Michalina Kołacińska
Czego najbardziej nienawidziłyśmy u swoich matek
Alice Munro stała się specjalistką od tworzenia sugestywnych obrazów powszedniego nieszczęścia, poprzetykanego delikatnymi nićmi niezwykłych zdarzeń – jedynie pozornie zmieniających rzeczywistość światów przedstawionych.
Kobieta uprawia przygodny seks w pociągu. Zachodzi w ciążę – niechcianą lub nieplanowaną. Podejmuje decyzję – rodzi lub dokonuje aborcji. Porzuca dzieci i męża albo trwa przy nich wbrew wszystkiemu. Dziewczyna w sukience z zielonej krepy przychodzi do mężczyzny – gotowa na miłość i na śmierć. Młoda mężatka czyta. Próbuje pisać. Inna gra na skrzypcach. Są wdzięczne swym mężom, że im na to pozwalają. Są dumne, że nie dały za wygraną. Zdesperowana matka podaje niemowlęciu środek uspokajający. Szalone i samotne kobiety opiekują się nie swoimi dziećmi.
Katalog krzywd i przewinień jest długi i ma wszelkie warunki po temu, by stać się monotonnym. Każda kolejna pozycja jest uderzająco podobna do poprzedniej – powtarzają się miejsca, rekwizyty, postacie, pojedyncze zdarzenia i całe biografie (na przestrzeni tej jednej konkretnej i każdej innej książki Munro). A podobieństwo wcale nie jest przypadkowe – autorka świadomie multiplikuje elementy świata przedstawionego, podkreślając, że nie o wyjątkowość i osobność, a o intensywność i autentyczność tu chodzi.
Dlatego, zamiast szukać w dorobku autorki tekstów wyróżniających się, znacznie zdrowiej dla psychiki będzie pogodzić się z faktem, że wszystkie opowiadane przez nią historie stanowią jedno. Zamiast ćwiczyć umysł w zapamiętywaniu nieistotnych szczegółów i tytułów, lepiej skłońmy go do syntezy i znalezienia punktu wspólnego. Nie na poziomie państw, miast i wszystkich grzechów głównych (bo to jest nieistotne). Nie na poziomie tego, co autor miał na myśli (bo to już nikogo nie interesuje). Znacznie mniej frustracji może zafundować podróż po opowiedzianych przez Munro uczuciach. Nie tych najbardziej oczywistych, a więc łączących, czy raczej dzielących, kobiety i mężczyzn. O wiele ciekawsza będzie gra pod tytułem „czego nienawidziłyśmy u swoich matek”, w której, choć „przypomina dotykanie bolącego zęba” (s. 215), uczestniczy każda z przedstawionych w tych kilku historiach postaci. Niestety bawią się tylko dziewczynki (w końcu to one ją wymyśliły), bo każdy chłopiec na zawsze pozostanie „niewiniątkiem albo dzikusem” (283) i cokolwiek by zrobił, nigdy nie będzie to jego wina. Chłopcy są cudownie obojętni i nietknięci – „nigdy nie wskazaliby kogoś jako swojego najlepszego przyjaciela czy drugiego w kolejności ani nie przesuwaliby ciągle ludzi z jednego miejsca na inne, jak robiły to dziewczyny” (18–19). A ich matki zwyczajnie nie istnieją – przechodzą obok nich niezauważone i pozbawione jakichkolwiek znaczeń.
Co innego dziewczynki. One wciąż się przejmują, wstydzą i gniewają – przez matki, za matki i na matki. Bo czym jest ta ich matka, jeśli nie ciałem, którym w końcu i one się staną. Ciałem zbyt energicznym i wszechobecnym. Ciałem, które nie pozostawia miejsca na nic innego. Przed tym ciałem drżą nawet te dziewczynki, które same już są matkami, ale wciąż się oszukują, że nie tylko (opowiadanie „Dżakarta”). Dla nich ciało to przede wszystkim pożądanie. Dlatego chowają się przed ciałami innych matek, które „całą plażę zmieniają w podium do prezentacji swoich osiągnięć. Ich brzemię, ich hiperaktywna progenitura i nadmiarowe macierzyńskie kilogramy, ich władza potrafią przyćmić wodę lśniącą w słońcu” (106). Przerażająca wizja pełnych wigoru i upartych ciał, które już wkrótce nie będą nikomu potrzebne. Niczym upierdliwa sąsiadka z góry – z wilczym uśmiechem, różowymi brwiami i unieruchomionym przez udar mężem („Cortes Island”). Równie niesmaczna jak serwowane przez nią łakocie – suche i twarde ciastka, klejące tartaletki z rodzynkami, ciężkie wilgotne babeczki. Starocie, które wciąż stroją się w piórka czegoś smakowitego.
