„Rolling Stone” to w powszechnej opinii przede wszystkim magazyn muzyczny – nie jest to jednak pełna prawda. Zajmuje się również publicystyką, często na tematy nieoczywiste, a niezmiennie poparte solidną dziennikarską robotą. Pisze się w nim o ekonomii, polityce, społeczeństwie oraz o kulturze popularnej. W zasadzie – po prostu o dzisiejszym świecie.

Cover story „Rolling Stone’a” zawsze wskazuje na gwiazdę – wielką, wschodzącą lub odchodzącą. Bez wątpienia musi być to jednak postać znacząca. Poza oczywistymi gwiazdami muzyki czy filmu, na okładce bywali już chociażby Barack Obama czy Bill Clinton, ale także… Charles Manson. „Rolling Stone” nie jest zresztą jedynym pismem opiniotwórczym, który takie postaci umieszczał na pierwszej stronie. Na okładkach „Time’a” czy „Newsweeka” nie raz pojawiali się Osama bin Laden, Chomeini, Stalin czy Hitler. I tu dochodzimy do sedna problemu z okładką magazynu takiego jak „Rolling Stone” – co wolno czasopismu ewidentnie kojarzonemu z poważnymi komentarzami i polityką, niekoniecznie jest dopuszczalne dla czasopisma „lekkiego i przyjemnego”. Krytycy zarzucają, że młodzi odbiorcy nastawieni na rozrywkę mogą źle zrozumieć nawet najlepiej pojęte intencje wydawcy i odebrać decyzję redakcji jako pochwałę czynu Carnajewa. Wątpią również w szacunek dla pamięci ofiar oraz ich rodzin.

Carnajew rzeczywiście wygląda na okładce jak gwiazda rock’n’rolla, na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to frontman młodzieżowego zespołu. Jednak każdy, kto śledził kwietniowe wydarzenia z Bostonu rozpozna to zdjęcie – nie pochodzi ono bynajmniej z zaaranżowanej przez magazyn „Rolling Stone” sesji zdjęciowej, a jego bohater nie został w ten sposób upozowany przez ich fotografa. Fotografię wykonał sam Carnajew i została ona wykorzystana przez liczne czasopisma – pojawiła się między innymi na pierwszej stronie „New York Timesa”.  Wówczas nikt nie zgłaszał sprzeciwu. Wszystko zmieniło jednak jednoznacznie kojarzące się logo „Rolling Stone” – teraz to zabawa i promocja terroryzmu.

Krytykom w ferowaniu takich ocen nie przeszkadza wcale zawartość merytoryczna kilkustronicowego, wyczerpującego temat artykułu autorstwa Janet Reitman, zdającego sprawę z historii rodziny i samego Dżohara Carnajewa – rzeczywistości, w jakiej żył przed aresztowaniem. Nie zwracają także uwagi na rzetelny research dziennikarski, na który autorka poświęciła się ostatnie kilka miesięcy, przepytując kilkanaście osób z bliskiego otoczenia rodziny zamachowca. Jest to historia narodzin „potwora”, jak nazywa go – również na okładce – „Rolling Stone”. Redakcja wydała także oświadczenie mówiące o szacunku dla ofiar zamachu oraz ich rodzin, o prawdziwych intencjach artykułu – relacjonowania zjawisk ważnych dla odbiorców czasopisma i zapobieżeniu podobnym, w gruncie rzeczy niespodziewanym, tragediom w przyszłości.

W Stanach Zjednoczonych spór o okładkę ukazującą Dżohara Carnajewa rozciąga się pomiędzy szacunkiem dla ofiar, wolnością słowa, przypominaniem publicystycznej przeszłości „Rolling Stone’a”, a obowiązkiem konfrontowania amerykańskiego społeczeństwa z własną pamięcią i przepracowywaniem trudnych tematów. Tym razem nie można po prostu przekreślić na okładce Saddama Husseina czy Adolfa Hitlera, trzeba uporać się z tym, że zagrożeniem stał się nie „obcy”, ale dobrze zasymilowany „swój”, na którego wpłynął nie tylko brat o radykalnych poglądach, ale i niespełniony amerykański sen. Janet Reitman podkreśla, że takich „Dżoharów” jest dookoła w mnóstwo.

Dla obrony samego magazynu – popkultura to nie tylko muzyka, sztuka, to także historia przemian społecznych i politycznych. To także wypadkowa wojen i kryzysów światowych, które znajdują odzwierciedlenie w kulturowych obrazach. Artykuł z „Rolling Stone” opisuje zło, które tej kultury jest częścią. Usunięcie Carnajewa z okładki byłoby jedynie próbą ucieczki.