20 lipca
No i wyjechaliśmy. Spakowani w dwie walizy ruszyliśmy na podbój Europy w poszukiwaniu zmiany i nadziei! Samolot na Okęciu pełny, ale – o dziwo! – mało Polaków. Większość pasażerów to Francuzi, którzy wracają do siebie… wypocząć po trudach wschodniej podróży. Dobrze ich rozumiem, w końcu też jadę tam – do cywilizacji! Lot przeszedł gładko, wypiłem buteleczkę czerwonego, zdrzemnąłem się, ze spokojem oczekiwałem starego, dobrotliwego bą żur i mersi de bien wuluar, po którym następują te wszystkie inne, cudne słówka. Znacie mnie, czasem się rozmarzę.
Wreszcie dojechałem, bagaż już czekał. Zatem nach Paris, do kolejki i wdychać wielkomiejskie powietrze! Kupiłem bilecik, przedarłem się przez bramkę i jadę. Och, poczułem wtedy – w atmosferze – tę paryską francuskość. Tysiące ludzi siedziały przede mną na tych siedzeniach, spoceni, zestrachani po nerwowym locie, z walizami w ręku, przy boku i na grzbiecie. Tak jak i ja, od dawien dawna ruszali stąd na podbój wielkiego Paryża, do lepszego świata. Mówię wam, to było czuć! Pociąg mknął, szybciej nawet chyba niż samolot i w końcu dotarł do celu. Trzeba było tylko uważać na ludzką ciżbę, która w imię swego przyszłego sukcesu lub pod wpływem naturalnych potrzeb parła jeden na drugiego, drąc się wniebogłosy, szurając walizami, egzystencjalnie, dobitnie, lepko, słodko, po prostu – po parysku!
Drzwi otwarto, a naród wylał się na peron, był niczym lawa, od razu rozpoznałem, która zalewa stare i przynosi nowe, czyli nas, którzyśmy – koniec końców – spadli z nieba. Tak, to był Paryż, ludny i migotliwy. Tylko na Paris Nord ludzie jacyś tacy mało francuscy, smagli, w dziwnych szatach i okrągłych czapkach na głowach, jak w filmach o Afryce. Ale za to ileż w nich było energii, ileż zaangażowania! Nie to, co u nas, żadnej niby szlacheckiej anarchii, żadnego chamstwa, trzeba było tylko sunąć w zdyscyplinowanym korowodzie, bo jak nie – zadepczą! Trzymam się więc walizy i sunę z tłumem, czasem ktoś mnie kopniakiem, ktoś łokciem, ale czuję, że to jest to! Wokół mnie jest jakieś życie, pulsuje, bucha, rzęzi. Pojechałem kiedyś do Japonii, ale tam nic podobnego, wszyscy spokojnie, wzdłuż linii, po kolei, dyscyplina beznamiętna, bez ducha, nie to, co na Zachodzie – ekstrawagancja, twórczość!
No, byłem wreszcie w Paryżu, tej esencji wszystkich miast, jak mawiała pewna poetka. Ona, co prawda mówiła to o Nowym Jorku, ale wiadomo, że NY jest już passé. Dobrze zrobiłem, że wybrałem Stary Kontynent. Byłem teraz w środku i wszystko było jak należy – obce języki, kawiarnie wypełnione z mięsiwem bitym jak trzeba, café crème za 6 euro, bière pression za 10, sklepy zamykane zawsze na czas, tj. pół godziny wcześniej, tydzień krótki, weekend długi, jak trzeba, powiadam wam, jak trzeba. Z tego wszystkiego znów sie rozmarzyłem, kupiłem butelkę, oliwy duże i sery zapachowo bogate, bagietkę, bien surnie, i powoli, powolutku upijałem sie swym szczęściem. Następnego dnia miałem ruszyć do Środka Europy.
21 lipca
TGV Paryż–Strasbourg, pierwsza klasa, pociąg długi jak sowieckie składy, ale za to konduktor – piękny młodzieniec, gołowąs, bardzo francuski – przemiły, kasuje bilecik i ruszamy. Pociąg znów mknie jak samolot, może szybciej, tyle że podróż nudna, czerwonego nie podają, a za oknem tylko pola i pola. Ale w końcu dojeżdżamy, dworzec też jak u nas w Galicji, tylko z zewnątrz go obłożyli jakimiś szybami, chyba dla niepoznaki, bo od razu widać, że germański. Całe miasto zresztą germańskie, jak bonie dydy! Wiozą nas, tu Vogelstrasse, a tu plac Gutenberga, tam aleja Schützenbergera, pokoju, praw człowieka, ale i tak wiadomo. Udaję, że wszystko rozumiem, że podziwiam, bo wiecie jacy są ci Alzatczycy! Wiozą dalej, chcą podejmować. Mówię – Ależ oczywiście, jedźmy, prowadźcie, z przyjemnością. Wchodzimy, kamienica niemiecka – wiadomo – burżua, wejście dla służby i wejście dla Państwa. Otwierają drzwi na oścież i od razu się to czuje – atmosfera cudowna, jak u Freuda! Bą żur, bą żur, mówię, bo choć mury niemieckie, to gospodarze tre franse. Witam się z prefektem, anszante, witam się z panią domu, trezereu, anszante, witam się też z panem – profesor prawa, anszante, trezereu, trezereu. Chcę być miły, jest tam też jakiś nalany przedsiębiorca, to i z nim anszante, ale z przekąsem, bo czuję, że się nie polubimy. Wymieniliśmy anszanty, sadzają nas, talerze podają.
