Katarzyna Jabłońska

Bluźnierstwo miłości

„Historia, którą chcieliśmy opowiedzieć, jest trochę bluźniercza” – tak skomentował „Metéorę” Theo Alexander, odtwórca jednej z głównych ról w tym filmie i jego współproducent. Myliłby się jednak ten, kto tę „bluźnierczość” chciałby widzieć w opowieści o rodzącej się miłości między mnichem i mniszką, zamieszkującymi klasztory położone na dwóch przeciwległych wzgórzach masywu słynnych Meteorów. Historia Uranii (Tamila Koulieva) i Theodorosa – aktorzy obdarzyli swoich bohaterów nie tylko zewnętrznym, ale i wewnętrznym pięknem – nie jest opowieścią o romansie, jaki połączył dwoje prawosławnych mnichów. Wprawdzie niewiele o nich wiemy, wydają się jednak ludźmi głęboko wierzącymi, którzy – świadczy o tym intymna relacja, łącząca każdego z nich z Bogiem – świadomie wybrali mnisze życie. Trudno sobie zresztą wyobrazić, aby można było zdecydować się na nie przez przypadek czy przekorę. Jego maksymalne uproszczenie i asceza mogą fascynować z pewnej odległości, ale przeżywać tak kolejne dni, miesiące i lata, niemal wszystkie do siebie bliźniaczo podobne, i być człowiekiem spełnionym – jest to możliwe chyba tylko wtedy, kiedy do tego miejsca przyprowadzi człowieka miłość, wielka miłość. Wydaje się, że to właśnie o niej opowiadają Urania i Theodoros słowami Psalmu 23, który dyskretnie powraca podczas całego filmu.

„Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego” – powtarzają oboje, początkowo nie przeczuwając jeszcze, jak silne okaże się to, co ich ku sobie pociąga. Miłość, która na nich spada, jest czymś pięknym, ale jednocześnie przepastnym, podobnie jak wspaniałe góry, w których położone są ich klasztory. Stawia ona również pod znakiem zapytania ich dotychczasowe życiowe wybory. A okoliczności, w jakich się rodzi, i oni sami sprawiają, że początkowo ujawnia się i dzieje w sposób wręcz dziecięco niewinny, wcale jednak nie bezcielesny. Twórcy wykazali się tutaj kulturą i wrażliwością, pokazując „miłosną grę” tych dwojga z subtelnością, ale też bez cienia infantylizmu czy sentymentalizmu.

Chociaż wiele wskazuje na to, że Urania i Theodoros są na początkowym etapie swego monastycznego życia – co w przypadku prawosławnych mnichów oznacza, że nie ślubowali jeszcze ubóstwa, posłuszeństwa i czystości – nie znaczy to, że rodząca się między nimi bliskość pozostaje w zgodzie z regułami mniszego życia czy w ogóle z zasadami obowiązującymi w tej materii człowieka wierzącego. Oboje to wiedzą i dręczy ich to. Urania wzorem dawnych ascetów próbuje powstrzymać ogień rozpalającej się w niej miłości i zagłuszyć go bólem – wkłada dłoń do ognia. Żarliwie się też modli i po prostu pyta: „Czy Ty kochasz tak, jak my kochamy?”.

Eros Boga

Pytanie o to, jak kocha Bóg, nie jest ucieczką, a raczej próbą szukania odpowiedzi, czym w ogóle jest miłość, również ta wydarzająca się między dwojgiem ludzi. I co Bóg ma wspólnego z tą konkretną miłością Uranii i Theodorosa? Bo to, że ma, jest dla wierzącego człowieka oczywistością – miłość znajduje się przecież w centrum wiary chrześcijańskiej, jest imieniem samego Boga, Jego naturą: „Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” (1J 4,16).

Jak zatem kocha Bóg? Biblijni prorocy, Ozeasz i Ezechiel, opisali miłość Boga do ludu wybranego, czyli Izraela, posługując się śmiałymi obrazami erotycznymi. Przedstawiali ją poprzez metafory narzeczeństwa i małżeństwa, zaś bałwochwalstwo – konsekwentnie – jako cudzołóstwo i prostytucję. Tak jak kochający człowiek zwraca się ku konkretnej ukochanej, czyli wybranej osobie, tak i Bóg zwraca się ku ludowi, który umiłował i wybrał. Benedykt XVI w swojej pierwszej encyklice „Deus caritas est” nazywa tę miłość „namiętną”, mówi też o erosie Boga. I dodaje: „Eros Boga do człowieka jest zarazem […] w pełni agape. Nie tylko dlatego, że zostaje dana zupełnie bezinteresownie, bez żadnej uprzedniej zasługi, ale także dlatego, że jest miłością przebaczającą”. Dopowiedzenie to w niczym nie umniejsza odwagi słów papieża, przeciwnie – daje impuls do wyrwania rozmowy o doświadczeniu ludzkiej miłości z tandetnych i trywialnych rejestrów, w których umieszcza ją plotkarska i zarażona tabloidyzacją kultura.

