Piszę o tym na marginesie afery dotyczącej przywódców „Solidarności”, którą szeroko omawiano w mediach przed kilkoma tygodniami. Po raz kolejny okazało się, że „Solidarność” przywoływana jest w naszej debacie publicznej wtedy, gdy chodzi o wzajemne kłótnie, względnie – gdy lustrowane są życiorysy zaangażowanych w nią osób. Innymi słowy, dziedzictwo „S” jest w naszym życiu publicznym zupełnie nieobecne. I jest tak – zdaje mi się – właśnie dlatego, że jej doświadczenie nigdy nie zostało przez nas rzetelnie przemyślane. W pewnym sensie więc utraciliśmy je, nie jest już nasze własne.

Czy „Solidarność” miałaby coś do powiedzenia współczesnemu światu? Pisząc o niej, nie chodzi mi o historyczną prawdę o tym ruchu społecznym. Mam raczej na myśli pewną tradycję, która byłaby żywa i z której można byłoby wybierać te elementy, które są akurat aktualne i odwoływać się do nich. Oglądane z dzisiejszej perspektywy dziedzictwo „Solidarności” mogłoby być polskim wariantem określenia, które dla swoich własnych poglądów stworzył kiedyś Daniel Bell: „socjalista w sprawach gospodarczych, liberał w politycznych, konserwatysta w kulturowych”. Kimś takim mógłby być dziś człowiek nawiązujący do dziedzictwa „Solidarności”.

Aspekt gospodarczy jest tylko pozornie najbardziej oczywisty. Solidarność nie oznaczałaby tu bowiem jedynie płytkiego antyneoliberalizmu, który w dobie kryzysu gospodarczego nie stanowi żadnego novum. Wyrównywanie szans, dopominanie się o prawa słabiej zarabiających w kontekście współczesnej Polski mniej miałoby moim zdaniem wspólnego z lewicowym anty-kapitalizmem, więcej – z próbą ponownego rozważenia sensu słowa „praca”, z próbą nadania jej szerszego znaczenia, ponownego uczynienia z niej czegoś więcej, aniżeli źródła utrzymania. Praca straciła bowiem w naszych czasach swój dawny powab – w tym przynajmniej sensie, że nie jest z nią już związany żaden etos, że nie czujemy (lub czujemy jedynie z rzadka), jakie jest jej szersze, pozajednostkowe znaczenie. Mamy dziś do pracy na wskroś cyniczny stosunek i mało kto zastanawia się, jaki jest sens (czy w ogóle jest jakikolwiek) tego, co robi przez te osiem godzin między 9 a 17. Utraciła swój wymiar społeczny, przestała być źródłem poczucia własnej godności.

W wymiarze politycznym liberalizm ruchu nawiązywałby do upodmiotowienia społeczeństwa, którego w 1980 roku dokonała „S”. Tak rozumiany liberalizm nie miałby więc nic wspólnego z dominującym u nas założeniem swoistego (również liberalnego skądinąd) trade-off. Polega on mniej więcej na tym: wy (rząd) zapewniacie nam odpowiednie prawa, w zamian my (obywatele) nie mieszamy się w sprawy dotyczące rządzenia, możemy (i chcemy) mieć głowę wolną od polityki. Kto nie musi się nią parać ani nawet interesować, ten ma dobrze – tak przecież właśnie na co dzień myślimy. I jeśli na kogoś można sobie zawsze, będąc w gościach, popsioczyć, nie ryzykując, że gospodarz się z nami nie zgodzi, to właśnie na polityków. Odwołanie się do dziedzictwa „Solidarności” oznaczałoby więc w tym wymiarze swoiste zerwanie wspomnianej wymiany i stojącej za nią, acz niewypowiadanej wprost umowy. Nie chodzi o to, aby państwo łaskawie przyznało nam określone prawa, ale o to, abyśmy to my sami – obywatele – mogli mieć istotny głos w dotyczących nas sprawach. Istotny, a więc wykraczający poza wrzucenie kartki do urny wyborczej raz na parę lat. Ale istotny oznacza tu również taki, który bezpośrednio mnie dotyczy. Chodziłoby więc o to, abyśmy byli bardziej decyzyjni (i bardziej aktywni) w kwestii tego, co dzieje się na naszej ulicy, naszym osiedlu, dzielnicy, mieście, wsi.

Wreszcie sprawa konserwatyzmu w sferze kultury. Odwoływanie się do niego dzisiaj nie miałoby – przynajmniej tak ja to widzę – nic a nic wspólnego z tradycjonalizmem. Chodziłoby raczej o takie wyłuskanie religijnego aspektu dziedzictwa „Solidarności”, które skupiałoby się na tym, na co wskazuje samo źródło słowa „religia” – a zatem na więź. Kościół miałby tu do odegrania niebagatelną rolę – lecz nie jako gracz polityczny udzielający nieustannie pochwał i nagan poszczególnym graczom, ale jako aktor społeczny, który zabiega o to, aby więź łącząca zamożnych i biednych, tych, którym się udaje i tych, którzy przegrywają, nie została zerwana. Mottem działającego w ten sposób Kościoła mogłyby być słowa św. Pawła: „jeden drugiego ciężary noście”.

Ani jedno, ani drugie, ani trzecie nie miało miejsca. Czy to jednak tylko (aż?) rezultat braku namysłu nad tym, czym była – czym ma dziś być dla nas – „Solidarność”? Mam wątpliwości. Być może błąd tkwi gdzie indziej – nie w tym, jak sobie (nie)radzimy z dziedzictwem „Solidarności”, ale w tym, że nie dostrzegamy, iż tak naprawdę żadnego dziedzictwa nie ma. Może działa tutaj ta stara złuda każąca nam uważać, że relacjami między przyczyną i skutkiem rządzi symetria, a zatem że ruch społeczny, który przyczynił się istotnie do upadku komunizmu musiał mieć w sobie coś wielkiego. A może nie miał? Może był to tylko protest o chleb, o zarobki, o godniejsze (ekonomicznie) życie? Przewodniczący Duda byłby w takim ujęciu pełnoprawnym kontynuatorem wszystkiego tego, czym była owa oryginalna „Solidarność” z lat 80., bo różnica między nimi uległaby zatarciu. „Stragan komunizmu zawalił się, ale tłum pod straganem stoi” (Tischner). Człowiek „S” i homo sovieticus to w tej perspektywie jedna i ta sama osoba. Przygnębiająca myśl, ale chyba jednak nie do końca prawdziwa…