[ Wersja polska / deutsche Version / English version ]
Szanowni Państwo,
czy to możliwe, by wybory do Bundestagu były ważniejsze niż do Europarlamentu? Wydaje się, że sporo w tym prawdy: mało co wzbudzało w ostatnich tygodniach takie podekscytowanie wśród międzynarodowych komentatorów, jak wynik zbliżającego się niedzielnego głosowania w Republice Federalnej. Trudno się temu dziwić. Na kraj, który dokładnie dekadę temu Katinka Barysch z Centre for European Reform nazwała „chorym człowiekiem Europy” i który, jak sugerował jeden z najlepiej znanych ekonomistów znad Renu, Hans-Werner Sinn, niełatwo będzie uratować, patrzy się dziś z mieszaniną podziwu i zazdrości. Odkąd rozpoczął się kryzys strefy euro, niemiecką gospodarkę stawia się coraz częściej za przykład dla Europy, w szczególności zachęcając do kopiowania reform, jakie w latach 2003–2006 przeprowadził rząd Gerharda Schrödera. Dość wspomnieć znamienny tytuł analizy przygotowanej przez „The Economist” rok temu: „Modell Deutschland über alles”.
Atmosfera ta sprzyja wiązaniu z Niemcami dużych nadziei. O to że, by użyć słów Timothy’ego Gartona Asha, ten najpotężniejszy na Starym Kontynencie kraj nie tylko doprowadzi do stworzenia stabilnej i konkurencyjnej dla rynków zagranicznych strefy euro, lecz także stanie na czele silnej i wiarygodnej Unii Europejskiej. Oczekiwania takie wyrażali nawet polscy politycy, jak choćby Radosław Sikorski w mowie berlińskiej z 2011 roku.
Wiele wskazuje na to, że wielkie nadzieje okażą się płonne. Dlaczego? Niektórzy z naszych dzisiejszych autorów uważają, że nie będzie do tego potrafiła doprowadzić Angela Merkel, nawet jeśli – na co wiele wskazuje – po raz trzeci uda jej się zasiąść w kanclerskim fotelu. Judy Dempsey, jak się wydaje, jest zwolenniczką poglądu, że niechęć Niemiec do podjęcia europejskiego przywództwa może mieć wiele wspólnego z charakterystycznym stylem przywództwa Merkel. Widać go jej zdaniem w unikach, jakie robi pani kanclerz wobec kluczowych dziedzin polityki, takich jak bezpieczeństwo i obronność. Czy jednak nowa osoba na czele Republiki Federalnej przyniosłaby realną zmianę, mniej zachowawcze, a bardziej wizjonerskie podejście do polityki?
Nie ma zbyt wielu powodów, by tak przypuszczać. Po pierwsze dlatego, na co wskazywała niedawno Ulrike Guérot z European Council on Foreign Relations, że Niemcy blokowane są przez własne problemy: od wzrastającego ubóstwa wśród dramatycznie wzrastającej grupy osób starszych począwszy, a skończywszy na potężnych nierównościach płac. To właśnie te problemy, przypomnijmy, stoją w samym centrum przedwyborczej debaty, co zresztą powodowało zarzuty o kampanijną nudę.
Po drugie, na problem można spojrzeć z nieco bardziej socjologicznej perspektywy, i do tego skłaniają się Piotr Buras i Claus Leggewie. Według Burasa nie ma sensu rozważać, czy powszechna ocena Merkel jako polityczki postpolitycznej i teflonowej jest sprawiedliwa. Nie jest bowiem przypadkiem, że właśnie osoba o takim profilu bije rekordy popularności. Sami Niemcy nie są gotowi do przełożenia zwrotnicy w kilku istotnych obszarach polityki. Podobnie uważa Leggewie. A szkoda, bo choć jak mówi, „wizje to za dużo powiedziane”, możliwe są w Republice Federalnej inne niż dzisiejsza koalicje, mogące doprowadzić choćby do powstania w Europie programu zrównoważonej polityki energetycznej, istotnej tak dla integracji, jak i wyjścia z recesji krajów Południa. Leggewie nie szczędzi tu słów krytyki pod adresem polskiego rządu i jego polityki energetycznej.
Czy energetyka w duchu Energiewende może uratować Unię Europejską? Przy wszystkich jej zaletach (które dyskutowaliśmy w numerze „Wolność, klimat, elektryczność!”), można mieć co do tego pewne wątpliwości. Można mieć również zastrzeżenia co do tego, czy w ogóle koncentrowanie się wyłącznie na Republice Federalnej i jej chęci lub niechęci do podjęcia się przywódczej roli jest dobre dla Wspólnoty, i w takim duchu wypowiada się Marek Prawda. Im szybciej wrócimy do normalnego biegu spraw, sugeruje Prawda, tym lepiej. Pierwszym pozytywnym efektem wyborów będzie według niego zakończenie całego szeregu jałowych sporów, co pozwoli wrócić do meritum debaty europejskiej. A jeśli chodzi o nastroje wyborców – prawdziwy test wytrzymałości to społeczeństwo przejdzie jego zdaniem znacznie później, kiedy Berlin będzie zmuszony zaakceptować ewentualną restrukturyzację długów krajów objętych programami pomocowymi, czyli realne wydatki, a nie tylko kredyty.
Numer kończą dwie analizy, przenoszące dyskusję o roli Niemiec w Europie na poziom nieco szerszej refleksji. Debata na temat przywództwa Niemiec ujawniła tkwiące w Europejczykach resentymenty, symbolicznie upostaciowione jako pojawiające się w internecie, prasie i na demonstracjach wizerunki Angeli Merkel w mundurze SS. Były one przyczyną szoku nawet w Berlinie. Jarosław Kuisz przypomina, że w dobie kryzysu i powracających resentymentów czas na powrót do myślenia o edukacji historycznej. Przypomina o tym w dobie cięcia wydatków na edukację w całej Europie (cięć takich w samych Niemczech dokonano w ramach wspomnianych już reform Gerharda Schrödera). Małgorzata Ławrowska natomiast zastanawia się nad niemieckimi instytucjami debatującymi o demokracji. Czy jeśli głównym bohaterem kanclerskiej debaty między Angelą Merkel a Peerem Steinbrückiem natychmiast stał się w serwisach społecznościowych trójkolorowy naszyjnik pani kanclerz, to instytucje debaty są wystarczająco silne, by przetrwać czasy kryzysu? I gdzie tych instytucji, poza internetem, szukać?
