W przekonaniu tym utrzymała mnie zorganizowana niedawno w siedzibie „Gazety Wyborczej” debata na temat wydanej niedawno nakładem wydawnictwa Pogranicze książki „Duchy Europy. Wokół dzieła i myśli Czesława Miłosza, Jana Patočki i Istvána Bibó” francuskiej historyk idei Alexandry Laignel-Lavastine. Czy to nie zastanawiające, że o tym, dlaczego ważni są dziś Patočka i Bibó dowiadujemy się z ust paryżanki? (Miłosz do tego schematu nie pasuje, bo Miłosza się czyta. Ale – tak przypuszczam – wszedł on w krwiobieg polskiej kultury tak mocno głównie dlatego, że Szwedzi dali mu Nobla).
Jest w tym coś niepokojącego. Okazuje się bowiem, że wciąż jesteśmy szalenie prowincjonalni. Prowincjonalizm to przecież przeświadczenie, że prawdziwe życie toczy się gdzie indziej. Że ktoś inny ma nazwać świat i rzeczy wokół nas. Że ktoś inny ma za nas opowiedzieć nam nasz własny los. Prowincjonalna jest innymi słowy każda kultura, która nie była zdolna ukształtować własnego języka opisu rzeczywistości, własnego sposobu oglądania świata.
Tym bardziej irytowało mnie, że podczas wspomnianego spotkania francuska autorka – mimo najszczerszych chęci i wielokrotnych zapewnień, że nie traktuje nas, mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej „z góry” – dokładnie w ten właśnie sposób nas de facto traktowała. Bo przecież, jak przekonywała, to Europa Środkowo-Wschodnia doznała tego, czym był wiek XX. I to tutaj można było się tego nauczyć, zrozumieć. Ale ja, Francuzka, opowiem wam, czego naprawdę dowiedzieliście się w ubiegłym stuleciu. Irytujące, prawda? Zwłaszcza że kiedy zadałem Alexandrze Laignel-Lavastine pytanie o to, czego konkretnie chciałaby się nauczyć z wieku XX, jaki morał chciałaby wywieść z Auschwitz i Kołymy, nie potrafiła powiedzieć nic konkretnego i ograniczyła się do komunału, w myśl którego o tym, co się stało, musimy pamiętać. W rzeczy samej, musimy. Ale gdzie morał, gdzie nauka? Bo mnie się wydaje, że jeżeli intelektualista z Europy Środkowo-Wschodniej czegoś się z XX wieku nauczył, to właśnie tego, że morału nie będzie; że nad tym, co się stało, nie nadpiszemy żadnego uwznioślającego sensu. Że możemy jedynie powtarzać za Conradowskim Kurtzem: „zgroza, zgroza, zgroza”…
Moją irytację dopełniło mizdrzenie się autorki do publiczności. „We Francji nie ma już prawdziwych intelektualistów”, mówiła Alexandra Laignel-Lavastine, choć nie sądzę, aby faktycznie odnosiła do zdanie do samej siebie. (W istocie brzmiało więc ono „Poza mną we Francji nie ma już prawdziwych intelektualistów”.) A, przepraszam, Manent? A Finkielkraut? A Gauchet?
Ze spotkania z autorką „Duchów Europy” wyszedłem więc głęboko rozczarowany. Postawą Alexandry Laignel-Lavastine? Nie, w żadnym razie – to mimo wszystko całkiem niezła autorka. Rozczarowany byłem raczej naszą własną postawą. Postawą, która każe nam podskakiwać do góry z radości za każdym razem, gdy ktoś w Paryżu lub Berlinie napisze, że gdzieś tam w dalekiej Warszawie, Pradze czy Budapeszcie byli w ubiegłym stuleciu bardzo ważni intelektualiści, od których Zachód może się niejednego nauczyć. Kiedy o tym myślę, mam ochotę krzyknąć: „Chrzanić Paryż i Berlin! Sami czytajmy Miłosza, Patočkę i Bibó, zamiast cieszyć się, że omawiają ich Francuzi”.