Szanowni Państwo,
„Zapewne każdemu z nas zdarza się zastanawiać, jaki jest cel wydawania pieniędzy na rzecz, która i bez tego wydatku sprzedałaby się albo dała zapamiętać”, pisał w „Kulturze Liberalnej” Tomasz Niziołek, znawca rynku reklam.
A przecież jeszcze na początku lat 90. reklamy na ulicach polskich metropolii, miasteczek i wsi witano entuzjastycznie: jako zapowiedźnowej kapitalistycznej rzeczywistości. Salony piękności, fryzjerzy, sklepy, bary, dyskoteki, bary, seks-szopy – właściciel każdego nowo powstającego, „prywaciarskego” przybytku za punkt honoru stawiał sobie wykupienie billboardu, postawienie szyldu, wydrukowanie ulotek. Wzdłuż uczęszczanych dróg, w przydomowych ogródkach, na blokach, a nawet na rozklekotanych chałupinach, o ile tylko stały w dogodnym miejscu, jak grzyby po deszczu wyrastały reklamy, a właściwie produkty reklamopodobne. Lokalna branża reklamowa uczyła się w ten sposób swojego fachu. Treść i jakość wykonania nie miała większego znaczenia.
Dziś przydrożne reklamy trzymają się mocno nie tylko na prowincji, ale także w centrach największych polskich miast, a nawet na fasadach zabytków. Turyści zwiedzający Kraków znajdą co prawda w samym centrum chwilę wytchnienia od marketingowego krajobrazu. Wystarczy jednak wspiąć się na Wzgórze Wawelskie, by ujrzeć dawny hotel Forum przepasany gigantyczną reklamą: supermarketu, napoju energetycznego, piwa, czy prezerwatyw. Podobne atrakcje czekają na turystę tuż za centrum, na świeżo wyremontowanym Rondzie Mogilskim. Tu za ogromny billboard służy nieukończony biurowiec Naczelnej Organizacji Technicznej, popularny „Szkieletor”. Nie tylko w Krakowie, ale także w Łodzi, Warszawie, Zakopanem, Olsztynie czy Szczecinie reklama nie uznaje żadnych świętości.
Niedawna zapowiedź prezydenta Bronisława Komorowskiego o rozpoczęciu prac nad ustawą zapewniającą „wzmocnienie narzędzi ochrony krajobrazu” to krok w dobrym kierunku. Na ile jednak inicjatywa prezydenta może zmienić naszą przestrzeń publiczną? I jaką rolę powinni przyjąć na siebie zniesmaczeni wszechobecnym kiczem obywatele?
Aleksandra Stępień z fundacji „Miasto Moje A W Nim” przyznaje, iż choć przygotowane przepisy w opinii są wersją minimum, widać, że po wielu latach zaczynamy zbliżać się do upragnionego celu – przywrócenia Polsce przestrzennego ładu i powstrzymania reklamowego „wyścigu zbrojeń”. Podobnego zdania jest Michał Gruda z łódzkiego Stowarzyszenia Topografie. Widać, że nastąpiło przesilenie, pisze Gruda, ale natychmiast studzi nadmierny optymizm: „Do zmiany są zapisy w ponad dwudziestu ustawach i wokół każdego z tych paragrafów prawdopodobnie przetoczy się batalia pomiędzy lobby reklamowym, a… właśnie kim? Czysty krajobraz nie ma jednego reprezentanta”.
Wojciech Kacperski, miejski felietonista „Kultury Liberalnej”, przekonuje, że dobra reklama nie musi szpecić – i pokazuje, jakie zwracające uwagę na estetykę firmy mają pomysły na wzbogacenie przestrzeni publicznej. Na koniec Mateusz Kokoszkiewicz przekonuje, że w walce o miejską estetykę niemałą rolę odgrywa odzyskanie przestrzeni… prawnej. Nawołuje również do sprawowania nad reformami obywatelskiej kontroli. „Musimy pójść dalej. Trzeba – i w prawie, i mentalności – obalić zasadę, że prawo własności pozwala na dowolną zabudowę. Wygląd naszych miast jest własnością publiczną”.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”
1. ALEKSANDRA STĘPIEŃ: Co może zmienić prezydent?
2. MICHAŁ GRUDA: Antyreklamowa nadzieja
3. WOJCIECH KACPERSKI: Czy każda reklama jest zła?
4. MATEUSZ KOKOSZKIEWICZ: Odzyskajmy przestrzeń prawną!
Aleksandra Stępień
Co może zmienić prezydent?