***
Niniejszy Temat Tygodnia jest kolejnym z cyklu przygotowanych wspólnie przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej oraz „Kulturę Liberalną” w ramach polsko-niemieckiego projektu o przyszłości Unii Europejskiej.
Jak dotąd ukazały się: „Czy Niemcy powinny poświęcić się dla Unii Europejskiej?” z tekstami Ivana Krasteva, Clyde’a Prestowitza, Karoliny Wigury oraz Gertrud Höhler; „Europa to klub upokorzonych imperiów”, jedyny w ciągu ostatnich kilku lat wywiad z Peterem Sloterdijkiem dla polskiej prasy; „Sen o państwie opiekuńczym” z tekstami Wolfganga Streecka, Richarda Sennetta, Jacka Saryusz-Wolskiego i Łukasza Pawłowskiego, „Wolność, klimat, elektryczność!” z tekstami Claudii Kemfert, Wojciecha Jakóbika, Grzegorza Wiśniewskiego i Jakuba Patočki oraz „Dyskryminowani, niechciani, niewidzialni? Obcy w Europie XXI wieku” z tekstami Necli Kelek, Saskii Sassen, Andrása L. Papa i Katarzyny Kubin. Już wkrótce kolejne numery!
Zapraszamy do lektury!
Karolina Wigura
1. JUDY DEMPSEY: Niechętna przywódczyni
2. CLAUS LEGGEWIE: Prezentyzm polityki Angeli Merkel jest paraliżujący
3. PIOTR BURAS: Era Merkel i co dalej?
4. MAREK PRAWDA: Pedagogika kryzysu
5. JAROSŁAW KUISZ: Finanse i pamięć
6. MAŁGORZATA ŁAWROWSKA: Przedwyborcze batalie na słowa
Niechętna przywódczyni
W obliczu kryzysu strefy euro to Angela Merkel ustaliła kierunek polityki dla Europy. Ciągle jeszcze za wcześnie jest na stwierdzenie, czy polityka środków oszczędnościowych, przy której obstawała pani kanclerz, zda egzamin. Przynajmniej jednak w tej dziedzinie wzięła ona na siebie rolę przywódczą. Przywództwo jest zaś czymś ogromnie pożądanym także w zakresie polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Europie potrzebne jest myślenie i działanie strategiczne, aby wspierać stabilizację i demokratyzację jej wschodnich i południowych rejonów. To samo dotyczy budowania nowych stosunków transatlantyckich.
Pod rządami kanclerz Merkel Niemcy wzbraniały się jak dotąd przed podejmowaniem przywódczej roli w tym obszarze. W istocie rzeczy spośród wszystkich niemieckich kanclerzy ostatnich lat Merkel wyróżnia się – rzec można – swym stosunkowo najmniejszym stopniem zainteresowania polityką w dziedzinie obrony i bezpieczeństwa. Znana z olbrzymiego apetytu na zawartość dossier dotyczących każdego innego zagadnienia politycznego, pani kanclerz zwykła powierzać sprawy wojskowe specjalistom, okazując niezmienne zadowolenie z takiego stanu rzeczy. Możliwe, że brak zaangażowania w tym aspekcie ma związek z jej wschodnioniemieckim wychowaniem, względnie z okolicznością, że ojciec pani Merkel był pastorem. Albo też z naukowym profilem jej wykształcenia. Jakkolwiek jest, od chwili objęcia kanclerskiego urzędu w roku 2005 Angela Merkel nie nadaje większego rozgłosu sprawom dotyczącym polityki w sferze obrony i bezpieczeństwa.
Demobilizacja jako strategia bezpieczeństwa
Tematem, którego Merkel unikała dotąd w sposób szczególny, jest rola dronów – używanych już to na polach bitew, już to do celów inwigilacyjnych czy obserwacyjnych. Jej niechęć do zajęcia się tą kwestią stała się oczywista tego lata, kiedy opozycyjni socjaldemokraci zaczęli mówić o dronach na potrzeby swojej kampanii wyborczej. Drążyli oni mianowicie tematykę afery Euro Hawk. Niewiele wcześniej okazało się, że kolejne rządy niemieckie wydały łącznie ponad pół miliarda euro na skonstruowanie tego bezzałogowego aparatu latającego, który nie był wyposażony w licencję pozwalającą na pełne wykorzystanie amerykańskiej technologii, nie miał też certyfikacji wymaganej do poruszania się w europejskiej przestrzeni powietrznej.
Thomas de Maizière, minister obrony i najwierniejszy asystent pani Merkel, położył ostatecznie kres pracom nad Euro Hawkami, ogłaszając jednak zarazem, że zostanie uruchomiony nowy program wprowadzania uzbrojonych dronów. Socjaldemokraci z kolei obiecali swym wyborcom, że nie dopuszczą do skonstruowania ani też do zakupu żadnych takich maszyn. Było to posunięcie wysoce populistyczne. Ogół Niemców stanowczo sprzeciwia się stosowaniu uzbrojonych dronów. Sposób, w jaki administracja prezydenta Obamy wykorzystuje tę broń do zabijania na odległość ludzi podejrzanych o terroryzm, wywołuje w nich strach. Nie dostrzegają oni jednocześnie, że drony są częścią technologicznej rewolucji dokonującej się w sferze wojskowości na całym świecie.
Odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponosi zarówno rząd, jak i opozycja: nie wykorzystano sporu wokół Euro Hawków do włączenia się w prawdziwą debatę o przyszłych potrzebach militarnych Niemiec. Zmarnowano również nadarzającą się sposobność do wezwania NATO i Unii Europejskiej do wzięcia udziału w pracach nad międzynarodowymi ramami prawnymi w zakresie wykorzystywania dronów. Dyskusja na jeden lub drugi temat spowodowałoby konieczność podjęcia refleksji nad dwoma tematami wybitnie nieobecnymi w politycznej debacie tego kraju, czyli tzw. hard power i strategią. Pomimo zaangażowania w szereg misji wojskowych o charakterze wielonarodowym, niemiecka sfera bezpieczeństwa pozostaje zamknięta w strategicznej próżni, a siły zbrojne kraju – pozostawione bez jasnego wyczucia kierunku.
Reperkusje tego stanu rzeczy dotyczą również pozostałej części Europy. Pozbawione własnej strategii w domenie bezpieczeństwa Niemcy zraziły szefową unijnej dyplomacji Catherine Ashton do idei opracowania dla Europy nowej strategii w tym właśnie zakresie. I to pomimo faktu, że po raz pierwszy, i jak dotąd ostatni, Unia usiłowała podjąć się prac nad taką strategią w roku 2003! Podjęte w roku 2007 starania na rzecz jej uaktualnienia nie zaszły już zbyt daleko.
