Szanowni Państwo,
czy nadzieje na lepszy świat wyparowały? Arabska Wiosna porwała serca Europejczyków. Szybko jednak przyszło rozczarowanie i pragnienie uszczelnienia granic w obawie przed masami imigrantów. To nie dowód naiwności mieszkańców UE, ale ich słabej pamięci. W końcu droga do demokracji państw Europy Środkowo-Wschodniej także nie była prosta. Dość przypomnieć o gwałtownym skoku przestępczości po obaleniu komunizmu czy tryumfach niskiej jakości populizmu w polityce. Od społeczeństw wymagano wyrzeczeń, na horyzoncie majaczyły obietnice członkostwa w Unii Europejskiej i NATO, a budowanie stabilnej kultury liberalnej demokracji nie było ani łatwe, ani przyjemne. Jaką zatem miarę wypada przyłożyć do Arabskiej Wiosny w 2013: zaniechania Zachodu czy niestabilności nowych reżimów?
Kolejne wydarzenia pokazują, że każdy kraj ma swoją specyfikę. Dość wspomnieć, że protesty wstrząsnęły prestiżem Turcji, nowa władza w Egipcie się chwieje, w Libii państwo w zasadzie nie funkcjonuje, zaś krwawego konfliktu w Syrii nie widać końca. Łączenie państw w różne konfiguracje jest intelektualnym ćwiczeniem, niestety, o krótkim terminie ważności.
W ostrożny sposób wspólny klucz do protestów w różnych częściach świata próbowały znaleźć w ubiegłych tygodniach „The Economist” czy „Foreign Policy”. W przekonaniu redaktorów obu pism kluczem do zrozumienia gwałtownych wydarzeń jest fałszywe przekonanie rządzących o źródle i legitymizacji ich władzy. Nawet wielokrotna wygrana w wyborach nie gwarantuje społecznego spokoju, więc bać się głosu obywateli muszą nie tylko przywódcy autorytarni, ale także ci demokratycznie wybrani.
Czego uczą nas doświadczenia Wiosny Arabskiej? Co oznacza dla UE nowa fala protestów w Turcji i Egipcie? Jak pojąć brak interwencji Zachodu w Syrii? Czy „owocem” Arabskiej Wiosny dla UE pozostanie jedyne reforma układu z Schengen – wzmocnienie zewnętrznych granic tej strefy?
Na te pytania odpowiada dziś trzech wybitnych ekspertów. Gilles Kepel w rozmowie z Jarosławem Kuiszem twierdzi, że rewolucje arabskie stanowią dziś pęknięcie w systemie światowym. Za kluczową dla całego regionu uważa Syrię. Nie ma jednak złudzeń, gdy chodzi o możliwość zbrojnej interwencji europejskiej w tym kraju: „po pierwsze Libia nie jest sąsiadem Izraela. Po drugie, Libia w leży w przestrzeni bezpieczeństwa Europy – a dokładniej Unii Europejskiej. W Syrii i na Bliskim Wschodzie gra toczy się o stawki wyższe, niż będące w zasięgu UE”.
Na słowa Kepela odpowiada Jarosław Kociszewski. Jego zdaniem nie jest prawdą, że brak interwencji w Syrii jest związany z interesami Izraela. To twierdzenie wynika jego zdaniem „z powszechnego przeceniania roli Izraela przy ocenie sytuacji na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej”.
Zarówno Kepel, jak i Soli Özel komentują również ostatnie wydarzenia w Turcji. O ile jednak Kepel rozważa politykę premiera Erdoğana w kontekście pozycji Alawitów w regionie, Özel zastanawia się nad radykalizacją nastrojów nad Bosforem. Erdoğan miał nadzieję, że „radykalizacja nastrojów, która działała na jego korzyść w przeszłości, odniesie pożądany skutek także w teraz. To brak politycznego wyczucia – odpowiedź Erdoğana na protesty, celowo brutalna i populistyczna, oddala władzę od obywateli”.
A już dziś w Komentarzu Nadzwyczajnym będziecie Państwo mogli przeczytać tekst Erica Calderoniego o mało jeszcze opisanych w polskich mediach protestach w Brazylii.