Wystarczy skorzystać z drogi wyjazdowej z miasta, odwiedzić któryś z nadmorskich kurortów lub zakopiańskich szlaków, by stwierdzić, że „wzmocnienie narzędzi ochrony krajobrazu” – nawiązując do oficjalnej nazwy prezydenckiego dokumentu – jest niezbędnym sposobem walki z bezsensownym reklamowym „wyścigiem zbrojeń”.
Inicjatywa prezydencka to znaczący krok w kierunku uporządkowania polskich krajobrazów. Cieszy, że założenia ustawy w wielu miejscach pokrywają się z postulatami naszego stowarzyszenia. Mimo że przygotowane przepisy w opinii przedstawicieli Kancelarii Prezydenta są wersją minimum, widać wyraźnie, że po wielu latach zaczynamy zbliżać się do upragnionego celu. Już sam fakt, że nowe zasady lokowania reklam zostały uznane za jeden z czterech podstawowych narzędzi ochrony krajobrazowego dziedzictwa, pozwala z większym optymizmem patrzeć w przyszłość. Proponowana, bliska data wejścia w życie dokumentu – 1 stycznia 2014 roku – każe mocno uszczypnąć się w ramię, bo oto okazuje się, że ład przestrzenny wreszcie staje się w Polsce pożądaną wartością.
Śledząc medialną dyskusję wokół ustawy, można zauważyć, że bardzo często przewijają się w niej te same pytania i podobne wątpliwości. Czy nie jest tak, że problem reklam jest dziś przeregulowany? Że wina za wygląd naszych miast i coraz silniejsze ingerencje w kształt naszych pejzaży nie leży po stronie nieskutecznego prawa, ale spada na tych, którzy je egzekwują? Odpowiedź nie jest prosta. Rzeczywiście, nawet dziś nie jesteśmy całkowicie bezbronni wobec degradacji naszego otoczenia. Gminy posiadają możliwość uchwalania prawa miejscowego, prawo budowlane wymaga pozwoleń na wznoszenie dużych nośników reklamowych, parki kulturowe chronią przestrzenie zabytkowe przed ekspansją szyldów i wielkoformatowych siatek, a dla miejscowości uzdrowiskowych przygotowano regulacje, dzięki którym mogą one dopasowywać wielkość reklam w zależności od stref.
Wystarczy jednak skorzystać z drogi wyjazdowej z miasta, odwiedzić któryś z nadmorskich kurortów lub zakopiańskich szlaków, by stwierdzić, że „wzmocnienie narzędzi ochrony krajobrazu” – nawiązując do oficjalnej nazwy prezydenckiego dokumentu – jest niezbędnym sposobem walki z bezsensownym reklamowym „wyścigiem zbrojeń”. Miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego bardzo często zastępuje dziś prosta zasada: informować o usługach wyżej, więcej, bardziej jaskrawo niż konkurencja. Skoro na danym terenie nie obowiązują żadne obostrzenia, zdać się trzeba na własne wyczucie. W stowarzyszeniowym konkursie „Miastoszpeciciel” właśnie takie reklamowe zagajniki najczęściej były uznawane za synonim wizualnego chaosu.
Dlatego uproszczenie ustalania limitów, ograniczeń dla outdoorowej ekspansji to ważna zaleta nowego prawa. Składają się na nie próby poradzenia sobie z tym, o co wielokrotnie upominało się stowarzyszenie: konieczność wprowadzenia nowej definicji reklamy; nowe narzędzia w rękach gmin (bardziej elastyczne niż plany miejscowe); opłaty od komercyjnego wykorzystywania przestrzeni publicznej.
To, co szczególnie cenne w ustawie – i co przełoży się na sprawność porządkowania reklamowej „wolnej amerykanki” – to fakt, że wreszcie do sprawy postanowiono podejść kompleksowo. Jeśli chcemy regulować, najpierw musimy wiedzieć, co będzie podlegać regulacjom – co jest reklamą, co szyldem, co obiektem małej architektury itp. Wydaje się to oczywistością, ale do tej pory mieliśmy do czynienia z wieloma absurdami, kiedy szyld uznawany był za reklamę, a tzw. gigaboardy z nadrukiem zachęcającym do kupna telefonu czy napoju za… pojazdy (ponieważ posiadały kółka).
