[ Wersja angielska / English version ]

Łukasz Pawłowski w rozmowie z Andrew Rasiejem o Internecie, amerykańskiej polityce i przyszłości demokracji.

Łukasz Pawłowski: Pracował pan przy kampanii wyborczej Howarda Deana podczas jego walki o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich w 2004 roku. Ostatecznie kandydatem demokratów został John Kerry, ale to kampania Deana jest uważana za kamień milowy w amerykańskiej historii politycznej ze względu na wykorzystanie w niej Internetu oraz dostępnych wówczas mediów społecznościowych. Jakie stanowisko zajmował pan w zespole Howarda Deana i dlaczego właśnie ta kampania uznawana jest za przełomową?

Andrew Rasiej: Byłem współprzewodniczącym komitetu doradczego ds. technologii. To nie było oficjalne stanowisko, nie pracowałem w sztabie, ale doradzałem ludziom tam zatrudnionym, jakie nowe osoby powinni zaangażować i jakie strategie zastosować. Szczerze mówiąc, sam Howard Dean niespecjalnie rozumiał znaczenie nowych technologii. Ktoś z jego sztabu wyborczego wykonał naprawdę świetną robotę, pojmując ich wagę. Zacznijmy jednak od przedstawienia kontekstu historycznego, żeby było jasne, jak ta kampania wpłynęła na sposób, w jaki dziś używamy technologii w polityce.

W 2003 r. Stany Zjednoczone dokonały inwazji na Irak i wiele osób przeciwnych wojnie oraz sympatyzujących z liberalno-lewicowymi ideami politycznymi miało dość słabości liderów Partii Demokratycznej. Howard Dean – były gubernator malutkiego stanu Vermont i postać zupełnie nieznana w amerykańskiej polityce – postanowił ubiegać się o prezydenturę, opierając kampanię na krytyce decyzji prezydenta Busha o rozpoczęciu wojny. Na początku jego kampania przypominała te innych kandydatów, którzy jeździli po całym kraju, starali się poznać wpływowych ludzi i uzyskać ich poparcie. Tacy kandydaci organizowali na przykład spotkanie w jakiejś znanej kancelarii adwokackiej w Nowym Jorku, gdzie prezentowali się przed najwyżej trzydziestoma starannie dobranymi osobami, licząc następnie na ich pomoc finansową.

W jaki sposób taki kandydat nawiązywał kontakt ze „zwykłymi” ludźmi?

Aby dotrzeć do zwykłych obywateli, kandydat mógł pojechać do małego miasteczka, na przykład w stanie Iowa, i spotkać się z dziennikarzami lokalnej gazety, którzy następnie opisywali jego wizytę. W przypadku Howarda Deana po jednej z takich wizyt ludzie zainteresowali się jego programem i zaczęli wyrażać poparcie za pomocą blogów, na których prezentowali jego postulaty. Strona internetowa Deana była prowadzona przez młodych, pełnych pasji wolontariuszy, którzy bardzo chętnie wspierali takie inicjatywy. Dzięki temu bardzo szybko powstały takie społeczności internetowe, jak „Właściciele Harleyów na rzecz Howarda Deana”, „Lesbijki na rzecz Howarda Deana”, „Geje na rzecz Howarda Deana” itd. Wszystkie te grupy, które sprzeciwiały się polityce George’a Busha, zaczęły tworzyć własne blogi, wyrażając tym samym poparcie dla nowego kandydata.

Dlaczego akurat blogi?

W 2003 roku nie było jeszcze Facebooka, Twittera czy YouTube. Były tylko blogi.

Czy sam Dean jakoś szczególnie zachęcał tych ludzi do działania?