To ważne, że właśnie w papieskiej encyklice powiedziano o „erosie Boga” i o tym, że „eros pragnie unieść nas «w ekstazie» w kierunku Boskości, prowadząc nas poza nas samych […]. Tak więc staje się ewidentnym, że eros potrzebuje dyscypliny, oczyszczenia, aby dać człowiekowi nie chwilową przyjemność, ale pewien przedsmak szczytu istnienia, tej szczęśliwości, do której dąży całe nasze istnienie”. Można powiedzieć, że dostajemy tu nową wersję hymnu do miłości, w której uwzględniono i doceniono wszystkie jej wymiary, bo przecież: „Kocha […] nie sama dusza, ani nie samo ciało: kocha człowiek; osoba, która kocha jako stworzenie jednostkowe, złożone z ciała i duszy. Jedynie wówczas, kiedy obydwa wymiary stapiają się naprawdę w jedną całość, człowiek staje się w pełni sobą. Tylko w ten sposób miłość – eros – może dojrzewać, osiągając swoją prawdziwą wielkość”.

Ikona

Sposób, w jaki Urania i Theodoros przeżywają swoją miłość, i sposób, w jaki opowiadają o niej twórcy filmu, nasuwa inne jeszcze pytanie. A może my, jeśli naprawdę chcemy kochać – powinniśmy starać się, aby w tym, kogo kochamy, kochać również samego Boga? Starać się, aby twarz kochanego człowieka stała się niejako Jego ikoną? Taką myśl można wywieść z filmu także dzięki formalnemu pomysłowi twórców, którzy inkrustowali go sekwencjami animowanymi – plastyka tych scen inspirowana jest malarstwem prawosławnych ikon, znakomicie współbrzmiącym z charakterem całej opowieści.

Bohaterowie „Metéory” zostali miłością nie tylko obdarowani, ale też doświadczeni. Bo jest to piękny, ale trudny dar – aż same nasuwają się słowa z „Pieśni nad pieśniami”:

„Połóż mię jak pieczęć na twoim sercu,

jak pieczęć na twoim ramieniu,

bo jak śmierć potężna jest miłość,

a zazdrość jej nieprzejednana jak otchłań,

żar jej to żar ognia,

uderzenie boskiego gromu.

Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości,

nie zatopią jej rzeki.” (6Pnp 6-7)

W tej miłości, jak w każdej prawdziwej miłości, śmierć musi dojść do głosu. Urania i Theodoros muszą wybrać – albo życie monastyczne, albo życie ludzi świeckich; każdy z tych wyborów oznacza rezygnację z czegoś bardzo cennego. I wcale nie chodzi tu o wybór między miłością do Boga a miłością do człowieka – ta alternatywa jest fałszywa. Nie można kochać Boga, nie kochając człowieka. Dla chrześcijanina jest również jasne, że także jego miłość do człowieka, aby mogła wyzwalać się z egoizmu – potrzebuje czerpać z samego źródła miłości, czyli z Boga.

W wyborze Uranii i Theodorosa chodzi więc o samą miłość, czyli o to, w której z tych dwóch dróg: mniszej czy świeckiej, każde z nich będzie pełniej żyć w miłości i dla miłości. I na tym właśnie polega „bluźnierczość” „Metéory”, że przedstawia miłość w jej boskim formacie – ma odwagę pokazać ją jako boską rzeczywistość, która – w zależności od tego, co zrobi z nią człowiek – może przynieść mu albo rozpacz, albo wolność.

Przezroczystość

„Metéora” jest „bluźniercza” również w wymiarze formalnym. Niewiele tu dialogów i wartkiej akcji, są za to długie ujęcia, powolna kontemplacyjna narracja. Twórcy nie wahają się pokazać ani monumentalnego piękna opisywanego świata (wspaniałe zdjęcia), ani pierwotnych, okrutnych praw natury, którym podlega również człowiek. W ich spojrzeniu na świat i bohaterów uderza swoista przezroczystość, która daje możliwość – niełatwą do osiągnięcia, bo oznaczającą wysiłek wydobycia się z własnych uprzedzeń i lęków – spojrzenia na nich z empatią, ale też bez taryfy ulgowej.

Z jednej strony ascetyczny, z drugiej niesłychanie intensywny film Spirosa Stathoulopoulosa (reżysera o korzeniach grecko-kolumbijskich) jest zaprzeczeniem tego wszystkiego, co we współczesnym kinie popularne. Dziś wielu z uwielbieniem i nostalgią wspomina kino spod znaku Bergmana czy Tarkowskiego, ale mało kto ma śmiałość pójść ich drogą. Twórcy „Metéory” mieli tę odwagę. Nikogo – tak jak tamci mistrzowie kina – nie naśladują, szukają jedynie sposobu, aby pokazać autentyczną naturę świata i człowieka. I tego, co w nich najważniejsze – miłości.

Film:

„Metéora”, reż. Spiros Stathoulopoulos, prod. Francja, Grecja, Niemcy 2012.

* Katarzyna Jabłońska, krytyk filmowy, sekretarz redakcji kwartalnika „WIĘŹ”, współautorka m.in. książki „Szału nie ma, jest rak”. Należy do Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Otwocku.

„Kultura Liberalna” nr 241 (34/2013) z 20 sierpnia 2013 r.