Temat Tygodnia powstał dzięki uprzejmości Ambasady Francuskiej, Ośrodka Kultury Francuskiej przy Uniwersytecie Warszawskim, a także Instytutu Nauk o Człowieku (IWM) w Wiedniu. We wtorek (2 lipca) o godz. 18 w audycji „Więcej świata”, prowadzonej przez Grzegorza Ślubowskiego, na antenie Polskiego Radia 1 zostanie wyemitowany materiał związany z Tematem Tygodnia.
1. GILLES KEPEL: Pękniecie w systemie światowym
2. SOLI ÖZEL: Erdoğan chce antagonizować
3. JAROSŁAW KOCISZEWSKI: Powrót autorytaryzmu
Pękniecie w systemie światowym
Z francuskim politologiem, Gillesem Kepelem, na temat konfliktu w Syrii, protestów w Turcji i sytuacji na Bliskim Wschodzie dwa i pół roku po arabskiej wiośnie, rozmawia Jarosław Kuisz
Czytaj całość TUTAJ
Jarosław Kuisz: Na początku arabskiej wiosny powiedział pan w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”, że porównania tych wydarzeń do roku 1989 w Europie Środkowo-Wschodniej nie są nieusprawiedliwione. W obu miejscach otwarta została jednak puszka Pandory, czego konsekwencje były i są trudne do przewidzenia. Co można powiedzieć o skutkach arabskich rewolucji z dzisiejszego punktu widzenia?
Gilles Kepel: Arabska wiosna wyszła w ciągu ostatnich dwóch lat z ram narodowych i regionalnych. Stanowi rodzaj pęknięcia w systemie światowym. Odczuwamy to wszyscy. Może jeśli coś dzieje się w Tunezji, nie ma to większego wpływu na cenę benzyny nad Loarą czy Wisłą. Ale już jeśli coś wydarza się w Bahrajnie, Iranie, jest zupełnie inaczej. A największą obawą napawa dziś to, co dzieje się w Syrii. Ten kraj ma kluczowe znaczenie dla regionu, a zwłaszcza pozycji Izraela, konfliktu izraelsko-palestyńskiego (czy izraelsko-arabskiego) oraz cen ropy naftowej i gazu ziemnego.
Dlaczego Syria jest tak ważna?
Dlatego, że Syrii z Baszarem al-Assadem u władzy potrzebuje Iran. Stanowi ona kluczowy – i najdalej wysunięty – element irańskiego systemu obronnego. Ten system oparto również na Hezbollahu i kontrolującym Strefę Gazy Hamasie. Razem z Syrią, Hezbollahem i Hamasem Iran miał de facto trzy granice z Izraelem. To właśnie pozwoliło mu uzyskać przewagę w wojnie 33-dniowej (II wojnie libańskiej, konflikcie między państwem Izrael a arabską szyicką organizacją Hezbollah, mającą swoje bazy w południowym Libanie, toczonym od 12 lipca do 14 sierpnia 2006 r. – przyp. red.) pomimo ogromnej przewagi militarnej Izraela. Umożliwia mu to również – co było widać choćby podczas porwania francusko-izraelskiego kaprala Gilada Szalita – dostęp militarny do Izraela i wysyłanie pocisków rakietowych na jego terytorium. Krótko mówiąc, obalenie reżimu Assada dla Arabii Saudyjskiej, Kataru, Izraela i Zachodu oznaczałoby istotne osłabienie Iranu. Właściwą analogią byłaby sytuacja, gdy w 1989 r. wyjście sowietów z Afganistanu pociągnęło za sobą rozpad Armii Czerwonej i Muru Berlińskiego.
Jeśli tak, to dlaczego Zachód nie zdecydował się na zbrojną interwencję w Syrii, podobną do tej przeprowadzonej w Libii?
