Pamiętam, jak dziś: wpisałem, że najbardziej na świecie chciałbym trafić do Berlina. No, ewentualnie do Monachium. Na samym dole mojej listy życzeń był Hamburg. W ten sposób rozpoczęła się moja trwająca do dziś przygoda z hanzeatyckim miastem nad rzeką Łabą.
W Hamburgu spędziłem wtedy semestr. Chodziłem na zajęcia uniwersyteckie na mocno lewicującym wydziale nauk politycznych, mieszczącym się przy placu Salvadora Allendego. Pamiętam, jak bardzo mi się podobało, że na zajęcia można wejść spóźnionym i z kawą w ręku. Próbowałem ten sam zwyczaj zaszczepić potem na Uniwersytecie Warszawskim, niestety bez powodzenia. Wyleciałem parę razy z zajęć, postanowiłem więc dalej nie eksperymentować (tych niemieckich klimatów nie czuł nawet znany polski niemcoznawca, Włodzimierz Borodziej). Pamiętam też, że na niemieckim uniwersytecie zdziwiła mnie jeszcze jedna rzecz – dyskusje podczas zajęć. U mnie, w Instytucie Stosunków Międzynarodowych, raczej się nie dyskutowało. No, chyba że o tym, kiedy przyjść na dyżur, aby zaliczyć zebrane za nieuctwo minusy. I tu podjąłem desperacką próbę wprowadzenia nowych obyczajów. Zacząłem od tego, że wygłaszając referat na kanwie jakiegoś artykułu prof. Józefa Kukułki (dziś już nieżyjącego, ale wówczas jeszcze będącego postrachem całego wydziału), powiedziałem, że jego pisma wydają mi się cokolwiek anachroniczne. Prowadzący zajęcia dr Stanisław Bieleń wyrzucił mnie za drzwi krzycząc, że ja tu magisterium nie zrobię i już on się o to postara. Wbrew tym groźbom magistrem zostałem, ale nauczka była gorzka.
Oprócz studiowania liznąłem też trochę samego Hamburga. Nawiązawszy tuż przed wyjazdem z Polski współpracę z tygodnikiem „Piłka Nożna”, zyskałem możliwość chodzenia na mecze HSV. Zrobiłem parę rozmów z piłkarzami (w tym z legendą niemieckiego futbolu lat 60. – Uwe Seelerem). Wkręciłem się też na praktykę do działu zagranicznego magazynu „Stern”. Wolałem do „Spiegla” lub „Zeita”, ale jakoś znowu tak wyszło, że dostałem to, na czym mi najmniej zależało. Ale w sumie było to i tak w porządku, zwłaszcza siedziba wydawnictwa Gruner+Jahr (do którego należy i sam „Stern”) mieszcząca się w hamburskim porcie tuż nad Łabą. Budynek przypomina statek (albo raczej to, „jak sobie statek wyobraża architekt z Monachium” – tak mówili zblazowani złośliwcy ze „Sterna”). Wchodzi się do niego z przystanku kolejki naziemnej po kładce przypominającej trap.
No i było jeszcze St. Pauli, czyli znana chyba na całym świecie dzielnica nocnych uciech. Wyrosła, jak to zwykle w portowych miastach, obsługując tłumy wygłodniałych napitku i kobiet marynarzy. Grali tam Beatlesi i Elvis Presley (zanim jeszcze stali się znani). W nocy jest tam ruch jak na Marszałkowskiej i co chwila ktoś chce wciągnąć cię na jakiś peep show albo taniec na rurze. Oczywiście „za darmo”. Raz się dałem skusić. Szliśmy akurat z moją koleżanką Słowaczką i myślimy – czemu nie? Siadamy więc, zamawiamy soczek za 5 euro (a niech tam), a tu przysiada się do nas jakaś starucha. No, dosłownie wiedźma. I gada, gada i gada. Potem mówi, że jedna z tancerek jest Polką i zaraz tu się do nas przysiądzie. Przychodzi Polka. Siada obok mnie na golasa i zaczynamy niezobowiązującą konwersację. Potem Polka wraca na rurę, a starucha znika. Pojawia się za to rachunek. 120 euro. Czyli ponad połowa mojego stypendium. Oczywiście doliczono nam drinki naszych rozmówczyń. Przychodzi jakiś goryl i każe płacić. I ja bym pewnie zapłacił, ale moja koleżanka Słowaczka powiedziała, że ani jej się śni – łapie mnie za rękę i w nogi. Na szczęście blisko był przystanek metra Millerntor.
