Dzwon wieścił wolność, wybór Wojtyły na Stolicę Piotrową albo uderzał w żałobną nutę obwieszczając śmierć wielkich Polaków. Co dla jednych oznacza religijne święto, dla innych będzie swego rodzaju festiwalem, wydarzeniem z pogranicza socjologicznej diagnozy i politycznego targu, a w końcu i (o czym w mieście mówi się już wprost) okazją nawet nie tyle do promocji miasta, co do uzyskania wpływów do jego kasy. Niektórzy już się zastanawiają, ile możemy na tym zarobić. Podobnie skórę na niedźwiedziu dzielono chyba tylko przed ubiegłorocznym Euro i, jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, srodze się w owych rachunkach pomylono. Przed Euro 2012 (którego Kraków jak wiadomo nie dostał) nie bił jednak Zygmunt (za co chwała włodarzowi Katedry).

Choć wiadomości o Światowych Dniach Młodych w Krakowie nie przywitałam ze szczególnym entuzjazmem, to doskonale rozumiem radość młodych zaangażowanych w katolickie wspólnoty, dla których duchowość tego typu wydarzeń, a także spotkanie z papieżem są wyjątkowo cenne. Lata temu, jako nastolatka, wybrałam się na podobne spotkanie we włoskim Loreto. Nie pamiętam ówczesnych kazań papieża, pamiętam raczej chłopaka, w którym byłam wtedy strasznie zakochana i moje rówieśniczki piszczące w czasie wieczornego koncertu Kelly Family. Jednak atmosfera panująca podczas nocnego czuwania zdawała się czasem wydzielonym z codzienności, w którą szybko powróciliśmy zwiedzając Wenecję, Rzym, Florencję i Asyż. Coś jednak pozostawało, jakieś doświadczenie tajemnicy, a może bliskości sacrum. Pewnie pozostanie i w młodych, którzy zjadą do Krakowa. Nie w tym jednak rzecz.

Mało kto zadaje wprost pytanie o finansowanie samej imprezy, a przede wszystkim o to jakie koszty poniesie Kraków. Tydzień, podczas którego młodym ludziom będzie należało zapewnić nie tylko dach nad głową i wyżywienie (choć w tym przynajmniej o części powinna wspomóc ich lokalna wspólnota katolicka, zarówno w samym mieście, jak i w jego okolicach), ale przede wszystkim bezpieczeństwo, ewentualną pomoc medyczną, a także odpowiedni transport (przynajmniej miejski) to nie tak znów mało. Niezależnie bowiem od tego, w jaki sposób dotrą do Krakowa, to od samego miasta, które stało się gospodarzem ich spotkania, będą oczekiwać pewnego rodzaju świadczeń, które mają wyjść naprzeciw ich potrzebom. Tymczasem w Krakowie jakoś nie widać finansowych nadwyżek, które można by zainwestować w infrastrukturę sprzyjającą spotkaniu. Mamy za to obiecane od lat kolejne linie tramwajowe, dzięki którym komunikacja miałaby szansę funkcjonować nieco normalniej, mamy niedokończony nowy dworzec kolejowy, hale sportową w wiecznej budowie, ulice wymagające ciągłego łatania, beznadziejne zarządzanie i dziurę budżetową… póki co nie do załatania. Listę miejskich braków można by pisać niemal w nieskończoność. Wobec tego zastanawiam się, co przyjdzie nam poświęcić.

Przedstawiane w mediach szacunki mówią, że (w przeliczeniu na złotówki) Rio de Janeiro wydało na organizację Światowych Dni Młodzieży 500 milionów złotych, zaś zyskało zwrot na poziomie 1,7 miliarda. Piękny zysk, oczywiście pod warunkiem, że do Krakowa rzeczywiście przybędą ponad trzy miliony osób (a o tylu się mówi). Wszak Europa to nie Ameryka Południowa, stanowiąca serce dzisiejszego chrześcijaństwa. Pytanie zatem, czy Kraków stać na organizację takiego przedsięwzięcia; pytanie, skąd miasto z dziurawą kieszenią uzyska stosowne środki, skoro rząd wcale nie pospieszył z natychmiastowym zapewnieniem finansowego wsparcia. Trzeba się będzie nieźle nagłowić.

Tymczasem Kraków tnie koszty, gdzie tylko może, raz za razem zapewniając mieszkańców, że jest znacznie lepiej, niż im się wydaje. Ale nie jest. Miasto wyprzedaje co się da, zabudowuje co się da, już w Śródmieściu upychając budynki tak, by przesłoniły resztki widoku. Żeby załatać budżet zezwala na tworzenie już nie blokowisk, ale klatek, w których ledwo daje się oddychać. Inna rzecz, że zarobiwszy, miasto momentalnie trwoni pieniądze, wydając je – przykładowo – na niezrozumiałą do końca inwestycję w stadion drużyny, stanowiącej przecież własność prywatną. Żeby inwestować, przygotowywać się, zabezpieczać trzeba mieć za co. A Kraków nie ma. Obawiam się zatem, że pierwszymi dostarczycielami (niewielkich, ale jednak) finansów staną się mieszkańcy (których władze mają tu za nic) i krakowska kultura. Cięcia w tej ostatniej sferze stały się już znakiem firmowym włodarzy miasta, którzy raz za razem czynią zamachy na kolejne imprezy kulturalne i festiwale. A to one stanowią o wartości miasta, to one przyciągają tych, którzy wciąż pamiętają, iż Kraków zyskał niegdyś miano Europejskiej Stolicy Kultury. Nie chcę, by moje miasto utraciło to miano, a zamiast tego stało się religijnym skansenem, do którego przyjeżdża się podziwiać pamiątki po tym czy innym świętym. Drugiego Rzymu i tak nie zbudujemy, a przy odrobinie pecha może się nam co najwyżej zrobić równie duszno. Zatem, przy całym szacunku dla religii i zrozumieniu radości, jaką wywołała zapowiedź Franciszka, chciałabym dowiedzieć się, co Kraków będzie z tego miał. I co władze miasta zrobią, by przy okazji, po raz kolejny, nie podniszczyć Krakowa. A do roku 2016 mają na to sporo czasu.