Po pierwsze Libia nie jest sąsiadem Izraela. Znacznie łatwiej było interweniować, gdy sprawa nie dotyczyła bezpośrednio tego państwa. Po drugie, Libia w pewnym sensie leży w przestrzeni bezpieczeństwa Europy – a dokładniej Unii Europejskiej. Syria i reszta Bliskiego Wschodu znajdują się natomiast w układzie światowym. Gra toczy się tu zatem o stawki wyższe, niż będące w zasięgu UE. Po trzecie, wokół Syrii ścierają się dwie dość dziwne koalicje. Pierwszą można nazwać sowiecko-szyicką. Należą do niej Iran i Irak – a swoją drogą Bagdad pod rządami Nuriego al-Malikiego jest dziś głównym sprzymierzeńcem Teheranu w regionie. To paradoks, biorąc pod uwagę, że to armia amerykańska pozwoliła dojść do władzy temu rządowi po inwazji w 2003 roku…
Rzeczywiście, swoista ironia losu.
Albo konsekwencja krótkowzroczności neokonserwatystów. Powstanie w Syrii prawdopodobnie finansowane jest przez państwa Zatoki. Zezwala się na to, by kierowana do Syrii broń irańska przelatywała nad Irakiem, choć teoretycznie nie może być transportowana przez jego terytorium drogą lądową. Wracając do Iranu: ostatnio głównym problemem Assada było, że nie mógł wysyłać już oddziałów sunnickich do walki. Sunnici stanowią główną siłę artylerii syryjskiej, obawiano się jednak, że mogą zdezerterować. Z pomocą przyszedł Ahmadineżad: do walki włączono oddziały milicji Hezbollahu, bardzo liczne, bardzo zdeterminowane i sfanatyzowane, gotowe oddać życie za Iran.
Ale do tej koalicji należy także Rosja…
Tak, utrzymanie niepodległego i antyizraelskiego Iranu to dla władz w Moskwie gwarancja, że Europa nie zdominuje całego Bliskiego Wschodu. Syria to zresztą wszystko, co z arabskiego Lewantu pozostało w sferze wpływów rosyjskich. Tartus był ostatnią bazą ZSRR na terytorium Syrii. Swoją drogą jest to także stolica regionu alawitów, z których wywodzi się Assad – i być może w przyszłości państwa alawitów, jeśli Syria się rozpadnie. Tartus nabrał współcześnie dodatkowego znaczenia, gdyż cała wschodnia część Morza Śródziemnego stała się strefą produkcji gazu. W każdym razie rosyjsko-syryjskie przymierze niesłychanie wzmacnia Assada i pozwala mu nie przejmować się ani prawami człowieka, ani opinią publiczną, a tym samym być bardzo skutecznym w działaniach wojskowych. Między Rosją a Syrią istnieje most powietrzny podobny do tego istniejącego między Syrią a Iranem.
Mówił pan o dwóch koalicjach walczących o Syrię. Jedną nazwał pan sowiecko-szyicką. A druga?
Czytaj całość TUTAJ
* Gilles Kepel, francuski politolog, znawca islamu i współczesnej polityki krajów muzułmańskich. Profesor paryskiego instytutu nauk politycznych Sciences Po.
***
Erdoğan chce antagonizować
Tureccy politycy nie spodziewali się wybuchu społecznego niezadowolenia wobec niezbyt kontrowersyjnej, od wielu lat przesądzonej i będącej częścią większego projektu urbanistycznego likwidacji Parku Gezi. Zaskoczona była nie tylko rządząca partia AKP (Adalet ve Kalkınma Partisi – Partia Sprawiedliwości i Rozwoju), ale i nieudolna turecka opozycja polityczna. Społeczeństwo przyjmowało do tej pory wszystko, co proponowali mu politycy. Ów element zaskoczenia przesądził o niedorzecznej reakcji premiera Erdoğana – dopisywaniu teorii spiskowych i decyzji o eskalacji przemocy.