Owszem, brak aktualnie obowiązującej doktryny bezpieczeństwa utrudnia Europie reagowanie na nadzwyczajne zmiany, jakie przetaczają się przez obszar Bliskiego Wschodu, Azji Południowo-Wschodniej i – naturalnie – Stanów Zjednoczonych. Ale sytuacja braku takiej doktryny utrąca zarazem wszelkie usiłowania podejmowane w ramach NATO lub UE na rzecz utworzenia puli wspólnych zasobów i wspólnego z nich korzystania, co pozwoliłoby sprostać nieustannie rosnącej presji finansowej. Dopóki europejscy sojusznicy nie uzgodnią ze sobą, kiedy mianowicie użycie przez nich sił zbrojnych miałoby uzasadnienie, rezygnacja z krajowych bądź centralnych zasobów wojskowych nie będzie dla nich możliwa. Zgoda taka pozostaje jednakże trudno osiągalna w sytuacji braku strategicznej debaty. Sprostanie tym problemom wymagać będzie od Niemiec większej determinacji w pełnieniu przywódczej roli.
Niemiecki dylemat
Tymczasem przywództwo nie jest ulubionym tematem wypowiedzi niemieckich oficjeli. Dzieje się tak nie tylko z uwagi na straszliwą historię Niemiec, II wojnę światową, zagładę Żydów i podział Europy na dwa ideologiczne obozy. Przywództwo wiąże się także z odpowiedzialnością i obowiązkami, jakie niemieccy przywódcy niekoniecznie chcieliby na siebie przyjmować. To, jak łatwym celem są Niemcy dla populistycznych ruchów w innych krajach UE, wizerunki kanclerz Merkel jako nazistki pokazywane na demonstracjach w Grecji i na Cyprze, były w Berlinie szokiem. Niemcy nie po raz pierwszy mocują się z dylematem: kiedy kraj ten występuje w przywódczej roli, krytykuje się go za odgrywanie roli hegemona. Kiedy takiej roli nie pełni, oskarża się go o wsobność, wpatrzenie w siebie, egocentryzm. Czy ewentualna trzecia kadencja kanclerz Merkel (lub, dajmy na to, innego przywódcy) będzie zdolna przezwyciężyć tę sytuację?
Gdyby Merkel obawiała się roli przywódcy, nie znajdowałaby się na swoim obecnym miejscu. Podczas swej pierwszej kadencji (2005–2009) pani kanclerz przejawiała prawdziwe poczucie sensu i celu. Naprawiała stosunki ze Stanami Zjednoczonymi i Europą Wschodnią. Przejawiała także idealizm, nadając kwestii praw człowieka priorytet w swej polityce zagranicznej, szczególnie w odniesieniu do Rosji i Chin. Powodowana potrzebą określenia się względem zmian klimatu, nie wahała się lobbować u Amerykanów na rzecz ich zaangażowania także i w tę sprawę. Wbrew wszelkiego rodzaju przeciwnościom, powoli modernizowała swą konserwatywną partię – Unię Chrześcijańsko-Demokratyczną (CDU). Znaczna część jej entuzjazmu zdążyła jednak wyparować.
Im dłużej Niemcy będą robić uniki w kwestii przywództwa, ze szczególnym naciskiem na politykę zagraniczną i bezpieczeństwa, tym dłużej Europa pozostawać będzie globalną potęgą słabą, niezdolną nawet do zapewnienia bezpieczeństwa swoim obywatelom – nie mówiąc już o jej własnych politycznych i gospodarczych interesach w świecie. To jeden z problemów, z którym niechybnie przyjdzie zmierzyć się kolejnemu kanclerzowi Niemiec.
Podczas wizyty w Berlinie w czerwcu tego roku prezydent Barack Obama powiedział, że pamięć historyczna nie powinna prowadzić do wycofywania się z historii. „Przybywam dziś tutaj, do Berlina, aby powiedzieć, że zadowolenie z siebie nie jest naturą wielkich narodów.” Rozpoczynająca właśnie kampanię wyborczą kanclerz Merkel nie mogła otrzymać od niego bardziej klarownego przesłania.
* Judy Dempsey, redaktorka naczelna „Strategic Europe” i Senior Associate w Carnegie Europe, felietonistka „International Herald Tribune”.
** Tekst oryginalny w języku angielskim. Tłumaczenie: EUROTRAD Wojciech Gilewski.
***
Prezentyzm polityki Angeli Merkel jest paraliżujący
O stanie świadomości niemieckiego społeczeństwa przed wyborami, urzędującej kanclerz Niemiec i polityce energetycznej w wymiarze europejskim z Clausem Leggewiem rozmawia Jakub Stańczyk.
Jakub Stańczyk: Na ostateczny wynik wyborów do Bundestagu niewątpliwie wpłynie stan świadomości społeczeństwa niemieckiego. Jak pan go ocenia?
Claus Leggewie: Niemcy uważają się za wyspę szczęśliwości na morzu kryzysów. W myślach tkwią w teraźniejszości i próbują zabezpieczyć się przed ewentualnymi zagrożeniami przyszłości. Chętnie sięgną do podobno sprawdzonej drużyny. W niedzielę wybiorą tę partię, która najlepiej tę iluzję błogości utrzyma. Podążają przetartym już szlakiem, co w przyszłości może przysporzyć i nam, i Europie jeszcze większych problemów niż te, z którymi do czynienia mamy obecnie.
Sytuacja Niemiec oceniana jest jednak przez wielu pozytywnie. Niedawno głośno było o tym, że gospodarka w Republice Federalnej ruszyła z kopyta po kryzysie. Sukces przypisuje się zarówno długofalowemu oddziaływaniu reform Hartza, jak i stabilnie prowadzonej przez obecną panią kanclerz polityce…
Reformy Hartza nie odniosły takiego sukcesu, jak się uważa. Raczej zaostrzyły nierówności społeczne. W polityce Angeli Merkel z kolei brakuje reform, które zapewniłyby przyszłość Europie. Byłoby czymś zupełnie nowym, gdyby pani kanclerz przedłożyła wszystkim konsekwentny i uzgodniony na forum europejskim program zrównoważonego rozwoju energetyki. Miałby on szansę dostarczyć impulsu dla rozwoju przede wszystkim Europy Południowej. Tymczasem wkładamy na barki przyszłych pokoleń nie tylko ogromne zadłużenie, lecz także przede wszystkim emisję gazów cieplarnianych, tak jakby jutro nie istniało. Prezentyzm polityki jest paraliżujący.
