowych.

Władza hołdująca tradycyjnym wyobrażeniom demokracji nie może jednak traktować nowych mediów wrogo, nawet jeśli te są platformą niekończącej się krytyki i coraz bardziej podważają jej polityczne samorozumienie. W wirtualnym horyzoncie zdarzeń słabnie społeczne odczucie zakorzenienia w narodzie, a tym samym wyobrażenia tradycyjnej prawomocności władzy. Doskonale zdają sobie z tego sprawę elity polityczne w takich autokratycznych państwach jak Chiny i w konsekwencji starają się zachować nad Internetem jak najdalej posuniętą kontrolę. Władza nie może zatem defensywnie podchodzić do Internetu, a raczej winna upatrywać w nim znaków czasu: nowych przejawów nieskończonej różnorodności form mobilizacji społecznej, która  choć w sieci, pozostanie nieuchwytna.

Utrzymywanie wysokich standardów etycznych w Internecie, a co się z tym wiąże, na przykład piętnowanie przejawów mowy nienawiści i zniesławień czy ochrona informacji poufnych, będą w dłuższej perspektywie bardzo trudne. Nie tyle z powodów technologicznych czy dlatego, że w naturę społeczności internetowej wpisany jest pewien pierwiastek anarchizmu ignorującego wszelkie bariery oraz liberalizmu przemawiającego za otwartym dostępem do wszelkich zasobów internetowych, ile dlatego, że zabieg taki wymagałby wprowadzenia tak złożonego systemu kontroli i nadzoru, że obróciłoby się to niechybnie przeciw demokracji opartej na prawach człowieka, przekształcając ją w orwellowską karykaturę. Władza powinna rozumieć, że Internet musi pozostać poza całkowitą kontrolą. Jednocześnie nie może całkowicie wycofać się z ochrony prawa, ponieważ według badań Internet najlepiej przysługuje się demokracji właśnie tam, gdzie prawa te są istotnie respektowane.

Krótko mówiąc, odpowiedzialność za Internet jako narzędzie demokratyzacji leży zawsze po stronie mniejszości, która sprawuje władzę. W taki sam sposób formę i styl demokracji ateńskiej kształtowali na Agorze niezrównani retorzy: Demostenes, Gorgiasz i Perykles. Nie bacząc na internetową anarchię i społeczną nieodpowiedzialność, politycy sami muszą zaprząc Internet do budowania demokracji.

* Dr Mikołaj Rakusa-Suszczewski, socjolog i historyk idei, adiunkt na Uniwersytecie Warszawskim, członek Zespołu Analiz Ruchów Społecznych.

Untitled-1

Do góry

***


Anna Mazgal 

Stan błogosławionej nieufności

Każda duża zmiana niesie nadzieję na systemową transformację na lepsze. Jednak zanim tak się dzieje – jeśli w ogóle – taka zmiana obciążona jest wszystkimi patologiami, od których chcielibyśmy uciec. 

Weźmy taki internet. Tak, łączy on nas w sposób niespotykany i na nieznaną dotąd skalę pozwala zbierać i przetwarzać informacje. Ale znajdziemy w nim dokładnie wszystko to, co widzimy offline: bezkompromisową żądzę władzy, chęć zysku, nierówności społeczne, uprzedzenia, stereotypy i przemoc. Oraz oczywiście chęć niesienia pomocy, czynienia dobra, sprawiedliwości i pokoju. Czasem, jak w prawdziwym życiu, wszystko się miesza. Inna jest tylko szybkość i skala, z jaką przeplatają się te motywacje.

Cyberutopia i internetocentryzm

Zgadzam się z Evgenyem Morozovem, że zarówno cyberutopia (przekonanie, że Internet sam z siebie ma działanie demokratyczne i pozostawiony w swojej „czystej postaci” posłuży do likwidacji społecznych problemów), jak i internetocentryzm (wiara, że zdecentralizowana, regulowana kolektywną wiedzą tłumu struktura sieci wpłynie pozytywnie na przyszły kształt naszych instytucji) to dwie postaci naiwnego hymnu na cześć tego, jak chcielibyśmy, żeby było. Na dzisiaj jedyną drogą do zrozumienia związku demokracji z Internetem i Internetu z demokracją jest odpodmiotowienie tego medium.

Bo, że ten związek nie jest jeszcze do końca zdefiniowany, to wiadomo. Potencjalne ścieżki przyspieszenia, transformacji, ale i wykluczenia dobrze diagnozuje Andrew Rasiej w dzisiejszym wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”. Tylko jak zmiana ostatecznie przekuje się w transformację?

Być może powinniśmy też odbrązowić demokrację. Twierdzenie Ivana Krasteva z eseju „In Mistrust we Trust”, że „napędzana przez internetowe narzędzia chęć kontrolowania polityków rozsadzi resztki zaufania pomiędzy obywatelem a jego politycznym reprezentantem, a tym samym podważy instytucję reprezentacji i wolnego mandatu politycznego, na których opiera się współczesna, masowa demokracja”, jest kuszące, bo niejako zakłada, że instytucje reprezentacji i wolnego mandatu przynajmniej kiedyś opierały się na pełnym zaufaniu. Zaufanie takie musiałoby mieć rezultat w dowodach: nieposzlakowanych karierach mężów stanu, którzy zawsze podejmowali decyzje zgodne z racją stanu. A decyzje demokratyczne nigdy przecież nie są wolne od kompromisu między władzą, potrzebą stanowienia racjonalnych polityk i zdolności stanowiących.

