Potem pojawiają się dwujęzyczne tabliczki. Jadąc od strony Sejn najpierw Sejwy – Seivai, i niedługo potem Puńsk – Punskas. Wyraźnie odgraniczają teren, na którym Litwini stanowią większość, gdzie są u siebie. Litewskość tego terenu najbardziej czuję w Puńsku. Szyldy i reklamy sklepowe czy ogłoszenia parafialne przed kościołem są głównie po litewsku. W sklepach, w których zdarzało mi się robić zakupy, mówi się po litewsku. I chociaż liderzy społeczności litewskiej narzekają, że miejscowy litewski jest coraz gorszej jakości, coraz bardziej ulegający polskim wpływom, to jest słyszalny na ulicach. Używanie go jest normą i wyraźnie stanowi o przynależności narodowej.
A granice sięgają jeszcze głębiej. Każda moja rozmowa z mieszkańcami czy Sejn, czy Puńska potwierdza, jak wielka jest nieufność między Polakami a Litwinami. Są opowieści o czarnym podniebieniu i czarnym litewskim charakterze. I o biologicznym chyba nacjonalizmie. Pojawiają się stwierdzenia: „E, ale pani rozumie, naród mały, to kompleksy wielkie”. Jest pamięć wszystkich złych rzeczy, które na przestrzeni ostatnich kilku pokoleń się wydarzyły. Pamięta się o krzywdach dużych – jak niezrozumiały upór władz kościelnych w sprawie języka nabożeństw w sejneńskiej bazylice i o tych zupełnie małych – a to ktoś krzywo spojrzał, a to źle w sklepie obsłużył. Wiadomo – Litwin Polakowi zawsze najgorszy towar sprzeda. A Polak Litwinowi najgorszy chłam próbuje wcisnąć.
Są też litewskie lęki przed wynarodowieniem i asymilacją. Liderzy społeczności walczą o każdą „litewską duszę”, dbając przede wszystkim o litewskojęzyczne szkoły. Rozmawiają z rodzicami, starając się przekonać ich do wysyłania dzieci do szkoły litewskiej. Starają się jak najmocniej związać swoich uczniów z Litwą – dzieci jeżdżą tam na wycieczki, nauczyciele współpracują z tamtejszymi szkołami, namawiają uczniów na studia w Wilnie lub Kownie. Polacy i kultura polska są zagrożeniem. Jej wpływy są zbyt silne, by garstce Litwinów udało się powstrzymać proces wynaradawiania. Poza tym lista litewskich zarzutów wobec władz polskich różnego szczebla jest długa i z roku na rok się powiększa. Podsumowując ją – władze nie wykazują należytej dbałości o tak unikatową kulturę, jak kultura litewska w Polsce.
Pomalowane tabliczki z polsko-litewskimi nazwami miejscowości widziałam już dwa lata temu. Widać, że sprawcy się spieszyli – trochę białej farby na górze, trochę czerwonej na dole i flaga polska jak malowana. Litewskiego napisu właściwie nie da się przeczytać. Nie ma już wątpliwości do kogo należy terytorium. Jest polskie. Taka bitwa na symbole, znaczki, kolory, słowa. A za tymi znaczkami i kolorami stoi całkiem realne poczucie bezpieczeństwa, bycia akceptowanym, bycia na swoim u siebie. Biało-czerwone maziaje mają Litwinom uprzytomnić, że tak nie jest, i przypomnieć, kto jest prawdziwym gospodarzem.
O tym, że tablice znów zostały zamalowane, dowiedziałam się parę dni temu. Wracałam właśnie z okolic Orli – kolejnej gminy w województwie podlaskim, której nazwy miejscowości oznaczone są dwoma językami: białoruskim i polskim. One również przed kilku laty zostały pomalowane na biało-czerwono. Policja w obu przypadkach nie wykryła sprawców. Pozostał niesmak i pogłębiająca się nieufność członków mniejszości wobec organów państwa i polskich sąsiadów.
Jasne, że za działania chuliganów politycy nie mogą odpowiadać. Uważam jednak, że mogą im zapobiegać. A przede wszystkim starać się tak prowadzić politykę kulturalną i edukacyjną, żeby do takich sytuacji nie dochodziło. O tym, że w Białymstoku i województwie podlaskim coś szwankowało, wiadomo było od dawna. Na politykę władz miejskich i wojewódzkich skarżyli się liderzy grup mniejszościowych. Prowadząc z nimi wywiady na użytek moich różnych projektów badawczych, wysłuchiwałam całej masy zastrzeżeń. Ich zdaniem władzom przydają się mniejszości, gdy trzeba pokazać wielokulturowość na festiwalach. Ukraińcy w czerwonych portkach pofikają w rytm kozaczka, Białorusini pośpiewają pieśni weselne, a jak Litwini wyjdą i zagrają, to od razu rzewnie się robi na duszy. Dzięki temu i turyści zostawią parę złotych, i telewizja ma co pokazać. Znacznie gorzej wygląda codzienna współpraca na linii samorząd – mniejszości. Gdy trzeba iść na ustępstwa, zrozumieć inny punkt widzenia, władze przestają już być tak zachwycone mniejszościami. Zaczyna się twarda walka o każdą złotówkę, o każdą interpretację przepisu prawnego, o możliwość zaznaczenia własnej inności.
Mieszkanie w regionie wielonarodowościowym jest trudne i wymaga niezwykłej delikatności, giętkości i wrażliwości. Sądząc z ostatnich doniesień z Podlasia, polityka władz regionalnych nie zdaje egzaminu. Nie wystarczy doraźnie reagować na pobicia, wandalizm, rasizm i ksenofobię. Nie ma nic prostszego, niż wygłoszenie kilku okrągłych zdań przed kamerami. Problem zaczyna się w codziennym współdziałaniu. Bez niego granice będą coraz bardziej zamknięte.