A jeśli nie Angela Merkel, to kto? Które partie polityczne w Niemczech nie tworzą iluzji, mają rzetelny program i wizję przyszłych Niemiec?
Wizję – to za dużo powiedziane. Ale gdyby po wyborach powstała koalicja czerwono-zielono-czerwona (złożona z dwóch partii lewicowych, tzn. SPD i Die Linke, oraz Zielonych – przyp. red.), dążyłaby pewnie do przywrócenia i odnowienia państwa opiekuńczego. Również koalicja czarno-zielona (złożona z CDU i Zielonych lub CDU, CSU i Zielonych – przyp. red.) mogłaby przyjąć jako centralny punkt swojej polityki zrównoważony rozwój energetyki. Proszę zrozumieć, polityka energetyczna nie jest marginalnym warunkiem rozwoju. Przestawienie na odnawialne źródła energii pozwala na stworzenie całkiem innego modelu gospodarczego i społecznego, podkreślającego samorządność działania lokalnych wspólnot i pozwalającego na rozwój alternatywnego i lepszego stylu życia w zakresie mobilności, wyżywienia czy planowania przestrzennego. W retoryce Angeli Merkel taka retoryka jest co prawda obecna – ale nie realna polityka, która powstaje poprzez ustawodawstwo, rozwój technologii, zachęty ekonomiczne. Takich zmian najprędzej dokonałaby czarno-zielona koalicja. Jednak według sondaży ta opcja Niemcom najmniej się podoba.
Wspomniał pan wcześniej, że polityka energetyczna miałaby szansę pomóc Europie Południowej. Jakie znaczenie ma niemiecka Energiewende (niemieckie reformy energetyczne, pisaliśmy o nich obszernie w numerze „Wolność, klimat, elektryczność!” – przyp. red.) dla przyszłości integracji europejskiej?
Większość Europejczyków tylko czeka na to, żeby Niemcy zawaliły sprawę energetyki. Wówczas wszyscy mogliby postępować jak dotychczas, bez szacunku dla spraw środowiska naturalnego. Odpowiedzialność za to ponosi również rząd niemiecki, ponieważ nie koordynował zrównoważonego rozwoju energetyki na płaszczyźnie ogólnoeuropejskiej. Niemcy nie stanowią „modelu”, który wszyscy mają naśladować, jednakże modyfikacja europejskiej polityki w zakresie przemysłu, energetyki i infrastruktury wymaga większego stopnia współpracy ponadnarodowej aniżeli dotychczas. Europejska sieć energetyczna pozwala na dużą autonomię poszczególnych strategii narodowych, ale najpierw musi ona powstać i sprawdzić się w działaniu. Niestety, Europa rozpada się, także z powodu konserwatywnej, z mojego punktu widzenia, zatwardziale nacjonalistycznej obstrukcji zakorzenionej w Londynie i w Warszawie.
Po pierwsze, rząd Donalda Tuska trudno posądzać o nacjonalizm. Po drugie, polski szef rządu wielokrotnie wykonywał gesty przyjaźni wobec Berlina. Trudno w takim razie zgodzić się z pańskim określeniem działania Warszawy.
Jeśli chodzi o wyrażaną wolę współpracy i ukierunkowanie na Berlin, to w przypadku Donalda Tuska nie mam żadnych wątpliwości. Problemem jest jednak polska prawica, która chce go obalić oraz polityka energetyczna, klimatyczna i ochrona środowiska, w której nie ma zgody na ekologiczne myślenie. Co konkretnie robi rząd Polski, by światowy szczyt klimatyczny, który odbędzie się jesienią w Warszawie, zakończył się sukcesem? Na ile Polska jest gotowa poddać pod dyskusję swoją politykę dotyczącą węgla i energii atomowej? Proszę mnie nie zrozumieć źle – jestem fanem współpracy polsko-niemieckiej i sprzeciwiam się polskim prawicowcom (i komunistom), którzy zawsze są przeciwko Europie. Ale w zakresie ochrony środowiska i polityki energetycznej Polska zachowuje się niestety jak hamulcowy i to wbrew swoim własnym interesom.
Powiedzieliśmy dużo o polityce energetycznej – a jakie inne zagadnienia są według pana istotne w bieżącej kampanii politycznej? W tekście dla dzisiejszego numeru „Kultury Liberalnej” Judy Dempsey stwierdza, że tegoroczna kampania wyborcza jest tak nudna, gdyż najczęściej poruszanymi problemami są kwestie demograficzne i związane z integracją imigrantów. Znacznie ciekawiej byłoby, argumentuje, gdyby zwrócić uwagę na zagadnienia związane z polityką bezpieczeństwa, wojskowości, gdyby podyskutować o europejskich dronach…
Europa ponownie zaczyna się zamykać, zamiast proaktywnie otworzyć się na uciekinierów politycznych i imigrantów poszukujących pracy, zamiast kreować atmosferę przychylności. Ale wybory to wybory, i pojawia się pytanie o władzę. Opozycja nad tym się nie zastanawia, obstaje przy koalicji czerwono-zielonej, mimo iż matematycznie rzecz biorąc nie ma ona żadnych szans. Brakuje jasno przedstawionych alternatyw dla obecnej konserwatywno-liberalnej stagnacji. To zagadnienie centralne, prowadzące do odbudowania europejskich wpływów na całym świecie. Polityka emigracyjna funkcjonuje tym lepiej, im więcej jakiś kontynent może zaoferować długotrwałych i pewnych w przyszłości miejsc pracy. Trwały spokój obszaru konfliktu na południowych peryferiach Europy można zagwarantować tylko przez wspólny rozwój. Propozycja Polski i Austrii, by poddać magazyny broni chemicznej w Syrii pod europejską kontrolę była dobrym impulsem dla ogólnoeuropejskiej polityki rozwoju i pokoju.
* Claus Leggewie, niemiecki politolog, dyrektor Kulturwissenschaftliches Institut Essen (Instytutu Nauk Kulturowych w Essen).
** Jakub Stańczyk, członek redakcji Kultury Liberalnej.
*** Tekst oryginalny w języku niemieckim. Tłumaczenie: EUROTRAD Wojciech Gilewski.
***
Era Merkel i co dalej?
Niemal pewny sukces wyborczy Angeli Merkel w wyborach do Bundestagu 22 września będzie potwierdzeniem wyjątkowej symbiozy łączącej sprawującą od ośmiu lat władzę panią kanclerz z niemieckim społeczeństwem. Zapewne żaden niemiecki kanclerz od czasów Willy’ego Brandta nie miał tak dobrego wyczucia społecznych nastrojów i żaden tak dobrze nie symbolizował zeitgeistu swojej politycznej epoki.
