Ukraina, nasz niegdysiejszy „klejnot w koronie”, perła w insygniach koronacyjnych Rzeczypospolitej. Obiekt tęsknot i marzeń naszych polityków – od Józewskiego i Giedroycia do Kwaśniewskiego i Lecha Kaczyńskiego. Ukraina, którą chcemy wprowadzić do Unii Europejskiej, lecz ona zachowuje się tak, jakby do niej wejść nie chciała. Ukraina, którą uczymy, choć sami nie do końca wiemy czego, a i efekty tejże nauki są mało zauważalne.

Ale do rzeczy… Zbliżamy sie nieodwołalnie do kulminacji obchodów związanych z siedemdziesiątą rocznicą ludobójstwa na Wołyniu. Nie lękam się używania tego słowa, mimo że jeszcze pięć lat temu tchórzliwie zmieniałem tytuły swoich wystąpień na prośbę akademików z polskich wyższych uczelni (Wie pan, nie urażajmy ukraińskich kolegów…; Rozumie pan – pojednanie…; Niech pan pamięta – dziedzictwo Giedroycia…). W ciągu ostatnich pięciu lat zaszły jednak spore zmiany i nikt już ukraińskich kolegów przed urażaniem nie broni. Prawica, lewica, środowiska naukowe i publicystyczne, fundacje i kolegia uprawiają obecnie swoje odrębne i nieskoordynowane dyskursy na tematy ukraińsko-polskie. Nikogo już to nie dziwi. Obchody siedemdziesięciolecia wydarzeń na Wołyniu są takiego postmodernizmu intelektualnego przykładem. Inaczej niż dziesięć lat temu, nie odbędą się centralne uroczystości, a spotkania organizowane przez liczne polskie ośrodki naukowe będą miały zupełnie inny charakter. Podobnie jest zresztą na Ukrainie – naprawdę nieliczne spotkania będą brały pod uwagę perspektywę wspólną. W obydwu krajach zwycięża podejście polegające na podkreślaniu „swojego” poglądu.

Warto podkreślić jednak, że nawet w tych trudnych czasach pojawiają się inicjatywy zajmujące się „małym pojednaniem”. Jest ich więcej, ale z braku miejsca zajmę się dwoma. Obydwiema ze swojskiego dla mnie, lubelskiego podwórka. Stoją za nimi dwie organizacje zasłużone dla przybliżania wielokulturowości naszego, wspólnego pogranicza – Fundacja Kultury Duchowej Pogranicza oraz Panorama Kultur.

Fundacja Kultury Duchowej Pogranicza wspólnie z warszawskimi organizacjami katolickimi wyruszyła na Wołyń i do Galicji Wschodniej. Tam pojednanie budowały kościoły. Tak się składa że rzymsko- i grekokatolicy są częścią tego samego Kościoła, z czego nie zawsze zdają sobie sprawę. Szlak prowadził do kościoła w podlwowskich Wyżnianach, gdzie ustawiono poświęcony krzyż. W wiosce znajduje się również grekokatolicka parafia. Pielgrzymia droga prowadziła wśród cmentarzy i kościołów obydwu obrządków. I właśnie podczas pielgrzymki widać było, że nie chęć pojednania jest problemem Polaków i Ukraińców. Wielu z uczestników dopiero na miejscu dowiadywało się że są członkami tego samego Kościoła. Kto wie, jak wiele zmieniła podróż na Wołyń?

Od roku na jeżdżą tam również wolontariusze projektu „Pojednanie przez trudną pamięć”. To młodzi ludzie, którzy nie są fachowcami. Oni dopiero poznają trudną przeszłość, a takich projektów jest więcej. I przynoszą lepsze rezultaty od stołecznych paneli naukowych, gdyż zbliżają ciągle nowych ludzi, a nie tylko te same środowiska. To pojednanie „w działaniu”.

W 1937 roku na Wołyń po raz pierwszy pojechała moja prababcia. Na manewry. Zwolennikom przesadnie negatywnej roli Polaków w dziejach Ukrainy chce podpowiedzieć, że nie były one połączone z pacyfikacją wiosek i paleniem cerkwi. Ot, zwykłe manewry polskiego wojska na obszarze stanowiącym integralną część Rzeczypospolitej Polskiej. Babcia wyniosła stamtąd obraz Ukrainy jako krainy „miodem i mlekiem płynącej”, pełnej radośnie śpiewających ludzi, szczęścia, a nade wszystko gigantycznych… pierogów. O pierogach opowiadała dość często. Wielu Polaków wspomina o tym szczęściu i dziwi się, że później stało się to, co się stało. Gdy czytamy wspomnienia ukraińskich mieszkańców Wołynia – zwłaszcza te wydawane w cokolwiek nacjonalistycznych środowiskach emigracyjnych – odnosimy wrażenie, że widzieli zupełnie inny Wołyń. Tak jak w polsko-żydowskiej pamięci mamy do czynienia z obrazami zupełnie do siebie nieprzystającymi. I choć pojednali się historycy, naukowcy i zawodowi macherzy od pojednania, choć ukazały się setki tomów pojednaniu poświęconych i odbyły się rozliczne konferencje na ten temat, to pojednanie na arenie historycznej nie wyszło po za elity.

Zwykli Polacy i Ukraińcy doskonale radzą sobie bez siebie. Całkiem jak w roku 1937. Tylko żebyśmy sie potem znowu niczemu nie dziwili. Doceńmy zatem „małe pojednanie”, gdy to „wielkie” niewiele wnosi.