Górny Śląsk słynie też z muzyki: od baroku Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego do współczesności Henryka Mikołaja Góreckiego (by nie wymieniać żyjących). Tu tworzą wybitni kompozytorzy, tu powstała najlepsza w Europie sala koncertowa, stąd wywodzą się wielcy pianiści i znane grupy rockowe. Tu dzielnie trzyma się przesławny Zespół Pieśni i Tańca „Śląsk” im. Stanisława Hadyny i tu śpiewa najwięcej w Polsce chórów amatorskich. Ciekawe jednak, że ta kraina – widziana z zewnątrz poprzez pracę i muzykę – nie wytworzyła własnej muzyki pracy!

To nie przypadek, to historyczna konieczność. Śląsk po prostu nie zdążył wnieść przemysłowej pracy do pieśni. Za mało czasu. Zaledwie… dwieście lat. Wygląda na to, że przemysł już utracił moc kulturotwórczą. Rozdział zamknięty. Podobnie – dziś już nie mogłaby powstać szanta, najsłynniejszy gatunek work song świata. Na szczęście (dla szanty) żeglarze zdążyli twórczo wykorzystać swoje okno czasu: na stworzenie własnego gatunku muzyki mieli trochę więcej stuleci od śląskich górników. Jakieś pięć, siedem, dziesięć? No i sprzyjały im liny, tudzież inne okoliczności.

Kilka śląskich piosenek z pracą w tle, np. „Starzyk”, oczywiście istnieje, ale tylko nieliczne zdobyły większą popularność. O jednej z nich opowiem. O „Helokaniu”. A Ty, Drogi Czytelniku wygoogluj sobie tę piosenkę lub (lepiej) odtwórz legalną płytę CD, lub (najlepiej) włącz „Helokanie” do repertuaru zespołu muzycznego w bliskiej Twemu sercu szkole.

Hadyna Wielki

W dawnych wiekach muzyka ludowa Śląska nie różniła się niczym istotnym od muzyki innych rolniczych regionów Europy Środkowej. Z kolei w wieku XIX, gdy tworzyły się robotnicze osiedla wokół budowanych kopalń i hut – ludzie nadal starali się, jeżeli to było możliwe, utrzymywać folklor, który przywieźli z nieodległych wsi, gdzie też stale wracali choćby na święta, wesela czy pogrzeby.

Zdawał sobie sprawę z tego stanu rzeczy Stanisław Hadyna, który 60 lat temu tworzył Zespół „Śląsk”. Zbierał i opracowywał repertuar, osiągnął w tym nadzwyczajne rezultaty, ale i on pieśni pracy nie znalazł w popularnych śpiewnikach. Szukał też pięknych głosów do zespołu, a najbardziej zależało mu na głosach białych, mocnych, szczerych, jakich nie usłyszysz na masowych przesłuchaniach. Wiedział, że takie głosy istnieją i wiedział, jak je znaleźć.

Białogłosa

Hadyna jeździł więc na rodzinny Śląsk Cieszyński i wpraszał się na „szkubaczki”. Miał nadzieję, że przy pracy, przy skubaniu pierza, gdzie źle się rozmawiało, a dobrze śpiewało, usłyszy ten wyśniony głos, którym nada zespołowi niepowtarzalny charakter. A na szkubaczkach repertuar typowy: póki nie ma chłopa w pobliżu – doświadczone kobiety śpiewały dziewczętom o różnych aspektach tracenia wianka, bo przecież ten właśnie niewyszukany temat jest w folklorze najczęstszy.

Nie chodziło – rzecz jasna – o seksualną edukację, bo wychowane wśród domowych zwierząt wiejskie dzieci doskonale wiedziały, jak się „to” robi i jakie są nieuniknione następstwa. W piosence zawsze chodzi o wyższy poziom emocjonalny, o marzenia, o nadzieję, o miłość. To są główne tematy zalotnej pieśni śląskiej i każdej innej. Nie praca.