W Niemczech okres rządów poszczególnych kanclerzy przyjęło się określać szumnym pojęciem ery, niezależnie od rangi ich rzeczywistych dokonań. Socjologowie są dzisiaj zgodni, że w Niemczech nie ma nastroju do politycznej zmiany (Wechselstimmung). Oznacza to, że obywatele chcą, by „era Merkel” trwała dalej. Jest niewątpliwie wiele powodów, dla których takie życzenie jest zrozumiałe. Ale wiele też wskazuje, że Faustowskie pragnienie „chwilo trwaj, jesteś piękna” zbudowane jest na fałszywym w dużej mierze przekonaniu, iż utrzymanie obecnego stanu rzeczy jest najlepszą gwarancją różowej przyszłości. W istocie „era Merkel”, będąca zwłaszcza w ostatnich czterech latach synonimem spokoju i prosperity nad Renem i Szprewą, może okazać się tylko okresem przejściowym między dekadą pozjednoczeniowych turbulencji i wyrzeczeń, a dopiero czekającą Niemcy koniecznością przełożenia zwrotnicy w kilku istotnych obszarach polityki. Okresem, który zostawia raczej wiele otwartych pytań i niezałatwionych spraw, niż wyznacza cezurę otwierającą drogę do nowego etapu w dziejach Republiki Federalnej.
Teflonowa dama
Merkel uchodzi powszechnie za polityk postpolityczną, teflonową, pozbawioną zdecydowanych poglądów i klarownej wizji. Nie miejsce tu na rozważania, na ile ta ocena jest sprawiedliwa. Nie jest jednak przypadkiem, że właśnie osoba o takim profilu bije rekordy popularności i cieszy się społecznym zaufaniem. Można zasadnie argumentować, że taki jest europejski standard i w podobnych słowach opisać można by wielu aktualnych mężów i dam stanu, także w Polsce. Ale w Niemczech postpolityka i postideologia triumfująca w ostatniej dekadzie ma jeszcze drugie dno związane ze specyfiką kraju, który po 1990 roku pod wieloma względami musiał wymyślać się na nowo. Wiele społecznych i politycznych konfliktów, dotyczących choćby kwestii tożsamości narodowej, roli Niemiec w polityce międzynarodowej czy relacji między wschodnią i zachodnią częścią kraju wyszło z zimnowojennej zamrażarki. Inne, jak sprawy dotyczące energii atomowej, ekologii, stosunku do homoseksualizmu, podejścia do wielokulturowości, zbiegły się z późną zmianą pokoleniową w świecie polityki – odejściem „długiej generacji” Helmuta Kohla i przejęciem sterów przez wygłodniałe władzy pokolenie ‘68 wraz z utworzeniem rządu Gerharda Schrödera w 1998 roku.
Merkel przejęła władzę w 2005 roku, kiedy większość z tych konfliktów została rozstrzygnięta. Reformy społeczne Schrödera (zmiana zasad obywatelstwa, wycofanie się z energii atomowej, równouprawnienie małżeństw homoseksualnych) były politycznym zadośćuczynieniem liberalizacji społeczeństwa niemieckiego w kilku ostatnich dekadach. Reformy rynku pracy i zabezpieczeń socjalnych (Agenda 2010) stanowiły konieczne, choć bolesne, dostosowania niemieckiego modelu gospodarczego do nowych realiów zglobalizowanej gospodarki. Burzliwe debaty o udziale niemieckich żołnierzy w operacjach w Kosowie, Iraku i Afganistanie zburzyły niejedno tabu, otwierając drogę do nowego, choć labilnego konsensusu w kwestii międzynarodowego zaangażowania Berlina. Po piętnastu latach od zjednoczenia, kwestia podziału na Zachód i Wschód kraju pozostała tematem ważnym, ale już nie pierwszoplanowym w niemieckiej rzeczywistości politycznej. Z tego punktu widzenia Merkel przejęła rządy nad społeczeństwem pogodzonym ze sobą jak bodaj nigdy wcześniej i oczekującym stabilizacji po okresie gwałtownych zmian. Niewątpliwą zasługą pani kanclerz (i tajemnicą jej sukcesu) było to, że potrafiła doskonale odpowiedzieć na to zapotrzebowanie. A także, że mimo wewnątrzpartyjnych oporów doprowadziła do modernizacji konserwatywnej CDU, czyniąc z niej jeden z filarów nowego społecznego konsensusu (zmiana stanowiska w kwestii roli kobiet, polityki energetycznej, polityki rodzinnej).
Merkel nie była w ostatnich latach autorką przełomowych reform, jeśli nie liczyć zniesienia służby wojskowej oraz wolty w sprawie Energiewende (dokonanej wbrew wcześniejszym decyzjom i pod naciskiem społecznych nastrojów) [więcej o Energiewende: https://kulturaliberalna.pl/2013/05/28/kemfert-jakobik-wisniewski-patocka-wolnosc-klimat-elektrycznosc/]. Jeszcze w wielkiej koalicji z SPD (2005–2009) umiejętnie – za pomocą pakietów koniunkturalnych oraz wprowadzenia tzw. pracy skróconej – zapobiegła dłuższej zapaści niemieckiej gospodarki w czasie kryzysu. Niemcy pod jej rządami, wykorzystując dogodną konstelację (niskie oprocentowanie obligacji i przewagi konkurencyjne), zakwitły wręcz w europejskim kryzysie. W polityce europejskiej Merkel odpowiedziała na społeczne zapotrzebowanie wymuszania w UE trzymania się niemieckich pryncypiów (oszczędności, reformy), przy jednoczesnym stopniowym, ledwo zauważalnym dla obywateli odchodzeniu od nich – w imię interesu UE i Niemiec. Ta „merkiawelistyczna” (Ulrich Beck) polityka opłaciła się: to właśnie dzięki postawie jej rządu w kryzysie uznanie dla Merkel bije w Niemczech rekordy popularności, a zaufanie do euro i UE w ostatnich miesiącach znowu wzrosło.
Przyszłość nie tak kolorowa
Merkel okazała się politykiem idealnym, jeśli wziąć pod uwagę oczekiwania społeczne i ducha czasu. Ale jej lawirujący, unikający konfliktów i dalekosiężnych planów styl uprawiania polityki może okazać się obciążającą hipoteką na przyszłość. W istocie bowiem Merkelowska era spokoju i samozadowolenia, którą chętnie cieszą się Niemcy, karmi się licznymi złudzeniami. Niemcy z przyjemnością słuchają pochwał pod adresem swojego modelu gospodarki, zapominając o deficytach, które mogą ich w nieodległej przyszłości drogo kosztować: słabej edukacji, niedoinwestowanej infrastrukturze publicznej i deficycie wykwalifikowanej siły roboczej.