Skuteczna regulacja tak dynamicznej dziedziny jak reklama zewnętrzna to jednak – wbrew opinii wielu osób – wcale nie czasochłonny i kosztowny proces wprowadzania prawa miejscowego. W sukurs przychodzi tu właśnie prezydencka ustawa. Zamiast konieczności uchwalania złożonej strategii dla danego obszaru, urzędnicy dostaliby do ręki możliwość (a mamy nadzieję, że po konsultacjach społecznych – obowiązek) wdrażania swoistej „ministrategii”, czyli uchwały dotyczącej konkretnego problemu – np. sytuowania tablic, napisów, ogłoszeń reklamowych z uwzględnieniem ich gabarytów, rodzajów, odległości między poszczególnymi nośnikami itp. Nadal byłby to akt prawa miejscowego, ale samodzielny, a jego uchwalenie trwałoby znacznie krócej. W rezultacie, w niedługim czasie, w sporej część kraju mógłby zapanować satysfakcjonujący ład przestrzenny.
Dodatkowo, jeśli któryś z terenów objętych omawianą „ministrategią” posiadałby stosowne reklamowe ustalenia zawarte w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego, zastosowanie miałyby te bardziej restrykcyjne z nich. Umieszczanie nowych nośników wbrew uchwalonym zasadom stanowiłoby wykroczenie podlegające karze ograniczenia wolności albo grzywny. Sąd mógłby orzec przepadek przedmiotów związanych z wykroczeniem i konieczność doprowadzenia miejsca do stanu sprzed samowolnego ustawienia reklamy.
Liczymy, że to narzędzie umożliwiłoby skuteczne działanie nie tyle na terenach należących do gminy, ile po prostu na wszystkich terenach leżących w jej obrębie. Dopiero po uchwaleniu warunków sytuowania tablic i urządzeń reklamowych, gmina zyskałaby możliwość pobierania opłaty od reklam. Co warto zaznaczyć – wolne od opłat byłyby szyldy, czyli informacje o usługach mieszczących się w tym samym budynku, na którym je powieszono.
Brzmi to jak okrutny zamach na własność prywatną czy wolność gospodarczą, ale pamiętajmy, że nie chodzi tu o całkowity zakaz reklamowania czy informowania o swoich usługach. Wręcz przeciwnie, zmiana prawa może poprawić skuteczność przekazów reklamowych – przecież im mniej „szumu wizualnego” wokół, tym łatwiej konkretny komunikat dotrze do odbiorcy.
Uczciwie jednak trzeba zaznaczyć, że propozycja prezydencka faktycznie jest prawem w wersji minimum. Z jednej strony, nie sposób wierzyć, że udałoby się absolutnie wszystkie aspekty funkcjonowania outdooru objąć restrykcyjnym prawem na poziomie ustawowym. Z drugiej jednak, czynnikiem, który tak naprawdę hamuje proces porządkowania krajobrazów, jest długi i trudny proces usuwania nielegalnych nośników reklamowych. Bez przyspieszenia procedur i wyższych grzywien za łamanie prawa – jednym słowem: bez nowelizacji ustawy o postępowaniu egzekucyjnym w administracji – nawet najlepsze regulacje mogą okazać się niewystarczające. Na szczęście jest światełko w tunelu. W lutym odbyło się pierwsze czytanie złożonego w sejmie we wrześniu 2012 roku poselskiego projektu zmian w tej dziedzinie. Pozostaje wierzyć, że uda się go przeforsować w odpowiednim kształcie.
I na koniec – pamiętajmy też, że dobre, efektywne prawo to jedno, a świadomość tego prawa to drugie. Edukacja, rozbudzanie estetycznej świadomości i wiedzy o skutecznej reklamie są ciągle jeszcze przed nami. Tak więc jest jak i po co działać!
* Aleksandra Stępień, prezes stowarzyszenia „Miasto Moje A W Nim”.
***
Michał Gruda
Antyreklamowa nadzieja
21 maja w Pałacu Prezydenckim w Warszawie odbyła się debata zatytułowana „Krajobraz Polski dobrem publicznym”. Zarówno dla zebranych uczestników panelu, jak i organizacji pozarządowych czy osób zajmujących się problematyką miejską, dziś szumnie nazywanych „miejskimi aktywistami”, było to spotkanie zorganizowane co najmniej z pięcioletnim opóźnieniem. Lepiej jednak późno niż wcale.