Hadyna musiał mocno się starać, by nie traktowano go jako przeszkodę w szczerej ekspresji. Wyobrażam sobie tę chwilę, gdy siedzi on cichutko gdzieś w kącie, czekając aż baby o nim zapomną i pozwolą śpiewać dziewczynom. I czuję, co się z nim działo, gdy usłyszał TEN głos. Nie wiem, czy można to przyrównać do radości poszukiwacza pereł, który trafi na nadzwyczajny okaz, czy do zachwytu rolnika, któremu zdarzyło się wyorać kilogramowy samorodek złota. Takie przeżycia wynoszą do nieba. I teraz chodzi o to, żeby stamtąd nie wracać. Z nieba! Zatrzymać skarb!

Nie było łatwo porwać każdą białogłosą dziewuchę do pałacu w Koszęcinie. I nie wszystkie prośby i starania u rodziców okazały się skuteczne. O werbowniczym sukcesie zadecydowała dobra opinia o „swojaku” Hadynie i zapewne góralska bieda, szansa na lepsze życie gdzieś w dalekim świecie. Ostatecznie do „Śląska” trafiły takie głosy, jakich później zazdrościł Polsce cały świat.

Helokanie

Budowanie repertuaru to znów zbiór legend, których prawdziwości nie dociekaj. Dla wykonawcy nie jest ważne, jak dany utwór powstawał, ale: co w nim jest, jak to zaśpiewać, jak pokazać. Przesłuchajmy to wyobraźnią na przykładzie „Helokania”, uważanego (w swojej klasie) za jedno z największych arcydzieł wszystkich czasów.

Idzie sobie oto trzydziestoparoletni Stanisław Hadyna poobiednią porą gdzieś do zaprzyjaźnionego gospodarstwa na szkubaczki. Górki niewysokie, gdzieniegdzie chałupy. I nagle skądś słyszy: „He-elo!”. Obraca się i widzi może dziesięcioletnią dziewczynkę, która pasie krowinę i nie za bardzo wie, co by tu z sobą zrobić. Na miejscu tylko trawa, a odejść od krowy nie wolno, bo ta wejdzie w szkodę. I jeszcze jedno. Dziewczynka wie na pewno, że krowa daje lepsze mleko, jak się jej śpiewa. Matka lub ojciec dzięki temu orientują się, gdzie dziecko przebywa i spokojnie mogą robić swoje. Wszystko w pobliżu domu.

Kawałek dalej – inna dziewczynka też pasie krowę. To jest jej praca. Chce tej pierwszej odpowiedzieć, tylko: o czym tu gadać? Z powodu odległości raczej trudno zrozumieć słowa. Chodzi więc o utrzymanie kontaktu głosowego, o funkcję – jak by to nazwali językoznawcy – fatyczną. O nic więcej.

Ta pierwsza pyta więc: „Jakoz ci się pasie?”. I woła po imieniu: „Helo, Helo, Helenko!”. Cóż może odpowiedzieć druga? Ano, że: „mnie się dobrze pasie”. I przejmująco doda, by podtrzymać kontakt: „tobie nie wiem jako, boś jest za daleeeko”. Teraz obydwie przekomarzają się, plotąc trzy po trzy. Sytuacja wymaga znacznego natężenia głosu. Tego nie można wyszeptać, trzeba wyśpiewać! Ale nie wykrzyczeć. W dodatku – nie ma potrzeby ani nawet takiej myśli, żeby ten głos jakoś modulować, cywilizować, uszlachetniać. Nie. Trzeba śpiewać głosem najszlachetniejszym: białym!

I słyszy to Hadyna i nogi wrastają mu w ziemię. A dziewczynki go nie widzą i wciąż spokojnie sobie helokują. Teraz od ściany lasu odbija się echo, raz głośne, raz ledwo słyszalne, chwilę później jakiś głos męski… pewnie ojciec sprawdza, co się dzieje na polu. A może to już kawaler? Taki, którego naprawdę nie ma, ale który gdzieś tam powoli rośnie w dziewczęcych marzeniach? A może coś groźnego z lasu?

W tej scenerii w głowie Hadyny tworzy się sytuacja sceniczna i najsłynniejsza jego kompozycja, o której chętnie mniemamy, że to pieśń ludowa. W pewnym sensie tak właśnie jest, ale twórczość ludową, by zachwycić nią cały świat, musi do nieba podnieść geniusz Chopina czy – w tym wypadku – Hadyny. Wtedy z dziewczęcego helokania powstaje arcydzieło.