W ogóle! Na początku nawet nie wiedział, że tam są i wspierają jego sprawę. Po około sześciu miesiącach takiej działalności Dean i szef jego kampanii, Joe Trippi, przyjechali do Nowego Jorku, gdzie starali się zebrać pieniądze w tradycyjny sposób, tj. przez spotkania z bogatymi ludźmi. Wówczas z Trippim skontaktował się młody zwolennik Deana i poprosił polityka o spotkanie z nim i jego „przyjaciółmi”. Trippi odmówił, ale ów młody człowiek powiedział, że na spotkanie za pośrednictwem serwisu internetowego Meetup zapisało się już 300 osób. Howard Dean nigdy nie miał na spotkaniu więcej niż 30 ludzi, więc jego podwładni natychmiast zmienili harmonogram i kandydat przyszedł do baru na dolnym Manhattanie, gdzie zebrało się owych 300 nowojorczyków. Był wśród nich reporter „New York Timesa”. Następnego dnia w gazecie ukazał się artykuł: „300 ludzi organizuje się w Internecie, by spotkać Howarda Deana”. Oto jak narodził się pierwszy „internetowy kandydat na prezydenta”. Oczywiście sieć wykorzystywano w kampaniach już wcześniej, ale z szybko rosnącego wpływu tej technologii na wybory polityczne zdano sobie sprawę dopiero w trakcie kampanii Howarda.

Powiedział pan jednak przed chwilą, że on sam nie wiedział, co robi…

To prawda. Kierownicy jego sztabu, może poza Trippim, postrzegali Internet wyłącznie jako kolejny środek do zbierania pieniędzy. Nie rozumieli, że pieniądze są tak naprawdę produktem ubocznym nowego rodzaju społeczności. Pamiętam bardzo wyraźnie, jak starałem się wytłumaczyć Deanowi, czym jest ta społeczność. Zapytał mnie: „Jeśli miałbyś wskazać na jedną rzecz, której obecnie nie robimy, a powinniśmy robić, co by to było?”. Odpowiedziałem: „Powinieneś uruchomić oddzielną stronę internetową dla weteranów i rodzin żołnierzy, wszystkich ludzi, których dzieci, mężowie i żony są na wojnie. To jest specyficzna grupa ludzi, różna od wszystkich innych”. Spojrzał na mnie i po chwili powiedział: „Dlaczego miałbym to robić? Przecież oni nie mają pieniędzy do przekazania na kampanię”. Wtedy zdałem sobie sprawę, że on tak naprawdę nie rozumie.

Powszechnie uznaje się, że to Barack Obama wywindował kampanię internetową na nowy poziom i że to dzięki temu odniósł zwycięstwo w 2008 roku.

To mit. Żaden polityk nie zostaje wybrany na stanowisko wyłącznie dzięki jednemu czynnikowi. Wpływ na wynik ma wiele elementów. Obama wygrał wybory na senatora w 2006 roku, ponieważ dwóch silniejszych konkurentów musiało wycofać się z kampanii z powodu skandali małżeńskich i seksualnych. Obama był za nimi daleko w tyle, ale nagle został sam na placu boju. Wygrał walkę o prezydenturę, bo przedstawił się jako reformator. Gdyby nie było George’a Busha, nie byłoby Baracka Obamy. Gdyby nie błędy Hillary Clinton, nie byłoby Baracka Obamy. Gdyby nie decyzja Johna McCaina o wyborze Sarah Palin jako kandydatki na wiceprezydenta, być może również nie byłoby Baracka Obamy. Nie można więc zgodnie z prawdą powiedzieć, że to wyłącznie Internet pozwolił mu wygrać wybory. Bo chociaż Obama w kampanii z 2008 roku rzeczywiście miał własną strategię wykorzystania mediów społecznościowych, w tradycyjny sposób zebrał na kampanię równie dużo pieniędzy co Hillary Clinton.

Obama zrozumiał jednak możliwości, jakie daje technologia i zainwestował w nią. Członkowie jego sztabu twierdzą, że w 2012 roku wygrał, bo ludzie przekonali się do jego pomysłów, ale w tej kampanii technologia naprawdę odegrała poważną rolę. Na masową skalę wykorzystywano algorytmiczne analizy danych, by stworzyć przekazy dokładnie dostosowane do oczekiwań określonych typów wyborców – zwłaszcza tych niezdecydowanych.