W przypadku kolejnych państw, w których pojawiają się protesty, trudno przewidzieć, gdzie przebiega granica społecznej cierpliwości – w Brazylii 9-centowa podwyżka cen biletów komunikacji miejskiej wywołała wielomilionowe manifestacje. Zawsze musimy pamiętać o lokalnym kontekście – miliony wydane na stadiony w zestawieniu z beznadzieją służbą zdrowia i systemem edukacji sprawiają, że napięcie rośnie i w pewnym momencie eksplozja jest nieunikniona, a raz rozpoczęte protesty – trudne do wygaszenia. Podobnie w przypadku Turcji, obywatele przez długi czas znosili aroganckie projekty i ich kuriozalne uzasadnienia przedstawiane przez premiera i jego partię. Tym razem było inaczej, choć musimy pamiętać, że początkowo manifestujących przeciwko przebudowie placu Taksim i likwidacji parku było niewielu – ich liczba nie przekraczała pięćdziesięciu. Dopiero gdy policja próbowała brutalnie rozpędzić zgromadzenie w parku Gezi, wybuchły prawdziwe masowe protesty. Radykalne grupy nie miały wstępu do Gezi, zostały na placu Taksim, mimo to, również pokojowi manifestanci z parku zostali zaatakowani. Użycie przemocy oraz populistyczna reakcja Erdoğana zupełnie zmieniły oblicze tych protestów, wpisując je w szerszy kontekst sprzeciwu wobec polityki rządu i nadając im polityczny charakter, choć wciąż nie jest to polityka w znaczeniu walki partyjnej.
AKP popełniła zasadniczy błąd o wiele wcześniej i jest to ten sam błąd, który popełnili w przeszłości kemaliści. Najpierw AKP pod przywództwem Recepa Tayyipa Erdoğana stworzyła nowoczesne społeczeństwo wedle własnego projektu. Uwalniając społeczeństwo spod wpływu kemalistycznej edukacji i od myślenia uwarunkowanego wieloletnią autorytarną propagandą, pozwolili ludziom uwierzyć, że demokracja i wolność są dobre. Teraz AKP dziwi się, że społeczeństwo chce tych zjawisk realnie doświadczyć. Stworzyli potrzebę, która w 2002 roku wyniosła ich do władzy, a dziś nie chcą jej zaspokoić, zaś społeczeństwo chce iść własną drogą. Odpowiedź Erdoğana na protesty, wbrew jego wojskowym doradcom i prezydentowi Abdullahowi Gülowi, celowo brutalna i populistyczna – jeszcze oddala władzę od obywateli.
Źródła decyzji Erdoğana o tak radykalnej odpowiedzi na protesty są oczywiste. Jak większość współczesnych polityków kieruje się sondażami, a te wskazały, że łagodna reakcja nie podoba się żelaznemu elektoratowi. Stąd próby prowokowania tłumu, sugestie o piciu alkoholu w meczecie, w którym skryli się zaatakowani przez policję protestujący, radykalizacja języka i przemoc ze strony policji. W swoich wystąpieniach Erdoğan nie odwołuje się do elit, ale do żelaznego elektoratu swojej partii – formułuje coraz radykalniejszy i silniej zabarwiony treściami religijnymi przekaz.
Celami Erdoğana są polaryzacja opinii publicznej i przekonanie wyborców, że jeśli protestującym udałoby się usunąć go ze stanowiska, zaprzepaszczone zostaną modernizacyjne osiągnięcia ostatniej dekady. To bardzo silny przekaz z jego strony. Erdoğan ma nadzieję, że radykalizacja nastrojów, która działała na jego korzyść w przeszłości, odniesie pożądany skutek także teraz. Przed nim i jego partią wybory samorządowe w marcu 2014 roku, prezydenckie – w sierpniu oraz parlamentarne w 2015 roku.
Jak pokazują sondaże, protesty na placu Taksim i w innych tureckich miastach, nie powinny mieć negatywnego przełożenia na wynik wyborczy, ale politycznie – zarówno jeśli chodzi o politykę wewnętrzną, jak i wizerunek Turcji za granicą – pewien czar Erdoğana i AKP prysł. W perspektywie międzynarodowej Turcji nie będzie już łatwo odgrywać rolę stabilnego hegemona i zaufanego partnera Zachodu w regionie.
* Soli Özel, profesor stosunków międzynarodowych i nauk politycznych na Istanbul Bilgi University.
***
Powrót autorytaryzmu
Żadna ze stron konfliktu syryjskiego szybko się nie wykrwawi, a walki przekształcą się – podobnie jak niegdyś konflikt w Libanie – w wieloletnią i bardzo krwawą wojnę domowa, w której momenty względnego spokoju przeplatać się będą z gwałtownymi wybuchami przemocy.