Dlaczego pięcioletnim? Otóż, z punktu widzenia przemian, jakie zaszły w naszym codziennym życiu, pięć lat to cała epoka. Jeszcze pięć lat temu Facebook w Polsce prawie nie istniał, a to w tym kontekście ważna informacja. Jednakże coraz powszechniejszy stawał się wówczas szerokopasmowy dostęp do internetu i ludzie zaczynali się ze sobą masowo komunikować na forach internetowych oraz z użyciem narzędzi firmy Google, takich jak chociażby grupy dyskusyjne.
Po raz pierwszy w jednym miejscu miały szansę spotkać się osoby z różnych środowisk – ich drogi w realnym świecie nigdy by się nie przecięły. Co ciekawe, okazało się, że bardzo wielu z tych ludzi ma podobne poglądy na sprawy dotyczące negatywnych zmian zachodzących w przestrzeni publicznej. Tak właśnie powstała w Łodzi w 2007 roku Grupa Pewnych Osób. Nieformalna organizacja skupiająca na początku kilkunastu członków i członkiń zaczęła organizować w mieście akcje polegające na zrywaniu wszędobylskich ulotek i plakatów oraz na wskazywaniu odpowiedzialnym za utrzymanie ładu w przestrzeni instytucjom tych miejsc w centrum miasta, które swoją estetyką odbiegały od jakichkolwiek standardów. Wkrótce, dzięki częstym występom w mediach, grupa zaczęła być znana w całej Łodzi i w swoim szczytowym okresie w latach 2009–2010 liczyła kilkadziesiąt osób aktywnie uczestniczących w dyskusjach i akcjach, kilkuset obserwatorów forum internetowego, a także niezliczoną rzeszę sympatyków.
Co ciekawe, w tym samym roku w Warszawie zaczęło działać stowarzyszenie „Miasto Moje A W Nim”, które już wtedy sprecyzowało hasła i postulaty dotyczące koniecznych zmian w prawie, mających powstrzymać otaczający nas zewsząd chaos reklamowy. W 2008 roku wydano album „Polski Outdoor”, który do dziś jest najlepszym zbiorem przykładów braku jakiegokolwiek poczucia miejskiej estetyki, doskwierającym nam od początku lat 90.
Widać, że nastąpiło swego rodzaju przesilenie. Akcja „Nie wstydź się zerwać” zorganizowana przez MMAWN w styczniu tego roku odbiła się szerokim echem w mediach ogólnopolskich i szybko przeniosła się poza Warszawę. I chociaż Grupa Pewnych Osób w Łodzi robiła takie rzeczy już w 2007 roku, to widać, że przez te wszystkie lata poziom frustracji spowodowany wyglądem przestrzeni publicznej osiągnął wymiar, który wreszcie popchnął większe masy do działania. Być może sygnałem do zmian było również EURO 2012, które zamieniło centrum Warszawy w przestrzeń tak paskudną i zdominowaną przez plastikowe banery, że nawet warszawiacy przyzwyczajeni na co dzień do reklamowych maszkaronów zaczęli zauważać, że coś tu jest mocno nie tak? Chyba musiały zadziałać jakieś zewnętrzne siły, bo jak wytłumaczyć fakt, że od pierwszej akcji GPO w Łodzi 17 listopada 2007 roku do debaty prezydenckiej 21 maja 2013 roku minęło dokładnie 2012 dni?
Procesy zmian w Polsce bardzo wolno podróżują od ogółu społeczeństwa do gremiów decyzyjnych. A jest co poprawiać. Do zmiany są zapisy w ponad dwudziestu ustawach i wokół każdego z tych paragrafów prawdopodobnie przetoczy się batalia pomiędzy lobby reklamowym, a… właśnie, kim? Czysty krajobraz nie ma jednego reprezentanta. Powalczyć o niego będzie musiał każdy, komu na nim zależy. Wątków do podjęcia jest tyle, że niemożliwe jest nawet zasygnalizowanie ich wszystkich w tak krótkim tekście. Kwestie reklamowe łączą się ściśle z problematyką planów zagospodarowania przestrzennego, a właściwie ich braku.
Jak słusznie zauważył podczas dyskusji u prezydenta Bartłomiej Kolpiński – członek zarządu Towarzystwa Urbanistów Polskich – możemy wymienić pięć cech polskiej przestrzeni, które powodują, że jest ona zła.
- Z powodu braku planów zagospodarowania przestrzennego jest nieprzewidywalna.
- Z powyższego powodu jest konfliktogenna.
- Jest niebezpieczna, co możemy obserwować choćby podczas powodzi, kiedy okazuje się, że tereny zalewowe są gęsto zabudowane.
