Jest oczywiście kilka rzeczywistych osób, które znam dłużej, ale niewiele, dosłownie kilka. Tymczasem postaci grane przez Julie Delpy i Ethana Hawke’a w miłosnej trylogii Linklatera wbijają się klinem i w pamięć, i w serce. Kiedy w 1995 roku na ekrany trafiało „Przed wschodem słońca” miałem lat dwadzieścia trzy, kończyłem studia, zaczynałem pisać o teatrze, a za rok miałem rozpocząć pierwszą poważniejszą pracę. Linklater miał wtedy lat trzydzieści pięć, był autorem kilku niezależnych filmów, ale na swą pozycję reżysera umiejscowioną pomiędzy niszą a mainstreamem dopiero zaczynał pracować.
„Przed zachodem słońca” powstało dziewięć lat później. Byłem kimś innym – starszy syn miał zaraz skończyć trzy lata. Kimś innym byli też autorzy filmu, ale wrażenie świeżości pozostało. Wciąż było dobrze, ale spacerując z Delpy i Hawke’em po Paryżu tęskniłem trochę do ich Wiednia. Może dlatego, że zawsze tęskni się do pierwszego razu, pierwszy raz ma zawsze (albo prawie zawsze) zupełnie niezwyczajny smak.
Bohaterowie opowieści Linklatera spotkali się przypadkiem w pociągu. Chłopak namówił dziewczynę, aby wysiadła z nim w Wiedniu. Przegadali, spacerując po mieście, całą noc. Na koniec zaś – po ich rozstaniu – Linklater odwiedził z kamerą wszystkie te miejsca, gdzie razem byli. Już nie pamiętam dokładnie: jakiś plac, skwer, knajpkę, miejsce, gdzie grał amatorski teatr. Niesamowite było uczucie pustki tych miejsc bez Jessego i Celine. Wtedy okazywało się naprawdę, jak bardzo wypełniała je ich obecność, ich śmiech, ich sprzeczki, ich głosy.
Potem (w „Przed zachodem słońca”) widzieli się w Paryżu, na innym etapie życia. Natomiast teraz oglądamy ich na jeszcze innym. Mają po czterdzieści lat, są ze sobą dobrych kilka, mają dwie córki, a Jesse – jeszcze syna z pierwszego małżeństwa, który mieszka w Stanach i do którego bardzo chce się zbliżyć. Czas przyspieszył, próbują zatrzymać młodość, przekonując samych siebie, że są tacy sami, jak wtedy w Wiedniu. Czasem się nawet udaje: widzimy błysk w oku Ethana Hawke’a albo wciąż ten sam uśmiech Julie Delpy. Ma się wtedy rzadkie w dzisiejszym kinie uczucie powrotu do sprawdzonej, a diabelnie odkrywczej i wówczas, i dziś formuły. Mamy bowiem historię miłosną, gdzie wszystko (albo prawie wszystko) robi rozmowa. Gadają bohaterowie Linklatera znowu o wszystkim, ale wciąż w ich gadaniu znać fakt, że są to ludzie, którzy swoje przeczytali, obejrzeli, zobaczyli.
Z zachwytem przeczytałem na pierwszej stronie „Intrygi małżeńskiej” Jeffreya Eumenidesa wykaz książek, jakie na półce miała bohaterka powieści. Jeśli ktoś nie zna ich autorów, właściwie może zrezygnować z lektury, bo i tak nie znajdzie przyjemności w niej przyjemności. Podobnie jest z filmami Linklatera, Delpy i Hawke’a (bo trzeba traktować ich jako równorzędnych współtwórców) – jeśli ktoś nie ma w swoim zasobie podstawowego słownictwa mniej więcej trzysta wyrazów, poczuje się na nich jak na tureckim kazaniu. To jest kino zbudowane na inteligenckim kodzie. Udowadnia, że ów kod przekracza bez trudu geograficzne granice.
Może za bardzo chciałem poczuć to samo, co wtedy, kiedy Celine i Jesse spacerowali nad wiedeńskim Dunajem. To samo oczarowanie, tę samą świeżość. Prawdopodobnie było to niemożliwe. „Przed północą” rozgrywa się w Grecji, co ma znaczenie nie tylko ze względu na piękno krajobrazów. Związek Jessego i Celine przechodzi kryzys i cały film jest jego analizą wraz z zapowiedzią przezwyciężenia. Patrzyłem, jak, bohaterowie walczą z życiową rutyną i jak przed osunięciem się w rutynę walczy filmowa opowieść. Nie było „wiedeńskiego” wzruszenia i może stąd początkowe rozczarowanie. Potem jednak przyszło zrozumienie – tak być może musiało być, bo jesteśmy już kimś innym. Linklater, Delpy, Hawke i my, widzowie. Ja też jestem na innym etapie, co ten film uświadamia, zamiast powracać do jasnej młodości. I może dobrze. Starzy przyjaciele też przecież mają już inne życie.