Zdaniem zwolenników to narzędzie pozwalające pogodzić powszechną wśród Amerykanów potrzebę bezpieczeństwa z jednej i konieczność ograniczenia wydatków zbrojeniowych z drugiej strony. Nawet jeśli tak jest, owe cudowne lekarstwo ma wiele efektów ubocznych.
Mimo to prezydent decyzję już podjął. 23 maja podczas godzinnego przemówienia na temat amerykańskiej polityki obronnej, argumentował na rzecz wykorzystywania dronów. Po pierwsze, zdaniem Obamy bezzałogowe samoloty umożliwiają przeprowadzanie precyzyjnych operacji antyterrorystycznych przy minimalnym nakładzie środków. Po drugie, tego rodzaju broń pozwala na zaangażowanie w rozmaitych częściach świata bez konieczności wysyłania tam amerykańskich żołnierzy. Tym samym prezydent może nadal militarnie rozprawiać się z terrorystami, a jednocześnie głosić nadejście końca epoki wojen. „No boots on the ground” – to zasada, której Obama chce pozostać wierny do końca swej prezydentury.
Słowa popiera zresztą czynami. Podczas czterech i pół roku jego prezydentury przeprowadzono już 400 bezzałogowych ataków z powietrza, osiem razem więcej niż podczas pełnych dwóch kadencji George’a Busha. Jak podaje w swoim raporcie think tank New America Foundation, w wyniku wszystkich tych operacji śmierć ponieść mogło nawet 3500 terrorystów działających na terenie Jemenu i Pakistanu, w tym co najmniej 55 dowódców wyższego szczebla. Zwolennicy wykorzystania dronów dodają, że wszystko to osiągnięto przy niewielkich kosztach i niemal zerowym ryzyku dla amerykańskich żołnierzy. A zatem pełen sukces?
Dyskusja podjęta na łamach najnowszego numeru magazynu „Foreign Affairs” pokazuje, że kontrowersji nie brakuje. Po pierwsze, nie wiadomo dokładnie ile ofiar cywilnych pochłaniają zdalne operacje tego typu. Dane pochodzące z różnych źródeł dramatycznie się różnią, ale według wspomnianego wyżej raportu, w najgorszym wypadku, tzn. przy uznaniu wszystkich niezidentyfikowanych ofiar za cywili, od 2004 roku mogło być ich nawet 800. W porównaniu z liczbą zabitych terrorystów okazuje się, że w takim wypadku cywilem była niemal jedna na cztery ofiary. I choć obrońcy wykorzystania dronów odpowiadają, że przy „tradycyjnych” atakach odsetek ten byłby jeszcze wyższy, przeciwnicy ripostują, że ataki tradycyjne z pewnością nie byłyby przeprowadzane na tak wielką skalę.
Podobnie wygląda wymiana zdań w odniesieniu do drugiego argumentu – naruszania suwerenności terytorialnej państw, na terenie których przeprowadzane są interwencje. Ich zwolennicy przekonują, że nie jest ona tak znacząca jak w przypadku innych form operacji zbrojnych. Przeciwnicy odpowiadają, że amerykański rząd nigdy nie przeprowadziłby aż 400 operacji militarnych na poza granicami kraju, gdyby nie miał do dyspozycji tej technologii. Jednym słowem, naruszenie suwerenności może i jest mniejsze – jeśli w ogóle tę kategorię da się stopniować – ale na skutek liczby prowadzonych akcji, staje się bardziej zauważalne, dokuczliwe i upokarzające.
W rezultacie, przekonują przeciwnicy polityki prezydenta Obamy w tej materii, choć bezzałogowe naloty eliminują wielu niebezpiecznych ludzi, jednocześnie zapędzają w szeregi organizacji terrorystycznych nowych członków. Na dowód podają wyniki sondaży, wedle których nawet w krajach formalnie sojuszniczych – jak Turcja, Jordan, Egipt, czy Pakistan właśnie – odsetek przeciwników ataków sięga 90 procent. „Czy naprawdę sądzicie, że inne formy walki z terrorystami, na przykład operacje oddziałów antyterrorystycznych, poprawiłyby ten nadszarpnięty wizerunek USA?”, pyta z kolei druga strona sporu. Wszelkie zagraniczne akcje militarne prowadzone przez Amerykanów spotkają się z niezadowoleniem autochtonicznej ludności. „Możliwe, ale bez wsparcia lokalnych sojuszników Stany Zjednoczone pozostaną na arenie międzynarodowej same. W takiej sytuacji prowadzenie efektywnej polityki zagranicznej – nawet wspartej dronami – będzie bardzo trudne”, ripostują oponenci. A w zanadrzu mają jeszcze co najmniej jeden argument, z którym trudno polemizować.
Prowadząc bezzałogowe operacje zbrojne na tak szeroką skalę amerykański rząd tworzy precedens, z którego już wkrótce skorzystają zapewne inne kraje. Jak zareaguje Waszyngton, gdy to Rosja wyśle bezzałogowe samoloty nad, powiedzmy Gruzję, uzasadniając tę decyzję koniecznością walki z kaukaskim terroryzmem? Kilka miesięcy temu Chiny już groziły wysłaniem bezzałogowego samolotu na terytorium Birmy, rzekomo w celu zlikwidowania przemytnika narkotyków. Ostatecznie z groźby się wycofały. Gdyby jednak postanowiły ją zrealizować, jakie dyplomatyczne możliwości obrony swego sojusznika miałby wówczas amerykański rząd?
Samoloty bezzałogowe to broń dużo tańsza i łatwiej dostępna niż np. broń jądrowa. Zapobieżenie jej rozprzestrzenieniu jest w związku z tym właściwe niemożliwe. Już wkrótce trafić może w ręce przywódców takich państw jak Syria, tworząc zagrożenie dla całych regionów. Relatywnie niskie koszty eksploatacji będą stanowiły kolejną zachętę do jej wykorzystania.
Redukcja liczby głowic nuklearnych przez dwie największe potęgi atomowe świata, którą chwalił się Barack Obama, to oczywiście dobra wiadomość. Zamiast jednak popadać w przesadny optymizm, zwróćmy lepiej uwagę na radykalne zmiany, jakie wnosi do logiki działań militarnych wykorzystanie dronów i innych urządzeń podobnego rodzaju.
Najbliższy poważny konflikt zbrojny nie będzie wojną atomową, będzie wojną bezzałogową.