Robiono to na podstawie danych demograficznych, takich jak wiek, płeć, pochodzenie etniczne?

Tych i wielu innych. Na podstawie danych demograficznych, profili psychologicznych, analizy aktywności na Twitterze, Facebooku itp. Prowadząc kampanię na określonym terenie, sztabowcy wykorzystywali wszelkie możliwe informacje. Wiedzieli, ile osób w danej okolicy głosowało w poprzednich wyborach na demokratów, a ile na republikanów. Wiedzieli, czy mieszkańcy należą do klasy niższej, czy są zamożni. Wiedzieli, czy są to osoby dobrze wykształcone czy nie, czy mają kredyty hipoteczne i grozi im eksmisja czy nie, wiedzieli, ile mają dzieci, co jedzą, lubią, jakie strony internetowe odwiedzają. Mieli tony informacji. Zebrane razem powiedziały im nie tylko, jak tworzyć przekaz wysyłany potem za pośrednictwem sieci, ale również o czym mówić podczas spotkań z wyborcami.

Czy to wszystko jednak czyni z amerykańskiej demokracji lepszy system polityczny? Pierwszy wybór Obamy w 2008 roku uznano za dowód, że Internet jest siłą, która może „zdemokratyzować demokrację”, ponieważ pozwala ludziom łatwiej angażować się w politykę, efektywniej kontrolować swoich reprezentantów, pozwala tworzyć społeczności, przełamywać uprzedzenia itp. Tymczasem pan właśnie opisał, jak ta sama technologia może być stosowana przez tych samych ludzi, by osiągnąć cele, które z naprawą systemu politycznego nie mają nic wspólnego. Co pan sam myśli o wpływie sieci na demokratyczną politykę: czy Internet jest siłą demokratyzującą, czy siłą, która może być wykorzystana przeciwko demokracji?

To narzędzie, które może być użyte zarówno do dobrych, jak i złych celów. Daje możliwości, ale niczego nie obiecuje. Daje szansę na demokratyzację, a demokratyzacja informacji daje z kolei szansę na stworzenie bardziej egalitarnych społeczeństw i na lepsze przestrzeganie praw człowieka, a tym samym daje nam więcej możliwości wykorzystania szans życiowych. Niewykluczone jednak, że jeśli ta technologia będzie się rozwijać i przyspieszy, wiele osób zostanie w tyle – albo dlatego, że nie mają do niej dostępu, albo dlatego, że będzie używana do tego, by nimi manipulować.

Być może powinniśmy więc zadać sobie bardziej ogólne pytanie, choć nie mamy na nie odpowiedzi: czy demokracja przedstawicielska przetrwa w sytuacji, gdy ludzie łączą się ze sobą coraz łatwiej, a sieć połączeń jest coraz gęstsza? W tej chwili na całym świecie używa się około miliarda smartfonów. Nietrudno sobie wyobrazić, że w ciągu dziesięciu lat każdy człowiek będzie miał taki telefon, a obecne modele wydadzą się nam tak prymitywne jak dziś zdają się telefony Nokii sprzed dekady. Co to oznacza dla państw narodowych? Co to oznacza dla tożsamości kulturowej? Co to oznacza dla edukacji? Co to oznacza dla gospodarek i zarządzania państwem? Czy system demokracji przedstawicielskiej – opierający się na zasadzie wyznaczania kogoś do reprezentowania naszych interesów w miejscach publicznych, tak abyśmy my mieli czas robić coś innego – przetrwa w nowym środowisku?

Jaka jest pana opinia?

Istnieją dwa scenariusze. Jeden z nich mówi, że obecny rozwój wydarzeń daje nadzieję na poprawę przejrzystości działań polityków i ich odpowiedzialności za swoje czyny. To idealistyczne spojrzenie. Druga perspektywa mówi, że dane produkowane obecnie przez wszystkie te maszyny w końcu pozwolą nam automatycznie podejmować właściwe decyzje. W takim wypadku polityczni reprezentanci staną się zbędni.

Mam poważne wątpliwości. Są pewne wybory ideologiczne, których maszyny nie są w stanie dokonać.