Dzisiejszy pokój społeczny opiera się na dobrych póki co wynikach gospodarki, których kontynuacja nie jest właśnie z wymienionych względów wcale pewna. A potencjalnych napięć społecznych nie brakuje: nierówności materialne i zablokowane szanse awansu sporej części społeczeństwa to bodaj najwyraźniejsze rysy na niegdysiejszym reńskim modelu kapitalizmu. Merkel uspokoiła Niemców, przywracając im wiarę, że powrót do marki nie byłby dobrym wyborem, ale nie przygotowała ich na koszty ratowania wspólnej waluty, które już wkrótce mogą obciążyć niemiecki rachunek (nowy bail-out Grecji, a być może nawet redukcja długów państw południowej Europy). Za czasów Merkel debata o międzynarodowym zaangażowaniu Niemiec przeżyła regres – nie chodzi tylko o niechęć do udziału w zagranicznych interwencjach zbrojnych, lecz przede wszystkim o brak strategicznego namysłu nad rolą Niemiec w świecie w sytuacji, gdy właśnie w ostatniej dekadzie oczekiwania pod adresem Berlina, zwłaszcza w Europie, dramatycznie wzrosły.
Wbrew pozorom Niemcy mają przed sobą czas niełatwych wyborów – niezależnie od tego, kto po 22 września będzie w nich rządził. Partie opozycyjne – SPD i Zieloni – odważyły się w tej kampanii naruszyć tabu i w imię inwestycji publicznych oraz niwelowania nierówności, zażądały podwyżek podatków dla najbogatszych. Tematów, o które należałoby się spierać, jest więcej. Ale partie obecnej koalicji (CDU/CSU i FDP) preferują politykę uspokajania („Niemcy są silne i tak powinno pozostać”), zaś opozycja nie ma siły wystarczającej do przekonania obywateli, że alternatywa wobec obecnej polityki jest nie tylko możliwa, lecz także potrzebna. Jeśli Angeli Merkel starczy determinacji i szczęścia, to ratunek euro przejdzie do historii jako znak firmowy jej „ery”. Byłoby to niemało. Ale w interesie całej Europy są Niemcy, które po uspokajającej dekadzie „drugiego cudu gospodarczego” wezmą drugi oddech do zmierzenia się z wyzwaniami, które przesądzą o ich kondycji za 10–15 lat.
* Piotr Buras, dyrektor Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) [www.ecfr.pl]. Ostatnio opublikowaliśmy w „Kulturze Liberalnej” jego tekst „W społeczeństwie niemieckim gotuje się”. Warszawskie Biuro ECFR jest partnerem merytorycznym „Kultury Liberalnej”.
***
Pedagogika kryzysu
Dzisiejsze sprzeczne oczekiwania wobec Niemiec i skrajne oceny są potwierdzeniem szczególnego statusu tego kraju w Europie. Obecna kanclerz zapewnia nie tylko o swoich proeuropejskich instynktach, lecz także o zdecydowanej obronie niemieckich interesów. Najważniejszym skutkiem zbliżających się wyborów będzie to, że zniknie powód odkładania decyzji o przebudowie strefy euro oraz powróci burzliwa dyskusja o kolejnych pakietach pomocowych.
Z perspektywy brukselskiej wrześniowe wybory parlamentarne w największym kraju Unii Europejskiej nabrały jakiegoś mitycznego znaczenia. Wszyscy lokują w nich swoje nadzieje – jedni: na odblokowanie reform i przyspieszenie integracji, inni: na zrezygnowanie z nadmiernie ambitnych projektów. Jedni: na odejście od polityki nadmiernych oszczędności na rzecz wzrostu, inni: właśnie na głębszą konsolidację. Nie ma więc szans, żeby po wyborach wszyscy w Europie byli szczęśliwi. Wynika stąd, że kampania wyborcza w RFN mówi nam więcej o nas samych i naszych rozterkach w Unii niż o Niemczech. Tam jest względny spokój, a tematy unijne pojawiły się dopiero w ostatniej fazie kampanii.
Debata pod dyktando nerwów
W niemieckim roku wyborczym ulegaliśmy pokusie wyjaśniania wszystkiego, co Berlin robi albo czego nie robi „taktyką wyborczą”. Dużo czasu poświęcano na odkrywanie drugiego dna, prawdziwych intencji oraz spekulacje, co się wydarzy po 22 września. Niemcy dementowali te informacje, w co i tak nikt nie wierzył. Pierwszym pozytywnym efektem wyborów będzie więc zakończenie tego jałowego sporu, co pozwoli powrócić do meritum debaty europejskiej.
Ta debata odbywa się w warunkach kryzysu i przy akompaniamencie dość powszechnego narzekania na „niemiecki dyktat”. Ale jeszcze bardziej rozczarowani bywamy wtedy, gdy Niemcy wycofują się z „roli przywódczej” w UE: skoro mają najwięcej instrumentów, to powinni je silniej zaangażować w walce z kryzysem. Takie sprzeczne oczekiwania czy skrajne oceny są w gruncie rzeczy potwierdzeniem szczególnego dzisiaj statusu Niemiec w Europie. Państwa, które zderzają się z takimi reakcjami, dowiadują się w ten sposób, że są traktowane jak mocarstwa – czy tego chcą, czy nie. Obecna kanclerz Niemiec zapewnia nie tylko o swoich proeuropejskich instynktach, lecz także o zdecydowanej obronie niemieckich interesów. Ten drugi aspekt jest akcentowany na pewno mocniej niż w przypadku jej chadeckiego poprzednika Helmuta Kohla, bo zmieniły się oczekiwania wyborców.