Zarówno w tego powodu, jak i z innego, że władza coraz częściej ma swoją emanację poza ścisłą sferą polityki, technologie pozwalające na gromadzenie i przetwarzanie informacji o stanie sprawowania mandatu oraz dające możliwość niezwykle szerokiego public scrutiny są czynnikiem potencjalnej transformacji.

Polityka masowo spersonalizowana

Zgodnie z zasadą, że kąt padania równy jest kątowi odbicia, politycy z równą uwagą przyglądają się rozwojowi nowych możliwości. Jak napisał Nicholas Carr w książce „The Big Switch”, „środek przekazu nie jest jedynie przekazem. Środek przekazu jest umysłem. Kształtuje to, co widzimy i sposób, w jaki widzimy. Im więcej linków otwieramy, stron oglądamy, transakcji dokonujemy, tym inteligentniejsza staje się Sieć, tym większej wartości ekonomicznej nabiera i tym większy generuje zysk”. Tak jak biznes chce kapitalizować naszą wartość jako neuronów w globalnej sieci, tak chcą tego politycy. W totalnej dystopii, ten sam premier będzie mówił każdemu i każdej z nas to, co indywidualnie chcemy usłyszeć.

Aby właściwie wykorzystać wzrastający potencjał rozliczalności, jaki mają technologie, oraz nie przespać momentu, w którym spersonalizowana polityka przestanie być nawet w teorii instrumentem rozwiązywania problemów grupowych, potrzebni są obywatele. Mam wątpliwości co do formacyjnej roli Internetu w tym zakresie. Na razie wszystko rozgrywa się w umyśle jednostki. Czy za podpisaniem petycji na avaaz.org idą konkretne życiowe i wyborcze decyzje? Czy, dowiadując się, że w ruinach bangladeskiej fabryki odzieżowej znaleziono metki należące do polskiej marki stajemy się  bardziej świadomymi konsumentami?

Farma proteinowych serwerów

Tych rzeczy Internet „nie uczy”, ponieważ nie przekazuje on niczego w sposób zorganizowany i systematyczny. Nie uczy tego, co zrobić, gdy po udanej kampanii następuje backlash. Ani jak szukać wspólnoty innej niż tymczasowa i zorganizowana wokół bieżącej potrzeby. Nie pokazuje wreszcie strategii przetrwania, której zwolennikiem był Winston Churchill: wytrwania mimo porażek o jedną chwilę dłużej niż oponent. Jak zauważa Geert Lovink, autor książki „Networks Without a Cause”: „Cyberkaskady w stylu Avaaz.org kreują mignięcia wzrostu świadomości, ale nie mają zdolności regeneracji. Opór oznacza wliczenie w kalkulację porażki jako realnego scenariusza – a to w ogóle nie jest cool. Nie ma nic seksownego w tym, gdy słyszy się «nie». Protestowanie w dzisiejszych czasach to imprezowanie i umowy-zlecenia dla event managerów”.

Wynika z tego, że dopóki nie ogarniemy oszołomienia cudem Internetu i nie odkleimy się na chwilę od komputerów, demokracja nie skorzysta na Internecie w porównywalnej proporcji z tym, jak Internet korzysta na demokracji. Nasze zadanie offline to kultywowanie wolności wyboru nie tylko w sferze pragnień i potrzeb (o to dba rynek), ale też w sferze wspólnotowej. Nie dlatego że tak jest trendy, ale dlatego że nie mamy innego wyjścia.

Inaczej bowiem wszystkie znane już antycznym dramaturgom namiętności: chciwość, żądza władzy i przemocy, zrobią ze społeczeństwa farmę proteinowych serwerów, które połączone w jedną sieć nie będą miały żadnej władzy nad sobą samymi ani wpływu na kolektywne dobro.

Na początek należy kultywować stan błogosławionej nieufności, który od czasu do czasu każe nam powiedzieć władzy „sprawdzam”. Odpowiednio kultywowany, rozwija on wyobraźnię w kierunku tego, jakby być mogło. Co z kolei prowadzi do jakże pożądanego w demokracji stanu gniewu na rzeczywistość. Być może Internet może nam w tym pomóc. Ale działajmy też tak, żeby nam nie przeszkodził.

* Anna Mazgal, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”, pracuje w fundacji Ashoka Innowatorzy dla Dobra Publicznego. Współprowadzi popularny fanpage na Facebooku „Nie chodzę na panele, w których występują tylko mężczyźni” .

Do góry

*** 

* Koncepcja Tematu tygodnia: Łukasz Pawłowski.

** Współpraca: Anna Piekarska, Jakub Krzeski.

*** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.

„Kultura Liberalna” nr 230 (23/2013) z 4 czerwca 2013 r.