Rzeczywiście, dyrektor Klata miał dzień fatalny. Najpierw ugryzł go komar, potem ptak narobił mu na kołnierz, a następnie wyrzucił z pracy sześcioro aktorów. Po czym ze szczegółami opisał to wszystko w swym stałym felietonie. Że zwolnieni aktorzy mieli swoją szansę, a teraz przyszedł czas weryfikacji, że dawno zapowiadał, że taka chwila nadejdzie, że sprawa przyjemna nie jest, ale on ma czyste sumienie, bo zrobił wszystko w zgodzie z odpowiednimi regulaminami. Nad wszystkim zaś unosiło się widmo feralnego owada, który zapoczątkował serię przykrych zdarzeń. Pecha miał dyrektor Klata, ale jak przystało na człowieka dużego formatu zachował do nich dystans i jeszcze wszystko w felietonie obśmiał.
Nie jestem pierwszy, którego oburza ton felietonu Jana Klaty. Więcej, zdumiewa mnie także fakt, że ów tekst został w „Tygodniku Powszechnym” opublikowany. To już coś więcej niż kwestia tego, czy felietonista reprezentuje w piśmie jedynie własne poglądy, a redakcja nie ingeruje w treść nadsyłanych felietonów. Nie nawołuję, rzecz jasna, żeby do naszych mediów wróciła cenzura, tym razem w prewencyjnym wymiarze. Tylko zachodzę w głowę, czy w całym „Tygodniku” nie znalazł się człowiek, który zwróciłby uwagę autorowi, że trochę przesadził. Felietonowa swada swoją drogą, ale zwyczajna ludzka przyzwoitość swoją. Z wielce dowcipnego artykułu Klaty można się było między wierszami dowiedzieć, że zwalniani aktorzy to miernoty, dla których brak miejsca na krakowskiej narodowej scenie. Spod sztucznie manifestowanego współczucia przebijało pobłażanie, a może nawet pogarda. Nie to, że dyrektor teatru nie ma prawa wedle własnego uznania kształtować swego zespołu aktorskiego. Ma, oczywiście, że ma. Zdarza się również, że kogoś zwalnia, nie ma w tym absolutnie niczego nadzwyczajnego. Zdecydowanie wykraczające poza normy jest jednak ćwiczenie na tym felietonowego warsztatu oraz opowiadanie mediom ze szczegółami, jak to dokładnie wyglądało.
Jakiś czas temu dziwiłem się, że aktorzy Starego Teatru bez oporów grają w sztuce autorstwa Michała Kmiecika, znanego z faktu, że „nie płakał po Jarockim”. Dziś zastanawiam się, czy podzielają doskonałe samopoczucie swojego szefa.
Zdziwienie numer dwa wiąże się z lekturą wywiadu z redaktorem naczelnym „Super Expressu”, Sławomirem Jastrzębowskim, opublikowanego w ostatnim numerze tygodnika „Wprost” (30/2013). Redaktor Jastrzębowski wielce zadowolony pozuje do zdjęcia, równie zadowolony kilka stron dalej jest Włodzimierz Czarzasty. Kłopot w tym tylko, że po lekturze z nimi rozmów zadowolenie obu panów raczej nie udziela się czytelnikowi. Nieco mniej zadowolony zdaje się być indagowany przez tygodnik Zbigniew Zamachowski. Tym razem jednak wywiad bez obrzydzenia, a z zainteresowaniem czyta się do końca.
Wracając jednak do Sławomira Jarzębowskiego… Informuje on ni mniej ni więcej, że jego gazeta stoi na straży praworządności państwa! O dziękujemy ci, „Super Expressie”! Kilka zaś akapitów wcześniej opowiada o metodach budowania wydawniczego sukcesu tabloidu. Otóż zażądał kiedyś zdjęć Katarzyny Waśniewskiej na białym koniu w bikini – „szaleństwo nie do wykonania”, jak stwierdził. Dziennikarz mu fotki zorganizował, redaktor Jastrzębowski zapłacił matce Magdy z Sosnowca, by do nich pozowała. W wywiadzie nie podaje sumy, by nie obniżyć swej pozycji w przyszłych negocjacjach. Ja tylko nieśmiało zastanawiam się, z kim szef „Superexpressu” zamierza je prowadzić, bo zawiesił poprzeczkę na wyjątkowej wysokości… Rzecz jasna, w najlepszej wierze, z zachowaniem dziennikarskich standardów i poczuciem, że wykonuje pracę, którą do szaleństwa kocha. Czytałem i nie wierzyłem, choć przecież niby wiem, że w tej branży niemal wszystkie chwyty są dozwolone. Tym bardziej, że Sławomir Jarzębowski chyba wierzy za wszystkich. Najmocniej zaś wierzy w siebie.
Zdziwienie ostatnie dotyczy narodowej dyskusji o tym, czy jako Polacy, my naród, znów zostaliśmy zlekceważeni, upokorzeni, w ziemię wdeptani. Przez kogo – zapyta ktoś. Przez piłkarski zespół FC Barcelona, który miał w sobotę zagrać towarzysko z Lechią Gdańsk, ale nie zagrał. Dzień wcześniej mistrzów Hiszpanii opuścił ich trener Tito Vilanova, tłumacząc, że musi skupić się na walce z nowotworem. Piłkarze zaś stwierdzili, że dzień po tym nie są w stanie grać. Cała historia.
Rozumiem złość tych, co kupili bilety i na Messiego oraz spółkę z utęsknieniem czekali. Ale rozumiem też graczy z Katalonii, którzy pokazali, że nie zawsze futbol, pieniądze, a nawet profesjonalizm są najważniejsze. Być może – jak mówią niektórzy – z mocniejszym by zagrali. Tyle że Lechia to Lechia, choć nasza i polska, to jednak tylko Lechia. Dlatego wcale nie dziwi mnie, że gwiazdy z Camp Nou wolały pozostać u siebie, myśląc, co stanie się z ich trenerem. Do Polski zaś przyjechać za chwilę, bo w poniedziałek ustalono nowy termin meczu: na 30 lipca. Dziwi natomiast polska duma, która jak widać wyklucza choć ślady empatii. Cóż, widać takie mamy obyczaje.