- Jest nieefektywna (rozproszona) – znane już powszechnie zjawisko urban sprawl pociąga za sobą olbrzymie koszty uzbrajania i obsługi (chociażby komunikacją miejską) terenów na obrzeżach miast oraz bardzo duże trudności w rozbudowie infrastruktury. W Polsce nie da się poprowadzić nowej drogi bądź linii kolejowej bez natrafiania na liczne, lecz rzadko rozmieszone w terenie zabudowania. Nie ma kawałka przestrzeni, gdzie inwestycja nie napotka jakiegoś domostwa w promieniu kilkuset metrów, co zaraz pociąga za sobą konieczność budowy ekranów akustycznych, przejść, przepustów czy innych obiektów inżynieryjnych, które powiększają koszty budów.
- Wszystkie powyższe czynniki powodują, że sprawy związane z zagospodarowaniem przestrzeni są korupcjogenne.
Ta sama lista odnosi się również do reklamowego chaosu. Przez brak planów i wytycznych nośniki reklamowe stawiane są wszędzie, gdzie popadnie. Rodzi to niezdrową rywalizację, bo przecież skoro mój konkurent nielegalnie obłożył banerami lub ulotkami wszystkie płoty i/lub latarnie w mieście, ja muszę przeprowadzić taką samą śmieciarską kampanię, zaklejając jego ulotki.
Problemem zarówno Łodzi, jak i Warszawy jest bardzo przerzedzona zabudowa w centrum. Mnóstwo ścian szczytowych, które aż zachęcają do wywieszenia na nich jakiejś reklamy. Za przykład może posłużyć skrzyżowanie ulic Kilińskiego i Pomorskiej w Łodzi, gdzie – stojąc w jednym miejscu – mamy wokół siebie w zasięgu wzroku aż 16 billboardów! Z pewnością każdy może przywołać w pamięci podobne skrzyżowanie w swoim mieście. Na tym przecięciu się szlaków komunikacyjnych unaocznia się jeszcze jeden problem w łódzkiej przestrzeni, a mianowicie wyburzanie narożnych kamienic po to, aby wygodniej można było poprowadzić łuki dla tramwajów, ale tak naprawdę, aby kierowcy mieli lepszą widoczność podczas przejeżdżania przez skrzyżowanie. Dbanie o płynność ruchu ma w naszym mieście długą tradycję. W czasach PRL-u wyburzono całe pierzeje ulic w centrum po to, aby „przewietrzyć” miasto i ułatwić komunikację międzydzielnicową przez sam jego środek. Jakich zniszczeń dokonano w krajobrazie można obejrzeć na blogu „Retrofotografie”. Teraz wewnętrzne ściany oficyn, które nigdy nie były projektowane jako frontowe elewacje, nie nadają się do niczego innego, jak tylko do powieszenia na nich tablicy reklamowej, ponieważ ludzie wyprowadzili się z nich już dawno temu i jest to jedyny sposób, aby właściciel mógł zarobić jakiekolwiek pieniądze na swojej nieruchomości.
Przez lata ludzie związani z Grupą Pewnych Osób walczyli o poprawę jakości przestrzeni publicznej w Łodzi. Trudno dopatrywać się spektakularnych sukcesów tej działalności, jednak jeśli dziś oglądamy reportaże o problemach sprzed pięciu lat, wyraźnie widać poprawę. Poza kilkoma pomniejszymi remontami, do najważniejszych osiągnięć należy zmiana sposobu myślenia o przestrzeni w Łodzi. Przystanki i latarnie w mieście zaklejane są jedynie przez niereformowalnych recydywistów, natomiast różnorakie nowe inicjatywy szpecące elementy architektury są dławione w zarodku. Chociażby dzięki Facebookowi i stronie „Łódź bez reklam”, której twórca nieustannie tropi najgorsze przykłady reklamowego niechlujstwa.
Drogę do działania w ostatnich latach wytyczył Kraków, wprowadzając w ścisłym centrum park kulturowy, a przez to bardzo restrykcyjne wytyczne dotyczące elementów reklamowych. Kolejne miasta próbują korzystać z tych samych rozwiązań. Jednakże nie jest to przepis dla każdego, a jego wdrażanie w Krakowie trwało całymi latami i wiązało się z koordynacją działań bardzo wielu miejskich służb. Dzięki trwającemu właśnie remontowi ulicy Piotrkowskiej, także w Łodzi podjęto się uporządkowania chaosu reklamowego na głównej ulicy miasta. Inicjatywa Miejskiego Konserwatora Zabytków była i ciągle jest pierwszym tego typu działaniem w naszym mieście. Ze względu na małe zasoby kadrowe tej komórki urzędu miasta i niezliczone procedury, czyszczenie przestrzeni nie przebiega tak szybko, jak byśmy sobie tego życzyli.
