Gdy jednak dopadają człowieka te pierwsze – wedle kalendarza nie do końca jesienne – chłody, coraz trudniej myśleć o kąpieli w jeziorze czy lodowatym Bałtyku (choć śmiałkowie twierdzą optymistycznie, iż po rozstawieniu parawanu na plaży jakoś da się wytrzymać). A jednak człowiek ma jeszcze ochotę na kawałek urlopu, czyli dający energetycznego kopa relaks.
Dla miłośników południa pozostają oczywiście góry (we wrześniu gościnniejsze, bo nieprzeludnione), „płonące” feerią jesiennych barw bieszczadzkie połoniny, wszelkiej maści festiwale albo krótki wypad do wód. Szybki rzut oka na rodzime uzdrowiska każe jednak wybrać się pozornie tylko dalej, tuż za słowacką granicę, gdzie na spragnionych spokoju czekają prawdziwe perełki. Podczas gdy nasza Szczawnica żegna ostatnie stada kolonistów, a Krynica przygotowuje się już na przyjęcie gości corocznego Forum Ekonomicznego, niedalekie słowackie raje wydają się nader kuszące. I nie mówię wcale o znanych termach Tatralandii, Oravicach czy Bešeňovej (choć sama chętnie chowałam się nieraz po uszy w tamtejszych ciepłych źródłach), ale o miejscu mniej komercyjnym, oddalonym nieco od wciąż najpopularniejszego dla nas szlaku. Bo oto, jadąc od Krynicy, o przysłowiowy rzut beretem mamy prawdziwą perełkę, ostatnimi laty poddawaną zasłużonej rewitalizacji. Mowa o Bardejovskich Kupelach, miejscu nieco zapomnianym, a niegdyś prestiżowym, w kronikach opisywanym już w XIII wieku.
Trafić tam nietrudno. Ot, jedzie się po prostu na Bardejov (skądinąd urokliwego miasteczka o bogatej historii, otoczonego średniowiecznymi murami, z bajkowym ryneczkiem, na którym dominuje potężny kościół, dzielący swą świetność ze znakomicie zachowanym budynkiem najstarszego na Słowacji wczesnorenesansowego ratusza). Tuż obok znajduje się rzeczone uzdrowisko, wraz ze swymi źródłami podarowane miastu przez węgierskiego króla Belę IV w roku 1247. I choć kolejne konkretniejsze zapisy dotyczą „dopiero” budowy basenów dla przybywających z daleka chorych w roku 1505, to sama historyczność miejsca robi wrażenie. Wraz ze sławą miejsca, rośnie i liczba miejsc noclegowych, których tylko przybywa po uzdrowieniu polskiego szlachcica Tomasza Lisickiego z Lisic. Bardejovske Kupele zmieniają się w prawdziwy kurort, gdzie ciągnie szlachta z całej (szerokiej dość) okolicy. W końcu trafiają tu i koronowane głowy – z rosyjskim carem Aleksandrem I na czele. XIX wiek to okres szczególnego rozkwitu kurortu, który w latach 40. tegoż wieku odwiedzało około tysiąc osób rocznie (statystyka dziś może wydawać się mało imponująca, ale wówczas Bardejovske Kupele należały do najlepszych kurortów Austro-Węgier).
Splendoru miejscu dodaje – honorowana tam do dziś – postać cesarzowej austriackiej, Elżbiety, znanej jako Sisi, która w spiżowej wersji zasiada teraz na deptaku miasteczka. U progu XX wieku trudno było o lepszą reklamę – szczególnie, że żona Franciszka Józefa bardzo troszczyła się o swe zdrowie, a już szczególnie o figurę i kondycję fizyczną. Skoro wybrała ten kurort, stawiając go ponad szwajcarskie, włoskie czy „czysto” austriackie, to musiał być naprawdę dobrze wyposażony i gwarantować odpowiednią jakość usług. Zgodnie z oczekiwaniami, szlachta i mieszczaństwo dało się skusić tej cesarskiej – i słusznej – reklamie. Kurort rozkwitał, rozbudowywał się w duchu delikatnej secesji, nowej architektonicznej mody, wznosząc domy uzdrowiskowe wraz z przepięknym Hotelem Astoria, który do dziś uwodzi gości swym niezaprzeczalnym urokiem.
I choć Bardejovske Kupele podupadły podczas obu wojen, a i lata za żelazną kurtyną nie przysłużyły im się zbytnio, dziś miejsce odzyskuje dawną świetność. Rozwija się, rozbudowuje, wzbogaca ofertę. Ot, taki mały, porenowacyjny renesans. Co jednak najistotniejsze, kurort wciąż pozostaje miejscem spokojnym, cichszym jakby, oddalonym od zgiełku. A że jest gdzie pospacerować, pomoczyć się w ciepłych źródłach, pozwiedzać, pozachwycać się, zjeść – a przy okazji i długą jazdą męczyć się nie trzeba – to najpewniej warto, po ostatni wakacyjny oddech, wyjechać właśnie do takich wód.