Niektóre dziewczynki wciąż nie wiedzą, co tak naprawdę znaczy być dziewczynką i mieć ciało. One nie wiedzą jeszcze, że są dziewczynkami. One nie wiedzą, czy w ogóle chcą istnieć. Kilkumiesięczne córki, które płaczą i odtrącają matki, nie znosząc ich widoku i dotyku. Nie chcą zaakceptować własnego istnienia i przeznaczonej im formy. Niczym bezimienna dziewczynka ze „Snu mojej matki”, która przestaje w końcu grymasić i podejmuje wyzwanie, przede wszystkim bycia córką – „wydaje mi się, że dopiero wtedy stałam się kobietą. Wiem, że moja płeć została przesądzona na długo przed tym, jak się urodziłam, i była oczywista dla wszystkich od samego początku mojego życia, ale uważam, że dopiero wtedy, kiedy postanowiłam wrócić, kiedy zrezygnowałam z walki z matką (zapewne o coś w rodzaju jej zupełnej kapitulacji) i kiedy wybrałam przeżycie, a nie zwycięstwo (zwycięstwem byłaby śmierć), zaakceptowałam swoją kobiecą naturę” (446-447). Dziecko skapitulowało, ale wciąż szuka jakiejś alternatywy. Dla matki, a więc i dla samej siebie.
Córki dorastają i zostają zaznajomione ze znienawidzonym ciałem, które coraz wyraźniej daje o sobie znać – rośnie, staje się coraz bardziej drażliwe i niepodobne do tego, jakie było wcześniej. Zaczyna przypominać ciało lekceważonej matki. W akcie zemsty, z ponurą satysfakcją, córka śledzi niedoskonałości matki, której cielesność jest niezdarna, słaba i łatwo ulega naciskom z zewnątrz („Kurewski majątek”). Dziewczynka jest pewna, że wystarczy ją, matkę, potrącić, a ona na pewno przewróci się, upadnie i pęknie. Ona, córka, nigdy taka nie będzie, dlatego teraz spogląda z wyżyn własnej doskonałości – „w związku z rogalem z migdałami, niedobrą kawą, którą Rosemary (czyli matka) popijała niemal ukradkowo, z mężczyzną przy ladzie, a nawet z młodzieńczą, hipisowską sukienką Rosemary i jej włosami spiętymi byle jak na czubku głowy” (293). Egzaltacja matki skłania córkę do powściągliwości. Gdy matka ryzykuje, córka musi pozostać ostrożna. Kiedy ktoś jest romantyczny, ktoś inny musi być rozważny. Matka nie pozostawia córce wyboru.
Nic dziwnego, że ta wiecznie chodzi niezadowolona. Matka porzuciła rodzinę, zamieszkała w przyczepie campingowej i zadała się z niespełnionym naukowcem, sama będąc niespełnioną artystką – źle („Kurewski majątek”). Matka pretenduje do tytułu perfekcyjnej pani domu i usiłuje damą być – jeszcze gorzej („Żniwiarze”). Córka gardzi formą własnej matki bez względu na to, jaką by ona nie była – niefrasobliwą czy też elegancką. Mierzi ją zarówno marzycielska dezynwoltura matczynych strojów, jak i to, że matka nosiła się „odświętnie, po wsi paradowała w za dużych kapeluszach, w rękawiczkach i półprzezroczystych sukniach, na których, niczym brodawki, wyrastały flokowane kwiaty” (215). Nieważne gdzie, kiedy, pod jakim imieniem i w jakich okolicznościach. Starania matki są nieuchronnie skazane na śmieszność i porażkę. W oczach córki stają się groteskową antycypacją jej własnego losu, którego za wszelką cenę trzeba uniknąć. A ceną oczywistą jest matka właśnie – musi ona zostać fizycznie i emocjonalnie odseparowana, by córka mogła odkryć w sobie kogoś całkowicie od matki odmiennego. By córka mogła wybrać zupełnie inną siebie.
Matka zostaje odtrącona przez córkę, skazana na nieuchronną samotność, której już zawsze towarzyszyć będzie przewlekły ból. „Przewlekły – to znaczy, że będzie stały, ale może nie bezustanny. Może to również znaczyć, że się od niego nie umrze. Nie będzie się można od niego uwolnić, ale się od niego nie umrze. Nie będzie się go czuło w każdej minucie, ale niewiele będzie dni wolnych od niego. Z czasem opanuje się kilka sztuczek, żeby go stłumić czy przegnać, starając się nie zniszczyć tego, co się kosztem bólu zyskało.” (283). Porzucona i odtrącona będzie uparcie trwać na swojej pozycji. Wpierw wyszydzona, zaraz potem zaprzeczona wyborami i życiem własnej córki, w końcu zwyczajnie zapomniana. Będzie niczym dojrzałe zboże, „które może przestało już rosnąć, ale w ciemności wciąż słychać dźwięk, jaki wydaje, pełny życia” (239).
Możliwe, że podejmie jeszcze jeden wysiłek, by tę chroniczną samotność pokonać. Chcąc znowu poczuć dreszczyk niebezpieczeństwa czy też erotycznej ekscytacji, zaprosi do pustego domu nieznajomą dziewczynę o aparycji młodego przybłędy („Żniwiarze”). Lub zrezygnuje w końcu z pisania i tej najbardziej elementarnej, z pisaniem związanej potrzeby – potrzeby odosobnienia (niczym sama Alice Munro).
Książka:
Alice Munro, „Miłość dobrej kobiety”, przeł. Agnieszka Pokojska, Wydawnictwo W.A.B. 2013.
* Michalina Kołacińska, absolwentka wrocławskiej polonistyki, obecnie mieszka w Warszawie, gdzie czyta, pisze i ogląda.
„Kultura Liberalna” nr 242 (35/2013) z 27 sierpnia 2013 r.