Do pełnej czternastki, rywalizującej o zwycięstwo, brakuje mi pięciu. W nieodległym czasie zapewne ten brak uda się uzupełnić. Jednak festiwal to co innego. Nie idzie nawet o specyficzną atmosferę, ale o kontekst, jaki dla siebie tworzą pokazywane w ciągu pięciu dni filmy. Nie ma przesady i stylistycznej emfazy w stwierdzeniu, że, sądząc po konkursowym zestawieniu, polskie kino pozbywa się nareszcie i oby na dobre zaściankowego kompleksu. Wśród znanych już z ekranów obrazów są przecież „Nieulotne” Jacka Borcucha, film programowo estetycznie „niepolski” i przejmująca „Miłość” Sławomira Fabickiego. Nie wykluczam wcale, że silna konkurencja sprawi, ze pozostaną niezauważone albo przegrają z tytułami, które nie miały jeszcze szerszej dystrybucji.

A przecież „Nieulotne” mogą pochwalić się znakomitymi zdjęciami Michała Englerta, a „Miłość” wielką rolą Julii Kijowskiej i niemal równie dobrą Marcina Dorocińskiego. Do tego jeszcze „Drogówka” Smarzowskiego, „Dziewczyna z szafy” Koxa i nielubiane przeze mnie, a przecież głośne „Bejbi blues” oraz „Imagine”. Na odległość kibicuję „Papuszy” Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego, który to film po obejrzeniu ogromnieje, każe na nowo o sobie myśleć. Znaczące jest wycofanie się autorów z opowiadania o tym, co tu i teraz, choć ich cygańska opowieść ma oczywiście bardzo współczesny kontekst. Tyle że to nie on, a elegia na śmierć bardzo pięknej, całkiem osobnej kultury jest w „Papuszy” najważniejsza.
Być może Gdynia przyniesie rozkwit takich właśnie małych historii z narodowymi traumami, ale tylko w tle. Słyszę zachwyty nad „Idą” Pawła Pawlikowskiego, skromnego, bo ledwie osiemdziesięciominutowego, czarnobiałego filmu z podobno wspaniałą rolą Agaty Kuleszy. Jeśli ktoś zabierze Kijowskiej nagrodę dla najlepszej aktorki, to – obstawiam – będzie to właśnie Kulesza. I będzie w tym przewrotna logika, bo zwycięstwo w tej kategorii powinno przypaść Kuleszy już za przejmującą „Różę” Smarzowskiego. Wtedy jednak jury zdecydowało inaczej.
Z dala od festiwalu oglądam nowy film Małgorzaty (chyba nigdy nie przyzwyczaję się do pretensjonalnej Małgośki) Szumowskiej „W imię…”. Choć ma on już na koncie całkiem pokaźną listę festiwalowych laurów, a także start w konkursowej sekcji tegorocznego Berlinale, nikt nie wymienia go w gronie gdyńskich faworytów. Przyznam, że wcale mnie to nie dziwi, bo film Szumowskiej odbiera się z szacunkiem, ale na chłodno, bez przypisywanych pozornie skandalizującemu tematowi emocji. Zasługa autorów w tym, że w skandal nie poszli, że nie osunęli się w kontrowersje, a opowiedzieli o dobrym księdzu. Dobrym księdzu, który – o czym dowiadujemy się w połowie projekcji – jest gejem. Właśnie wątek kapłana jako przyzwoitego i mądrego faceta, co nie potrafi dać sobie rady z samym sobą, jest u Szumowskiej najbardziej poruszający. Nie scena erotyczna miedzy Andrzejem Chyrą i Mateuszem Kościukiewiczem, bo tej właściwie mogłoby nie być. Więcej znaczą ich przytulenia, ukradkowe spojrzenia niż potraktowane dosłownie spełnienie.
„W imię…” przynosi fantastyczną rolę Andrzeja Chyry i ostatecznie przekonuje, jaką drogę aktorską przeszedł w ostatnim czasie Łukasz Simlat. Szumowska i Michał Englert pisali ten scenariusz dla Chyry i jest to całkiem zrozumiałe. Bo Andrzej Chyra jest aktorem, dla którego powinno się pisać scenariusze, tyle że prawie nikt tego nie robi. W roli księdza Adama łączy w sobie spokojny namysł nad egzystencją i wiarą, czułość i autodestrukcję. Mocna rola, jakże daleka od ekscesu. Simlat zaś udowadnia, że stał się mistrzem w dziedzinie półtonów. Grać tyle poza słowami to prawdziwa sztuka. Brawo! Film Szumowskiej opiera się tych dwóch mocnych aktorskich fundamentach, ale ostatecznego spełnienia nie przynosi. Nie wiem, być może zabrakło mu oddechu, odrobiny metafizyki? Za mało boli, za szybko o nim zapomniałem, mając tylko przed oczami udręczoną twarz Andrzeja Chyry. A jeśli chodzi o Szumowską – to szacunek, ale jej najlepszym filmem wciąż pozostają „33 sceny z życia”.