Dlatego z wielką nadzieją spoglądam w kierunku inicjatywy legislacyjnej prezydenta Komorowskiego. Pomimo lat oddolnej edukacji, a także istniejących przepisów prawa, zmiany zachodzą zbyt wolno i istnieje zbyt dużo luk oraz wytrychów, z których skrzętnie korzystają szpeciciele naszych miast. Śmiem twierdzić, że jeśli uda się dzięki nowym przepisom zmniejszyć chociażby o połowę liczbę nośników reklamowych w naszym kraju, to będzie to jedno z najważniejszych osiągnięć tej prezydentury. Te przepisy wpłyną na życie każdego z nas i miejmy nadzieję, że już niedługo nie będziemy załamywać rąk po powrotach z zagranicznych wojaży. Liczę, że nasze przestrzenie publiczne zaczną wkrótce doganiać standardem te lokalizacje, do których często jeszcze uciekamy, aby poczuć się choć przez chwilę jak w cywilizowanym świecie.
* Michał Gruda, absolwent socjologii na Uniwersytecie Łódzkim, członek Stowarzyszenia Topografie, pracuje w Muzeum Miasta Łodzi. Na co dzień angażuje się i żyje sprawami Łodzi.
***
Wojciech Kacperski
Czy każda reklama jest zła?
Gdyby brać na poważnie słowa José Ortegi y Gasseta – „pokaż mi krajobraz, w którym żyjesz, a powiem ci kim jesteś” – trzeba byłoby przyznać, że Polacy są fanami reklam. Nie dotyczy to tylko obszarów miejskich. Gdy wracamy zza granicy, pierwszą rzeczą, która dosłownie krzyczy, że jesteśmy już w Polsce, są stojące przy drogach reklamy. Wydaje się, iż tak się już do nich przyzwyczailiśmy, że nawet nie zwracamy uwagi, że tam są. Musimy dopiero dokądś wyjechać, żeby po powrocie zwrócić na nie uwagę.
W polskich miastach już od dłuższego czasu mówi się o reklamach i o tym, że trzeba coś z nimi zrobić. Nowa inicjatywa Bronisława Komorowskiego daje nadzieję, że może coś w tym temacie się zmieni. Jednak warto pamiętać, iż to, co zostanie zapisane w prawie, później musi doczekać się realizacji w praktyce – a z tym bywa różnie. W przypadku estetyki naszych miast nie ustawy są najważniejsze, a sposób myślenia o nich. Sama ustawa mentalności niestety nie zmieni.
W całej debacie o reklamach oraz ich niszczycielskich dla miasta właściwościach tak naprawdę reklamy są najmniej ważne. Najważniejsze jest nasze podejście do przestrzeni miejskiej. Reklamy były, są i będą obecne na ulicach – tego zapewne nie zmienimy. Jednak to od nas zależy, czy będą one wzbogacać przestrzeń, czy ją szpecić. Radykalizm jest tak samo szkodliwy, jak brak inicjatywy: dowodem pomysły niszczenia reklam wraz z budynkami, na których się znajdują, zgłaszane nie tak dawno w Warszawie. Nie chodzi zatem o to, aby reklamy wyrzucać, lecz o komponowanie ich je z otoczeniem tak, aby wpisywały się weń i nie przeszkadzały.
Dobra reklama wcale nie musi być brzydka – może być interesująca. Nie tak dawno IBM pokazał swoją nową kampanię reklamową [1], w której billboardy stają się elementem przestrzeni miejskiej – stwarzają zadaszenie, albo ukształtowane są w formę ławki. Czy takie pomysły również uznamy za złe?
Reklamy same w sobie nie są złe. Złe może być to, jak nimi dekorujemy, czy raczej oszpecamy przestrzeń miejską. Wierzę w słuszność inicjatywy prezydenta Komorowskiego, ale chciałbym, abyśmy uwierzyli w nią wszyscy. Brzydka, zapchana reklamami przestrzeń miejska jakoś już nas ukształtowała. Teraz to my musimy wykonać ruch i nie tyle zmienić ją, ale siebie. Jeśli tylko uważamy, że Ortega y Gasset ma rację.