Gilles Kepel słusznie zwraca uwagę na zaostrzający się na Bliskim Wschodzie antagonizm między szyitami i sunnitami. Praktycznie od czasów proroka Mahometa jest to najważniejszy konflikt w świecie muzułmańskim, a jego przebieg będzie miał absolutnie kluczowe znaczenie nie tylko dla tego regionu, lecz także dla reszty świata. Iran – największe państwo szyickie – zbudował koalicję obejmującą libański Hezbollach, syryjskich szyitów oraz rządzących krajem alawitów. Wywołało to oczywiście reakcję sunnitów, którzy stanowią większość obywateli Syrii i walczą z dominacją alawitów. W rezultacie główna schizma w łonie islamu ujawniła się ponownie z ogromną siłą.
Z pozoru podział na wrogów i przyjaciół wydaje się więc prosty, ale gdy tylko przyjrzymy się frakcjom syryjskiego konfliktu bliżej, okaże się, że jest inaczej. Kepel stara się uporządkować pojęciowo wojnę domową w Syrii, ale to próba skazana na porażkę. Jego charakterystyka sił prorządowych jest zasadniczo poprawna, choć zapomina wspomnieć o roli chrześcijan, których w Syrii mieszka ponad milion. Łatwiej byłoby o nich mówić, gdyby byli prześladowani przez reżim Asada, natomiast fakt, że w dużej mierze sprzyjają prezydentowi, psuje nam, ludziom Zachodu, dobre samopoczucie i dodatkowo utrudnia analizę.
O ile jednak stosunkowo łatwo wyjaśnić, kim są siły skupione wokół syryjskiego prezydenta, to próba przedstawienia charakterystyki i motywacji grup składających się na opozycję, jest już zadaniem absolutnie karkołomnym. To mgławica organizacji i rozmaitych interesów.
Z jednej strony są w niej ludzie walczący przede wszystkim o bezpieczeństwo swoich osad i swoich najbliższych. Z drugiej, największą siłą bojową po stronie opozycji jest obecnie salaficki Front Al-Nusra. To islamiści podporządkowani Al-Kaidzie i podkreślający swoje związki z tą organizacją, a zatem dla Zachodu całkowicie nie do zaakceptowania. W ich szeregach walczy również bardzo wielu cudzoziemców z Kaukazu, Afryki Północnej, a także muzułmanów pochodzących z krajów europejskich – Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Szwecji. Ta rosnąca grupa islamskich radykałów z Europy, którzy są w tej chwili szkoleni w Syrii, to dla Starego Kontynentu poważny problem. Szczególnie kraje z dużą mniejszością muzułmańską mają powód do niepokoju, bo wkrótce mogą powrócić do nich liczni ekstremiści, umiejący konstruować bomby i obeznani z technikami walki partyzanckiej.
Taki rozwój sytuacji był do przewidzenia, jednak Zachód nie zdecydował się zaangażowanie w Syrii na samym początku, ponieważ nie wiążą go w tym regionie żadne poważne interesy. W tej chwili na interwencję również nie ma większych szans, ponieważ nie bardzo wiadomo, kogo wspierać. Operacja w Libii pokazała, że konflikty w tym regionie są niezwykle złożone. Nie wystarczy opowiedzieć się po stronie antyreżimowej opozycji i ruszyć do boju z hasłami walki o demokrację, bo szybko okazuje się, że te wartości także opozycji wcale bliskie nie są. Z tego względu całkowicie zrozumiała jest daleko posunięta ostrożność, jaką wykazują państwa zachodnie. Na taką ostrożność nie muszą sobie jednak pozwalać Katarczycy i Saudyjczycy, którzy angażują się w konflikt po stronie opozycji, dodatkowo komplikując sytuację.
Kepel twierdzi, że gdyby wojna w Syrii poważnie zagroziła izraelskim interesom, wówczas łatwiej byłoby skłonić państwa zachodnie do podjęcia działań militarnych. Nie zgadzam się z tym twierdzeniem. W moim przekonaniu wynika ono z powszechnego przeceniania roli Izraela przy ocenie sytuacji na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Izrael nie wyśle do Syrii swoich wojsk i zabawny pomysł koalicji saficko-syjonistycznej, o której mówi francuski politolog, jest mało prawdopodobny. Między oboma stronami nie ma wspólnoty interesów, a Izraelczycy wolą trzymać się z dala od tego konfliktu, ponieważ nie mają w nim nic do wygrania. Co więcej, w obecnej sytuacji państwu żydowskiemu bardziej zależałoby chyba na utrzymaniu władzy prezydenta Asada, kiedy stracił on groźną siłę militarną, niż na zwycięstwie tak bardzo podzielonej i skłóconej opozycji dysponującej nowoczesną bronią.
Żadna ze stron konfliktu syryjskiego szybko się nie wykrwawi, a walki przekształcą się – podobnie jak niegdyś konflikt w Libanie – w wieloletnią i bardzo brutalną wojnę domową, w której momenty względnego spokoju przeplatać się będą z gwałtownymi wybuchami przemocy. Chociaż w tym momencie górę wyraźnie bierze strona rządowa, szanse na to, że odzyska kontrolę nad całym krajem są niewielkie. Kolejne klęski opozycji skłonią zresztą niektóre kraje do udzielenia jej większej pomocy, co z kolei doprowadzi do powstrzymania ofensywy rządu.
Z tych wszystkich powodów uwagę Izraela z pewnością w większym stopniu przyciągają masowe protesty w Egipcie. To, co stanie się na ulicach Kairu, będzie miało wpływ na sytuację na całym Bliskim Wschodzie. W tej chwili możliwe są dwa scenariusze – albo kontrrewolucja, albo druga odsłona rewolucji, której pierwszy etap zakończył się rok temu wraz z wyborem na prezydenta Mohameda Morsiego. W pierwszym wypadku armia w pewnym momencie wystąpi w roli męża opatrznościowego, dokona zamachu stanu, odbierze władzę cywilom, a plany demokratyzacji odłoży na kolejne kilkadziesiąt lat. Wariant drugi, „optymistyczny”, zakłada dalszą demokratyzację kraju, będącą odpowiedzią na fakt, iż islamiści z bractwa muzułmańskiego nie sprawdzili się jako siła zarządzająca państwem. W tej chwili Egipcjanie wychodzą na ulice, ponieważ załamał się system bezpieczeństwa i system gospodarczy. Nadzieje związane z rewolucją po prostu się nie spełniły. Jak te protesty się zakończą, pozostaje wciąż pytaniem otwartym.
Pewne jest natomiast jedno. Wydarzenia w Egipcie i Syrii po raz kolejny podważają zachodni obraz rewolucji arabskich. Tak zwaną arabską wiosnę miło nam było interpretować jako ruch demokratyczny, wymierzony przeciwko dyktatorom. Powszechne początkowo porównania do przemian z roku 1989 w Europie Środkowej i Wschodniej ze względu na odmienny kontekst kulturowy i polityczny były całkowicie nieuzasadnione, na co zresztą Kepel słusznie zwraca uwagę. Definicja demokracji jest zawsze dwuczłonowa – potrzebne są nie tylko demokratyczne procedury, lecz także demokratyczne – czy może raczej, liberalne – wartości. Tych wartości na Bliskim Wschodzie po prostu nie ma i być nie może. Ich wypracowanie wymaga dekad, jeśli nie wieków powolnego budowania społeczeństwa obywatelskiego. Stąd też w tym momencie stajemy przed dużym ryzykiem powrotu do jakiejś formy rządów autorytarnych.
*Jarosław Kociszewski, dziennikarz Polskiego Radia, wieloletni korespondent polskich mediów na Bliskim Wschodzie.
***
* Autor koncepcji Tematu tygodnia: Jarosław Kuisz.
** Współpraca: Łukasz Pawłowski, Ewa Serzysko, Jakub Krzeski.
*** Autor ilustracji: Adam Rębacz.
„Kultura Liberalna” nr 234 (27/2013) z 2 lipca 2013 r.