Bandoska

Również Tadeusz Sygietyński nie uposażył „Mazowsza” w zbyt wiele pieśni pracy. Swoistym odpowiednikiem śląskiego „Helokania” jest „Bandoska”, a w głosach męskich mamy np. „Rzemieniorza” i sławnego „Furmana”. Teraz jednak przywołuję tylko piosenki pracy z repertuaru dziewczęcych zespołów szkolnych.

„Helokanie” należy śpiewać głosem pełnym, białym bez żadnej naddanej interpretacji. Sytuacja bezpieczna, niewinna, biała. Chodzi tylko o utrzymanie kontaktu głosowego, no i oczywiście… żeby krówka lepsze dała mleko. Zwrócone do widowni dziewczynki nie patrzą na siebie, stoją na marginesach sceny, śpiewają do mikrofonów. Pośrodku symboliczna przeszkoda, a w głębi las: kilkunastoosobowy chór.

Dla odmiany „Bandoska” jest pieśnią wyrażającą zwyczajny dramat. Zwyczajny dlatego, że sytuacja, do której ta pieśń się odnosi, jest dla postaci owego dramatu zrozumiała, naturalna i… bez wyjścia. Nie ma tam miejsca na żaden uśmiech, tego nie można zanieczyścić nawet pozorem zalotności. I strój na pewno nie paradny, ale roboczy, niedbały. Wiek bandosek – ucharakteryzowany raczej na średni, może starszy. One proszą słońce, by w końcu zaszło, bo od rana pracują, są już strasznie zmęczone, obolałe, a jutro muszą tu przyjść znowu. Zachodźże więc! Tekst w drugiej osobie, ale już bez funkcji fatycznej. Mówimy do słońca, a ono milczy i przecież zrobi swoje bez względu na to, czego sobie życzymy: jutro i tak wzejdzie!

Kobiety, kończące dziś pracę w polu, są pogodzone ze swym losem. Do słońca mówią… „słoneczko”, do pracy wrócą… „raniutko”. Tak jakby chciały zapewnić, że nie mają pretensji. Taki los. Taki wybór. Dramat braku nadziei. Parę groszy zarobią, wrócą do domów i coś tam dzieciom przyniosą. Ale jakże ciężką pracą jest to okupione!

Arcydzieło

Na zakończenie roku szkolnego znów w wielu śląskich gimnazjach rozległo się „Helokanie” – najpiękniejsza polska pieśń pracy lekkiej. Usłyszysz ją również w cieszyńskim hejnale, a nawet w kompozycjach Davida Bowiego, Gorana Bregovića i innych. Stanisław Hadyna, który ma swoją ławeczkę w Koszęcinie, siedzi obok rozłożonych nut… właśnie „Helokania”. Na nagrobku Hadyny na wiślańskim cmentarzu ewangelickim „Na Groniczku” przeczytasz: „A świerki będą nadal śpiewały Twoje Helokanie”. Zgoda panuje powszechna: Zespół „Śląsk” jest dziełem życia Hadyny, a „Helokanie” – kompozycją życia. I nieśmiertelności!

Muzyczne arcydzieło to jest utwór, w którym już niczego nie można dodać. Bo tam jest wszystko. Ale można odejmować, można dużo odejmować i wciąż to będzie arcydzieło. Na przykład w szkole podstawowej można zrezygnować z głosów męskich i naprawdę nic a nic „Helokanie” przez to nie traci. Można nawet uprościć nieco harmonię. Tylko solistki nie mogą się krygować. One „nie widzą” przecież nikogo. Śpiewają w przestrzeń! W góry. Albo – jak w „Bandosce” – do słońca!

Śpiewając to i słuchając, dzieci dowiadują się, że bywają takie dramaty i takie codzienności, o których nie można mówić. Ale nie dlatego nie można, że nie wolno. Wolno, ale… nie warto, bo to zbyt banalne. Nie warto mówić. Trzeba śpiewać… i śpiew zapisać… i zapis wyśpiewać! Wtedy jest szansa na arcydzieło. Wtedy pieśń sięga nieba.