[1] źródło: http://popupcity.net/marketing/smart-billboards-double-as-urban-furniture/
* Wojciech Kacperski – socjolog, historyk filozofii, przewodnik po Warszawie, miejski felietonista „Kultury Liberalnej”.
***
Mateusz Kokoszkiewicz
Odzyskajmy przestrzeń prawną!
Ustalanie przez władzę publiczną, co ma znaleźć się na terenach stanowiących prywatną własność, nie jest w Polsce mile widziane. Narzucanie, które jest cechą prawa administracyjnego, jest w złym tonie, uznajemy je za relikt komuny, nieprzystający do mentalności biznesowej. Nawet sądy administracyjne przeceniają rolę prawa własności w swoim orzecznictwie, przez co wpływają na konkretne decyzje planistyczne gmin.
Polskie gminy w działaniach w sferze przestrzeni opierały się jak dotąd na własnych budżetach i prawie cywilnym, na umowach z inwestorami, a także porozumieniach zawieranych nierzadko bez konkretnej podstawy prawnej. Wiadomo, że w ten sposób można zapanować tylko nad częścią przestrzeni. Reszta rozwijała się chaotycznie, bez koordynacji. Nawet gdy ustawy określają zakazy i nakazy, ich egzekwowanie przez administrację napotyka na przeszkody. Na przykład art. 66 ust. 1 pkt 4 Prawa budowlanego przewiduje, że „w przypadku stwierdzenia, że obiekt budowlany powoduje swym wyglądem oszpecenie otoczenia, właściwy organ nakazuje […] usunięcie stwierdzonych nieprawidłowości, określając termin wykonania tego obowiązku”. Mamy piękny zapis, który umożliwiałby upiększenie wielu miejsc. W praktyce nikt go jednak nie stosuje.
Niektóre problemy wynikają ze zbyt słabych mechanizmów prawnych. Polskie przepisy dotyczące planowania nie przewidują żadnych bezpośrednich mechanizmów egzekucji poza prawem budowlanym. Np. ustalenia dotyczące funkcji (jak w przypadku coraz częściej pojawiających się zakazów przeznaczania lokali na parterze do spełniania funkcji bankowych) zostają tylko na papierze. Nie ma nawet postanowień umożliwiających egzekucję administracyjną. Zdecydowanie warto tę sytuację zmienić.
Nieadekwatne kary, martwe przepisy
Ustawa prezydencka idzie w dobrym kierunku, przewidując karanie za wykroczenie osób łamiących zakazy przewidziane w uchwale rady gminy ustalającej zasady umieszczania reklam. Jest tu jednak pewien problem: wykroczenia muszą być karane przez – przeciążone przecież – sądy. To będzie wydłużało cały proces. Dodatkowo, kwota możliwa do nałożenia w postępowaniu mandatowym wynosi tylko 500 zł – to kompletnie nieadekwatne do korzyści osób wywieszających nielegalnie reklamy. Wiadomo, że wykroczeniem jest umieszczanie reklam na zabytkach wpisanych do rejestru, jednak afisze powszechnie na takich budynkach wiszą.
Istnieje jeszcze inny mechanizm ochrony przed reklamami: kara administracyjna. W jej przypadku nie trzeba nawet udowadniać winy: automatycznie odpowiedzialny jest właściciel. W przypadku reklam zagrożenie ustawowe powinno być realne i zawsze odpowiadać potencjalnym zyskom sprawcy wynikających z łamania prawa, górna granica kary powinna zatem wynosić 20 tys. złotych albo i więcej. Takie kwoty spotykane są w szczegółowym prawie administracyjnym, np. w prawie odpadów czy transportu drogowego – wszędzie tam, gdzie organy administracji na serio biorą swe zadania z uwagi na prawo unijne. Ten rodzaj sankcji jest realnie odstraszający. Sąd administracyjny jest tu angażowany tylko w przypadku zaskarżenia przez ukaranego.
Czy należy jednak osobno regulować kwestie krajobrazowe, w oderwaniu od ogólnego systemu, co tu proponuje ośrodek prezydencki? Prawo administracyjne jest w Polsce za słabe, dlatego niewykluczone, że trzeba stworzyć nowe systemy do regulacji poszczególnych kwestii, aby dać samorządom szansę zastosowania szerszej palety środków. Tyle że współistnienie ich obok ogólnego systemu planistycznego może skończyć się niespójnością. Dlatego ważne, żeby wszystkie inne systemy – ochrony zabytków czy środowiska, a także ewentualny system ochrony krajobrazu – były połączone, zgodnie z zasadą: najpierw uwzględnianie danych elementów w decyzjach planistycznych, potem realizowanie ustalonej w planowaniu koncepcji. Planowanie przestrzenne powinno pełnić funkcję integrującą wobec wszystkich istniejących w przestrzeni interesów.