W kryzysie zmienił się też klimat rozmowy o współpracy w Unii. Udało się stworzyć trwałe instrumenty zapobiegania kłopotom w przyszłości, nie musimy już ograniczać się tylko do gaszenia pożarów: nigdy nie mieliśmy aż tyle „Europy”. A jednak nadal nie jesteśmy w dobrym nastroju. Wprawdzie wzrosło poczucie wspólnoty losu i wzajemnej zależności, czyli w gruncie rzeczy – bliskości. Tylko że jest to chłodna bliskość Europejczyków, którzy mają do siebie więcej pretensji niż zaufania i inaczej rozumieją kryzys. „Więcej Europy” oznacza dla jednych więcej pieniędzy w ramach pakietów pomocowych, dla innych – więcej kontroli i dyscypliny finansowej. Wzrasta pokusa szukania rozwiązań w mniejszym gronie, bez oglądania się na całą Unię, pojawiają się podziały na biorców i dawców, Północ i Południe, strefę euro i pozostałych, interesy narodowe wyrażane są z większą, nazwijmy to, bezpośredniością. To byłoby nawet zrozumiałe, tylko że bez głębszego zakorzenienia w poczuciu wspólnoty podziały w Unii łatwiej się zaostrzają, a nawet stają się toksyczne. Dyskusja o recepcie na kryzys zamienia się w wyścig o prawo do wyłącznej interpretacji przyczyn i denuncjowania winnych. W języku polityków, którzy z natury muszą zabiegać o zróżnicowany elektorat, te interpretacje sprowadzają się do uproszczonych haseł. A że ludziom trudno się połapać w obiektywnie złożonej materii, a Unia przestała być odruchowo akceptowanym, pozytywnym punktem odniesienia, może to rodzić swego rodzaju „duchową bezdomność”. Tworzy się klimat, w którym np. prasa bulwarowa w kraju Północy pozdrawia ministra finansów jednego z krajów Południa tytułem: „Witamy w kraju, gdzie ludzie wstają codziennie o szóstej, żeby ciężko pracować, i tak do 67 roku życia”. W reakcji pojawiają się oskarżenia przywołujące drugą wojnę światową. Spirala się nakręca i nie widać końca.
Wyborcza zagadka
Czego dowiemy się o nastrojach w społeczeństwie niemieckim przy okazji wyborów? Wydaje się, że prawdziwy test wytrzymałości to społeczeństwo przejdzie znacznie później, kiedy Berlin będzie zmuszony zaakceptować ewentualną restrukturyzację długów krajów objętych programami pomocowymi, czyli realne wydatki, a nie tylko kredyty. Teraz wyborcy dowiadują się, że Niemcy zyskali na kryzysie, bo będąc bezpieczną przystanią dla inwestorów, płacą za swoje długi wyjątkowo niskie odsetki. Rejestruje się wprawdzie obecność nastrojów populistycznych, ale nawet jeżeli są one silniejsze niż widać gołym okiem, to partie skrajne nie odegrają istotnej roli w tych wyborach.
Z perspektywy brukselskiej bardziej interesujące wydają się skutki dla Niemiec pewnej ewolucji „pedagogiki kryzysu”, z liberalnej na socjalną. Zgodnie z tą pierwszą, bliższą Berlinowi, tylko presja rynków jest w stanie zmusić polityków do reform, a bez reform strukturalnych nie odzyskamy zaufania rynków. Od kilku miesięcy nasila się jednak w Europie krytyka polityki cięć i redukcji długu jako podstawowego kryterium. Więcej jest zrozumienia dla działań pobudzających wzrost. Choć jest to spór bardziej komunikacyjny niż realny (każda polityka musi łączyć oba elementy), ożywił on dyskusję o europejskim modelu socjalnym, który zawsze stanowił tamę przed ruchami populistycznymi, a także był ważnym źródłem legitymacji demokratycznej. Przywódcy europejscy poddani dzisiaj unijnym rygorom polityki oszczędnościowej czują się nagle pozbawieni własnych narzędzi do wznoszenia tej tamy i stabilizowania demokracji. Przy okazji zarzucają Niemcom przyłożenie ręki do podmycia modelu socjalnego w Europie przez utrzymywanie niskiego poziomu płac i zalanie Europy tanimi towarami. Berlin się dziwi, bo swoje reformy i kooperatywny model relacji pracodawców z pracobiorcami uważa za historyczny sukces.
Główne siły polityczne w Niemczech, mimo widowiskowych sporów na tle odmiennego rozłożenia akcentów w polityce gospodarczej, więcej łączy niż dzieli. Bez względu na to, czy partnerem koalicyjnym chadeków będą liberałowie czy socjaldemokraci – to dwie najbardziej prawdopodobne możliwości – kanclerz Merkel nie odejdzie znacząco od dotychczasowego kursu „konsolidacyjnego”. Najważniejszym skutkiem wyborów będzie więc to, że zniknie powód odkładania decyzji o przebudowie strefy euro oraz powróci burzliwa dyskusja o kolejnych pakietach pomocowych.
* Marek Prawda, stały przedstawiciel Polski w Unii Europejskiej przy Radzie Unii Europejskiej.
***
Finanse i pamięć
Gdy tylko kryzys finansowy przewędrował z USA na Stary Kontynent, okazało się, że najlepiej radzi sobie z nim Berlin i powoli przejmuje inicjatywę w UE. Rosnąca dominacja Niemiec obudziła jednak przeszłość. Nic bardziej niż aktualny kryzys nie przekonuje o tym, że polityce gospodarczej musi towarzyszyć skuteczniejsza polityka pamięci.
Gdy przed wyprawą na szczyt G20 w Petersburgu przywódcy państw świata dopinali ostatnie guziki, Joachim Gauck i François Hollande wyruszyli na moment w przeciwnym kierunku. Prezydenci spotkali się w Oradour-sur-Glane, miejscowości mało znanej poza Francją. W 1944 niemieckie wojsko, stosując metody rozpowszechnione raczej na froncie wschodnim, wymordowało tam niemal wszystkich mieszkańców. Po wojnie generał Charles De Gaulle podjął decyzję, by dla zachowania pamięci po ofiarach masakry (642 osób) zniszczone Oradour-sur-Glane pozostawić nieodbudowane. Do dziś zatem na ulicach znajdują się szkielety spalonych aut z lat 30., zaś z lotu ptaka można zajrzeć do wnętrz wypalonych domów.
Na kłopoty – Niemcy
Gdy tylko kryzys finansowy przewędrował z USA na Stary Kontynent i okazało się, że najlepiej radzi sobie z nim Berlin i, co więcej, w związku z tym powoli przejmuje inicjatywę w UE, w niemal całej Europie mocniej dały o sobie znać rozmaite antyniemieckie resentymenty. Jakby na przekór powszechnym lamentom o obniżaniu poziomu szkolnej wiedzy o przeszłości i nadmiarowi gestów politycznego pojednania, kryzys ekonomiczny zmusza nas do spojrzenia na ten problem z innej perspektywy.