Druga była, to lanczyk, myślę, świetnie, tego mi trzeba było. Ale nie tak prędko, panie, nie tak prędko. Państwo śniadanko, po szlachecku, na szklanym stole syropki, mleczko, soczki, bagietki i kruasanty. Zatem może kawusię lub ciasteczko? – pyta mnie żona profesora, psychoanalityczka. Kawusię chętnie – odpowiadam w tym samym tonie. A może jajeczniczkę? – dodaje pani, niezrażona. Odmawiam wyniośle, bez żalu. Kawę przynosi służba, podaje pan domu, oczywiście, z prawej strony.
Wszyscy są tam ujmująco wręcz mili. Pytają, jak podróż, czy cierpię na jetlag, czy źle w ogóle znoszę długie podróże samolotem, czy za oceanem dobra pogoda itd. Kiedy mówię, że nic z tych rzeczy, że Polska w końcu całkiem blisko, samolotem ledwo dwie godziny, przyjmują z uśmiechem i zrozumieniem, więcej pytań nie zadają, pewnie myślą, żem zbyt skromny. Siedzę więc dalej, wymęczony teżewe, kawę popijam, St. Pellegrino popijam, soczek popijam, i tak jak moi gospodarze, ja do nich nic, oni do mnie nic, zerkam tylko tu to, a to tam. Mieszkanie – jak już mówiłem – bez wątpienia niemieckie, trochę a la fransez zmienione, stół szklany w centrum, po lewej albumy na postumencie, po prawej stylowa półka z pamiątkami z dalekich podróży, krzesła z rurek stalowych. Są też książki, albumy Delacroix, bo gospodarze lewicujący, burżua awanse, są Flamandowie i Roland Barthes, Giacometti, a na półce wyżej kolekcja Foucault. Jest i Flaubert, ale Balzaka tylko „Ojciec Goriot”, widać nie przypadł im do gustu.
Mija kwadrans, siedzę i dalej nic, tzn. ja do nich nic i oni do mnie nic, pokój już zlustrowałem, kawkę wypiłem, a oni dalej nic, tylko gadają między sobą. I jest jak u nas – pan prefekt boi się o emeryturę, przedsiębiorca stara się o obcy paszport, najlepiej rosyjski – mówi, że francuskie państwo chce go ograbić z ostatnich ciężko zarobionych pieniędzy. Prefekt na to nic, nawet nie drgnie. Nie ma co, prawdziwa glina, myślę. Pani domu tylko wzdycha, profesor próbuje łagodzić sytuację dowcipem, ale do mnie ciągle nic. Atmosfera gęstnieje, pani domu wyciąga notatnik, chyba czuje, co się święci. W końcu przedsiębiorca nie wytrzymuje i patrząc prefektowi prosto w oczy, z uśmiechem wspomina – Panie prefekcie, a pamięta pan naszego gauleitera? On to miał prawdziwy charakter, walczył w I wojnie, a potem zaprowadził tu porządek! No tak, przeczuwałem, że to typ kozetkowy. Tak czy owak to znak dla mnie, że czas w drogę, bo honor już się domaga swego, a ja jeszcze nie u celu. Na koniec zerknęliśmy tylko na siebie wszyscy, w milczeniu, bo czuliśmy, że łatwość nasza będzie łatwością w obliczu końca, że jesteśmy jak żołnierze w okopach, zarazem lekkomyślni i tragiczni.
22 lipca
W końcu dotarłem do Środka naszej Europy. Przede mną wielki wigwam Parlamentu Europejskiego, za mną Rada Europy. Jak mawiają, prawdziwe centrum europejskiego projektu. Tylko żywej duszy nie ma. Francuzi zostali na Paris Nord, gdzie zmieniają swoją cywilizację, Niemcy ciągle na kozetce, ale coraz bardziej znudzeni. Jestem w sercu Europy – sam, wszyscy inni wyjechali. Podobno na wakacje, a ja mam wrażenie, że tak jak ja szukają zmiany i nadziei, i inspiracji…