Przyzwyczajeni do polskiej ostrej przepychanki i polaryzacji dochodzącej do granic (nie)przyzwoitości, patrząc na styl niemieckiej walki wyborczej możemy poczynić niejedną interesującą obserwację. Stąd warto się przyjrzeć kilku aspektom tej kampanii, które dla nas, Polaków, mogą być ważnym impulsem do refleksji na temat polskiej kultury politycznej.
„Proszę, idźcie zagłosować”
O kształcie koalicji rządowej decydować miały pojedyncze procenty. Stąd partie, zwłaszcza na ostatniej prostej kampanii, walczyły o każdy głos. Co charakterystyczne, i to dla wszystkich ugrupowań, w pierwszym rzędzie apelowały o udział w wyborach. „Proszę, idźcie zagłosować”, usłyszeć można było zarówno z ust Angeli Merkel (CDU), Peera Steinbrücka (SPD), jak i Gregora Gysi (Lewica). „W wielu krajach ludzie wychodzą na ulice, żeby żądać prawa do głosu. Skorzystajmy z tego, że my go mamy”, nawoływała Claudia Roth (Zieloni). Te słowa nie padały przy okazji. Wypowiadano je mocno i świadomie. Podobne hasła wypisane były na bilbordach. Dopiero później padały oczywiste słowa – „Zagłosujcie na mnie”. I choć zrozumiałe jest, że przekonując potencjalnych niegłosujących, partie liczyły na większe poparcie dla własnych list, to jednak tak zgodne odwoływanie się do obywatelskiej odpowiedzialności dobrze świadczy o klasie politycznej. Polska mogłaby się tu wiele nauczyć.
Wysokość frekwencji wyborczej była jednym z aspektów niepokojących niemieckie elity przed wyborami. „Pierwszy raz w historii demokratycznych powojennych Niemiec to niegłosujący mogą wygrać wybory”, usłyszeć można było z niemieckich mediów, które liczyły, że nigdy wcześniej odsetek osób nieoddających głosu nie przekroczył odsetka poparcia dla zwycięskiej partii. Tym razem obawiano się zmiany tej tendencji. Podczas wyborów w roku 2009 frekwencja spadła z okolic 80 proc. do 70 proc. i to już okrzyknięto porażką.
Stąd na ostatnich przedwyborczych wiecach dało się słyszeć apele do namawiania krewnych i znajomych na pójście do urn – kolejna cecha wspólna wypowiedzi liderów w ostatnim tygodniu przed 22 września. To, że ktoś ostatecznie nie pofatygował się do lokalu wyborczego, w niemieckim przypadku nie oznacza jednak absencji wyborczej. Od lat w Niemczech dozwolone jest głosowanie korespondencyjne. W roku 2009 z tej możliwości skorzystała jedna piąta uprawnionych. W przypadku obecnych wyborów szacuje się ten odsetek na około jedną trzecią wyborców. Niektórzy urzędnicy brali nadgodziny, aby nadążyć z wysyłką dokumentów. Mechanizm, na którego wprowadzenie w Polsce nie możemy się zdecydować, w Niemczech od lat funkcjonuje dobrze i z każdym rokiem wyborczym coraz bardziej się rozpowszechnia.
W skrzynkach pocztowych Niemcy znajdowali jednak nie tylko zaproszenie do udziału w głosowaniu (takie przychodzi pocztą do każdego, z tym zaświadczeniem należy udać się do lokalu wyborczego lub odesłać je, z prośbą o możliwość oddania głosu korespondencyjnie). „Bild” w przedwyborczą sobotę dostarczył do 41 mln gospodarstw domowych bezpłatne wydanie, którego głównym przesłaniem także było: „Idź, zagłosuj”. Rzadko kiedy politycy i bulwarówka mówią jednym głosem. Kierownictwo gazety tłumaczyło, że uważa wybory za tak ważne wydarzenie w życiu kraju, że chcą to specjalnie zaakcentować. Czują się też w obowiązku wskazać, że udział w wyborach jest istotny.
Krytyka – tak, agresja – nie
Ta mobilizacja wyborców nie była jedynym elementem pokazującym zupełnie inny charakter niemieckiej kultury politycznej. Z polskiej perspektywy w oczy rzucał się styl prowadzenia debat. Jak opisuje w swoim przedwyborczym tekście Małgorzata Ławrowska, nawet telewizyjny pojedynek dwóch głównych przeciwników nie rozgrzał atmosfery do czerwoności. Brakowało poważnych merytorycznych sporów. Ale, z drugiej strony, w kampanii nie było także ani odrobiny agresji. Jak tłumaczą eksperci od prowadzenia walk wyborczych, kampania negatywna w Niemczech zasadniczo nie istnieje. Owszem, stratedzy partii przyznają, że każde ugrupowanie krytykuje trochę nawet potencjalnego koalicjanta, bo musi stworzyć własny wizerunek, różniący się od innych. Jednak obrzucania się błotem, wyciągania przez partie brudów rywali czy druzgocącego wyśmiewania postulatów nie ma. W Niemczech może się bowiem zdarzyć, że w przyszłości każdy z każdym na jakimś poziomie stworzy koalicję. Nie ma też tradycji ostrych walk. I wyborcy ich nie oczekują.
Nie znaczy to, że przez kilka tygodni nie pojawiły się żadne doniesienia prasowe niemiłe dla kandydatów. Steinbrück miał dostać list oskarżający go o zatrudnianie na czarno pomocy domowej, a Jürgenowi Trittinowi wytknięto popieranie w przeszłości pedofilii. Ostre zarzuty, które mogły wpłynąć na sposób postrzegania wyborców, ale nie zostały wykorzystane przez konkurencję do zmiażdżenia rywali.
Taki styl kampanii ma prawo się podobać. Oczywiście taką kulturę polityczną Niemcy budowały przez lata. Co ważne, z polskiego punktu widzenia, zaakceptowali ją także Niemcy Wschodni. Oczywiście i w RFN przed 1989 r., i po zjednoczeniu w obu częściach kraju, przeznaczano na ten proces duże środki finansowe. Wiele zależy tu od woli i świadomości elit. Warto ją podpatrywać i się nią inspirować. Przypomnijmy, nasza polska szansa na dojrzały styl prowadzenia politycznych rozgrywek już w maju 2014, podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego.