„Bezdech” Andrzeja Barta podzielił publiczność sopockiego Festiwalu Dwa Teatry. Festiwal w tym roku był dla nas wyjątkowo udany, bo radiowa Dwójka rozbiła bank z nagrodami. W dodatku uczyniła to rękami Igora Gorzkowskiego, który w radiowym teatrze zadebiutował „Mewą” Akunina, i to od razu z tak dobrym skutkiem. Jego sukces jest jak najbardziej zasłużony i to zarazem dowód, że właśnie tacy – jak Gorzkowski – niestandardowi ludzie sceny mogą zapewnić słuchowiskom nowe i świeże brzmienie. Mistrzowie tego medium zajmują swoje szczytne miejsce, ale najciekawsze rodzi się ze zderzenia spojrzeń, estetyk, przyzwyczajeń. Przepraszam za banały, ale w przypadku szefa warszawskiego Studia Koło okazały się one stuprocentową prawdą. Ucieszyłem się jeszcze z reżyserskiego wyróżnienia dla Pawła Łysaka, a również zmartwiłem, bo jury nie dostrzegło świetnego słuchowiska „Mapa i terytorium”, które z powieści Michela Houellebecqa wypreparowała Agnieszka Lipiec-Wróblewska. Nie dość, że poradziła sobie z książką pozornie niemożliwą do adaptacji, to jeszcze nadała mu zaskakującą formę… audycji radiowej. Świetnie zagrali Magdalena Cielecka i Andrzej Chyra, ale ja nagrodziłbym za epizod Karolinę Gruszkę. Można zakochać się w jej głosie.
„Bezdech” startował w konkursie telewizyjnym, nagrodzono go sowicie, ale głównego lauru nie zdobył. Ten przypadł „Tangu” Jerzego Jarockiego, przeniesionemu z Teatru Narodowego w Warszawie. Teatr Telewizji był tu jedynie środkiem do ocalenia od zapomnienia wspaniałego spektaklu niedawno zmarłego artysty i za to należy mu się wdzięczność. Wyobrażałbym sobie taki werdykt, który specjalną preambułą honoruje niezaprzeczalną wielkość Jarockiego, ale nagrody powinno się jednak rozdzielać pomiędzy widowiska powstałe z myślą o telewizji. Tak moim zdaniem byłoby zręczniej. Inna sprawa, że telewizyjny teatr to dziś w dużej mierze rejestracje i przeniesienia. Taki czas.
Spektaklowi Barta niemal filmową formę nadał wybitny operator Witold Adamek. Oglądamy ostatnią podróż głośnego reżysera, który wrócił z Ameryki do Warszawy, bo czuje na sobie oddech śmierci. Wyrusza zatem w miasto, spotykając postaci ze swojej przeszłości. Najpierw jednak przy Placu Trzech Krzyży, u wylotu Wiejskiej, rozmawia z Tadeuszem Konwickim. I już wszystko jest jasne – Bart proponuje aneks do „Małej Apokalipsy”, nie ukrywając wcale swego zamiaru. Potem mamy zapadające w pamięć sceny z byłymi przyjaciółmi (Krzysztof Stroiński, Jerzy Stuhr), po których „Bezdech” zdaje się także być ostatnim słowem w kinie moralnego niepokoju. Głównego bohatera gra Bogusław Linda i czyni to przejmująco. Jest manifestacyjnie wyciszony, ascetyczny. Podobnej roli nie zagrał od dekad. Pokazał też, że jest gotowy, aby samemu podważać własny wizerunek. Klasa. Spektakl Barta nie jest dziełem bez wad, są one przede wszystkim wynikiem reżyserii samego autora. Pisarz niepewnie czuje się za kamerą, nie umie przesiewać dobrych i złych pomysłów. Poza tym zbyt ostentacyjnie podkreślone zostało zlepienie swojej postaci z granym przez Lindę mężczyzną. Byłoby lepiej, aby oddał swój tekst komuś, kto miał wobec niego więcej dystansu. Tak czy inaczej, o „Bezdech” warto przynajmniej się pokłócić.
Wydarzenie numer dwa odbyło się na warszawskim festiwalu Spotkanie Teatrów Narodowych, która to impreza przez ostatnie lata uczciwie zapracowała sobie na niechęć obserwatorów. W tym roku jednak zamiast na ilość postawiono na jakość. Znów banał – zamiast dziesięciu spektakli niekoniecznych lepiej zaprosić cztery ważne. Mieliśmy zatem w Warszawie „Księcia Homburga” z wiedeńskiego Burgtheater, teraz czekamy na arcydzieło, czyli „Sonatę widm” z Dramaten w Sztokholmie, wyreżyserowaną przez wizjonera współczesnego baletu, Matsa Eka. Jednak „Wygnanie” w reżyserii Oskarasa Koršunovasa również da się określić jako rzecz wybitną. Ze streszczenia wieje publicystyką: oto bus wypełniony Litwinami różnych stanów i temperamentów zmierza do Londynu. Cel? Emigracja zarobkowa. Przez kolejnych pięć godzin Koršunovas opowiada o tym historię pulsującą od emocji, skupioną na bohaterach, gdy trzeba śmieszną i brutalną, kiedy indziej – wręcz liryczną. Blisko wielkiemu widowisku Litewskiego Narodowego Teatru Dramatycznego do rockowego koncertu, kipi z niego podobna energia. Na koniec zaś otrzymujemy refleksję o zakątku Europy między wpływami Chrystusa i Dżyngis-chana, o ludziach niczyich, pozbawionych punktów oparcia. Przejmującą refleksję. Patrzyłem na ten spektakl i zastanawiałem się, czy podobny mógłby zostać zrealizowany w Polsce. Aktorzy, gotowi zaakceptować taką koncepcję grania, by się znaleźli. Gorzej z reżyserami. Nie bez przyczyny najodważniejsze polskie przedstawienie sezonu – „Nietoperza” w TR Warszawa – zrobił Węgier Kornél Mundruczó. Nam wciąż brakuje dystansu. Wciąż kontemplujemy wielką sztukę. Litwinom też niczego nie brakuje, ale z lubością przekuwają balon z napisem „scena narodowa”. I jest w tym geście jakaś trudna do nazwania ulga.