Zgadzam się, ale sposób, w jaki te decyzje są podejmowane, może ulec zmianie. Zaledwie 15 lat temu kogoś, kto twierdziłby, że Encyclopedia Britannica wkrótce zostanie wyparta z rynku przez portal edytowany przez zwykłych ludzi, uznano by za wariata. Ale potem stworzono Wikipedię i wszystko się zmieniło.

Czy zmiana dokonuje się tylko w dziedzinie technologii czy także w nas samych?

Technologia tworzy nowy rodzaj człowieka, członka społeczeństwa internetowego. To ludzie, w których życiu Internet zajmuje miejsce centralne, czy to z powodów ekonomicznych, emocjonalnych, kulturowych, czy duchowych. To rzeczywistość, o której mówią i w której działają, która jest dla nich naturalna. Przynależność do tej grupy nie zależy wyłącznie od wieku. Choć obejmuje przeważnie ludzi młodszych, tego zjawiska nie da się w pełni wyjaśnić metryką. Podam osobisty przykład. Mój ojciec ma obecnie 86 lat. Głosuje w wyborach i ma wyraźne preferencje polityczne, ale nigdy nie był politycznym aktywistą. Nie brał udziału w wiecach, nigdy nie postawił politycznego szyldu na swoim trawniku i nie nakleił nalepki na zderzaku. Jeśli siedział przy stole z przyjaciółmi i ktoś zaczynał rozmowę na tematy polityczne, wyrażał swoją opinię, ale na tym się kończyło.

W 2008 roku mój ojciec zadzwonił do mnie, prosząc o pomoc w obsłudze komputera. Chciał, wysłać e-mail do 50 znajomych, ale nie wiedział, jak to zrobić na raz. Zapytałem go, co to za e-mail i okazało się, że był to link do filmu z Barackiem Obamą. Mój ojciec docierał w ciągu jednej minuty do tych samych 50 osób, do których dotarcie tradycyjnymi metodami zajęłoby mu pół roku, a może i rok. Bardziej zaskakujące było jednak to, że ojciec nigdy nie zadzwoniłby do tych osób i nie poleciłby im, by głosowali na Obamę. A jednak skorzystał z Internetu, by rozpowszechniać ten filmik.

Jak skuteczna może być taka mała, prywatna kampania?

Bardzo. W 2008 roku filmy zamieszczone w serwisie YouTube dotyczące Obamy lub McCaina otworzono łącznie 1,5 miliarda razy. Dziewięć na dziesięć z tych filmów zostało zamieszczonych przez obywateli próbujących wpływać na siebie nawzajem. Tylko dziesięć procent z nich miało charakter oficjalny. Technologia stwarza zupełnie nowy ekosystem medialny i większość polityków teraz to rozumie. Sztabowcy Obamy zrozumieli to jak na razie najlepiej i technologię wykorzystują już nie tylko do rozprzestrzeniania swoich wiadomości, ale również do analizy zachowań ludzi.

Zgadzam się, że ta praktyka okazała się bardzo skuteczna – Obama po raz drugi wygrał wybory. Pozwoli pan jednak, że wrócę do mojego poprzedniego pytania – czy dzięki tym technologiom amerykański system polityczny działa dziś lepiej?

To są dwie zupełnie różne rzeczy. Zwycięstwo w wyborach nie to samo, co tworzenie lepszej demokracji.

* Andrew Rasiej, przedsiębiorca społeczny i założyciel Personal Democracy Media, firmy koncentrującej się na związkach między technologią a polityką. Jest założycielem MOUSE.org, która pracuje na rzecz nowoczesnej edukacji publicznej, współzałożycielem Mideastwire.com, serwisu oferującego tłumaczenia wiadomości oraz artykułów opiniotwórczych z arabskiego na angielski, a także doradcą technologicznym Fundacji Sunlight wykorzystującej nowe technologie dla poprawy przejrzystości działań rządu.

** Łukasz Pawłowski, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 230 (23/2013) z 4 czerwca 2013 r.