Przypomniały mi się teraz te wszystkie historie, bo akurat tak się złożyło, że zawitałem do Hamburga w czasie wakacyjnego urlopu. A ponieważ po drodze stałem się o wiele bardziej wymagającym smakoszem miast, podszedłem do sprawy metodycznie. Nabyłem na Dworcu Głównym pomarańczową książkę „20 spacerów po Hamburgu” i, zaliczając dzielnicę po dzielnicy, poznałem dodatkowe hamburskie smaczki. Piękne, bogate dzielnice Rothenbaumviertel i Harvestehude albo Eppendorf, poprzecinane malowniczymi kanałami, po których hamburczycy pływają sobie w weekend łódkami i kajakami. To dzielnice pełne mniejszych i większych miejskich willi. W jednej z nich mieszkał na przykład Albert Ballin, czyli założyciel firmy HAPAG (dziś Hapag-Lloyd), która dorobiła się na tym, że na przełomie XIX i XX wieku to ona przewiozła te wszystkie tabuny Irlandczyków, Włochów, Polaków i Żydów na statkach przez Atlantyk. Sam Ballin też był Żydem, a jednocześnie najbliższym przyjacielem (oskarżanego czasem o antysemityzm) Kaisera Wilhelma II. Ballin tak się ze swoim przyjacielem identyfikował, że gdy ostatni niemiecki cesarz w roku 1918 abdykował i zwiał do Holandii, Ballin wpadł w głęboką depresję. Tak głęboką, że zakończoną samobójstwem, właśnie w ogrodzie rzeczonej hamburskiej willi. Hamburg to również ciekawe ślady przeszłości… duńskiej. Bo niech nikogo nie zwiedzie, że dziś granica Danii przebiega dopiero 200 km na północ. Pokaźna część dzisiejszego Hamburga (przede wszystkim dzielnica Altona) była częścią królestwa ze stolicą w Kopenhadze. Kres temu stanowi rzeczy położyła dopiero wojna prusko-duńska w roku 1862, ale do dziś na kilku hamburskich ulicach widać ślady dawnej granicy państwowej. Dzielnica Ottensen – tam z kolei w podwórkach zachowały się małe warsztaty z czasów rewolucji przemysłowej. Bo wtedy Ottensen był przodującym w Europie ośrodkiem skręcania papierosów. Dziś warsztaty zgentryfikowały się i służą za mieszkania, kina i lokale. A w lokalach można dostać lokalne piwo Astra w charakterystycznych małych butelczynach, nadal zresztą warzone na miejscu, w Hamburgu. Do niedawna w sercu St. Pauli, dziś kilka kilometrów na wschód w Altonie. Nota bene zagrało ważną rolę długoplanową w głośnym kilka lat temu filmie „Głową w mur” Fatiha Akina – upijał się nim notorycznie główny bohater.
No i Hamburg to też rzecz jasna morza. I to dwa. 100 km na zachód jest Morze Północne. 80 km na wschód już Bałtyk. Godne uwagi (bo nietypowe) jest zwłaszcza to pierwsze. O ile nasz kochany i spokojny Bałtyk znamy, to nad Nordsee jakoś nic nie jest na miejscu. Zacznijmy już od tego, że trudno je znaleźć. Niby na mapie widać, gdzie zaczyna się niebieska plama, ale po dotarciu w to miejsce widzimy po horyzont jakieś dziwne błoto albo pola równo przystrzyżonych trawników, na których stoją setki plażowych koszy. No i niemiłosiernie wieje. Ale potem, im bliżej godziny piątej po południu, tym wody jakby więcej. Bo to tak właśnie wyglądają słynne przypływy i odpływy. Morze, w zależności od miejsca, przesuwa się o dobre kilometry. A ten nigdy nieustający wiatr robi na nim fale wręcz oceaniczne. Dla amatorów plażowego smażenia się w słońcu to zdecydowanie zły adres. Ale jeśli ktoś lubi poskakać sobie przez fale – prawdziwy strzał w dziesiątkę.
I co? Ktoś nadal uważa, że Niemcy to nudny kraj?