Miejskie plagi
Prawdziwą plagą są w Polsce tzw. specustawy (drogowa, lotniskowa, przeciwpowodziowa itd.), które nie mają nic wspólnego z systemem planowania. Doraźne potrzeby uproszczenia procesu inwestycyjnego wygrywają z długoterminowym planowaniem – chociażby dlatego, że łatwiej przeciętnemu człowiekowi zrozumieć konieczność inwestycji niż myślenie długofalowe. Pułapką jest też faktyczne odstąpienie od planowania w samej ustawie o planowaniu i dopuszczenie decyzji o warunkach zabudowy. Niedobrze byłoby, gdybyśmy dla dobra innej ważnej sprawy (krajobrazu, walki z reklamami) dopuszczali do dalszej erozji planowania przestrzennego.
Prawa administracyjnego nie należy traktować zerojedynkowo, jako czegoś narzuconego przez urzędników. Także w nim można i trzeba przewidywać mechanizmy włączania interesariuszy, w tym właścicieli – jednak z nienaruszonym prawem organu administracji do podjęcia władczej decyzji. Stąd ważne, by już istniejące mechanizmy, takie jak uwagi i wnioski składane przy miejscowych planach, były poważnie traktowane przez władze.
Paradoksalnie brak poszanowania estetyki nie jest wcale największym problemem planowania. Wygląd budynków zawsze można poprawić. Błędne decyzje lokalizacyjne szpecą krajobraz na lata. Większość nowych polskich domów buduje się w miejscach przypadkowych, na byłych polach, wciska się między blokowiska. I to nawet w miejscach, gdzie plan został uchwalony! Wiele z polskich planów jest w istocie blankietowych, tzn. dopuszcza duży zakres przeznaczeń, nie ustalając obowiązujących linii zabudowy, a tym bardziej kolorystyki czy obecności reklam. Teoretycznie należałoby zgodzić się z postulatem zawierania przepisów dotyczących estetyki w planach zagospodarowania. Natomiast w obecnej sytuacji danie gminom nowych narzędzi regulacji jest konieczne, by poprawić problem estetyki przestrzeni publicznej. Ale problemu z polską przestrzenią to nie załatwi.
Nie jest słuszne powtarzane jak mantra zdanie, że planów jest za mało. Pokrycie planami na poziomie ok. 25 proc. zdecydowanie przekracza teren, który mógłby być zagospodarowany choćby potencjalnie. Niektóre gminy wiejskie chętnie uchwaliłby plany, na których można zbudować kilkusettysięczne miasto! Jako że coraz większa część terenu kraju jest dopuszczona pod zabudowę, lepiej ograniczyć działalność inwestycyjną w parkach krajobrazowych czy obszarach chronionego krajobrazu. Czemu akurat zabudowywać tereny cenne przyrodniczo czy nawet estetycznie, skoro mamy całą resztę kraju, która szybko się urbanizuje? Tu interes publiczny jest a priori na tyle słuszny, że to inwestor powinien udowodnić konieczność zabudowy, nie odwrotnie.
Ustawa prezydencka idzie w dobrym kierunku, ale musimy pójść dalej. Trzeba – i w prawie, i mentalności – obalić zasadę, że prawo własności pozwala na dowolną zabudowę. Wygląd naszych miast jest własnością publiczną.
* Mateusz Kokoszkiewicz, działacz Towarzystwa Upiększania Miasta Wrocławia i Wrocławskiej Inicjatywy Rowerowej, pracuje jako dziennikarz w Gazecie Wyborczej Wrocław.
***
* Koncepcja Tematu tygodnia: Wojciech Kacperski.
** Współpraca: zespół Tematu Tygodnia.
*** Ilustracje pochodzą z galerii konkursu „Miastoszpeciciel”
na nośnik reklamowy najbardziej szpecący przestrzeń publiczną,
zorganizowanego przez fundację Miasto Moje A W Nim.
Więcej na: http://miastomoje.org/miastoszpeciciel.
„Kultura Liberalna” nr 232 (25/2013) z 18 czerwca 2013 r.