Otóż, po pierwsze, Niemcy stały się krzywym zwierciadłem niepowodzeń reform wielu państw UE. W bez mała całej UE ekonomiści przypomnieli sobie o reformach rządu Schrödera sprzed kilku lat i do dziś na drobne kawałeczki rozkładają założenia programu „Hartz” oraz sposób jego realizacji. Uelastycznienie form zatrudnienia połączone z obniżeniem podatków dla najbogatszych – w komentarzach na temat Niemiec można było usłyszeć nowy ton fascynacji „niemieckim cudem gospodarczym”, jakby kolejną odsłoną Wirtschaftswunder. Do czego jednak sprowadzają się wnioski ekspertów? Charakterystyczna wydaje się tutaj audycja radiowa BBC „Analysis”, w której po wszechstronnym przeanalizowaniu niemieckiej kultury pracy, stwierdzono, że do Wielkiej Brytanii nie można jej bezpośrednio zastosować. Na pocieszenie jednak dodano, że sytuacja na Wyspach może nie jest taka zła. Oxford i Cambridge nadal wyprzedzają w rankingach niemieckie uczelnie wyższe. Tyle pouczająca konkluzja.
Populizm a duchy przeszłości
Po drugie, rosnąca dominacja Niemiec obudziła przeszłość. Czasem może się wydawać, że wszystkie gesty pojednania pomiędzy narodami Europy tracą dla części obywateli UE na znaczeniu. Ze zrozumiałych powodów w całej Europie obecny kryzys porównywano do tego z lat 30. XX w. i jego atmosfery. Jednak jednocześnie z kryzysem strefy euro i tarapatami finansowymi poszczególnych państw dała o sobie znać fala antyniemieckich resentymentów. Zalew karykatur w internecie czy memy można zignorować, jako w sumie nie mające większego znaczenia. Również rozmaite ksenofobiczne hasła ulicznych protestów na południu Europy można byłoby uznać za godne pożałowania epizody w stylu niesławnego wystąpienia Sylvio Berlusconiego w Parlamencie Europejskim pod adresem Martina Schulza. Inaczej jednak sprawy wyglądają, gdy współcześnie podobne dywagacje snują politycy głównego nurtu sceny politycznej i czynią z nich element debaty o sprawach europejskich. Na przykład prominentny polityk lewicy i minister obecnego rządu francuskiego, Arnaud Montebourg, publicznie porównał politykę Angeli Merkel do ni mniej, ni więcej polityki Bismarcka, zdobywającego dominującą pozycję w Europie (jego wypowiedź z 1 grudnia 2011). W Europie Wschodniej nie trudno znaleźć podobne przykłady z ostatnich miesięcy. Podczas ostatnich wyborów prezydenckich w Czechach zastanawiano się natomiast, czy Karel Schwarzenberg nie jest nazbyt niemiecki, aby reprezentować swój kraj. Może zatem nic dziwnego, że niedawno „The Economist” umieścił na okładce niemieckiego orła, który wstydliwie zasłania dziób skrzydłem. Tytuł specjalnego raportu – „Niechętny hegemon” – w zasadzie tłumaczył wszystko.
***
Wszystko to dzieje się w chwili, gdy niemiecką politykę reprezentują osoby, które mają za sobą doświadczenie życia w komunizmie. To paradoks, że odium spada na głowy osób, które same doświadczyły Historii. Kanclerz Angela Merkel blisko 35 lat przeżyła w NRD, jak przekonują biografowie, dla niej rok 1968 to Praska Wiosna, a nie barykady w Paryżu. Joachim Gauck zaś stał się przede wszystkim symbolem uczciwego zamykania rozliczeń z komunizmem. Ich doświadczenia są bliższe doświadczeniom osób, które pamiętają państwa demokracji ludowej z ich brakiem wolności słowa, służbami specjalnymi i polityką niedoborów. Jak niedawno zauważył Timothy Garton Ash, to w tym miejscu wciąż biją źródła wielkiego entuzjazmu dla projektu europejskiego – entuzjazmu, którego ze świecą szukać na Zachodzie Europy (pouczający przykład Wielkiej Brytanii).
Nie jest zatem przypadkiem, że to osoby takie jak Gauck doceniają znaczenie przeszłości dla dzisiejszej polityki i wykonują takie gesty, jak ten w Oradour-sur-Glane. Nic bardziej niż aktualny kryzys nie przekonuje o tym, że polityce gospodarczej musi towarzyszyć skuteczniejsza polityka pamięci. Na historyczną ignorancję kolejnych pokoleń Europejczyków nie ma co liczyć.
* Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
***
Przedwyborcze batalie na słowa
Na ile tegoroczna kampania mówi nam coś o klasie politycznej i społeczeństwie sąsiada? Ostatnią prostą sezonu przedwyborczego rozpoczęła debata telewizyjna między urzędującą kanclerz Angelą Merkel, a jej socjaldemokratycznym kontrkandydatem, Peerem Steinbrückiem. Pojedynek, transmitowany na żywo w niedzielnym prime time przez cztery niemieckie stacje telewizyjne miał być szansą dla opozycyjnej Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD) na odbicie się w sondażach. Moderacja i dobór prowadzących debatę dziennikarzy sugerowały chęć nawiązania do żywego, agresywnego modelu amerykańskiego. Ale występujący politycy okazali się być nieprzemakalni i było „jak zwykle”: poważnie i kompetentnie, bez charyzmy i polotu. Tematom spornym – jak afera wokół NSA czy interwencja w Syrii – poświęcono minimalną ilość czasu.
Być może dlatego niekwestionowanym zwycięzcą niedzielnego wieczoru stał się… naszyjnik w barwach narodowych Niemiec, który dzięki kamerze godnie prezentował się na szyi pani kanclerz przez 90 minut. Natychmiast powstało stosowne konto na w portalu Twitter, a liczba komentarzy przekroczyła kilkanaście tysięcy. Rozważano, czy pani kanclerz nie reprezentuje ukrytej opcji belgijskiej, wszak to te same barwy narodowe.
Debaty telewizyjne w Niemczech mają krótką tradycję. Daleko im do wielkich amerykańskich wydarzeń medialnych, jak choćby słynne starcie gigantów w 1960 roku: wiceprezydenta Richarda Nixona z senatorem Johnem F. Kennedym. Telewizyjny pojedynek Merkel – Steinbrück był czwartym w historii niemieckiej demokracji. W 2002 roku Edmund Stoiber, premier Bawarii, jako pierwszy wyzwał przed kamerą urzędującego kanclerza Gerharda Schrödera. Potem w kolejnych kampaniach emocje wyborców rozgrzewały debaty: Schröder – Merkel i Merkel – Steinmeier. Panią kanclerz można zatem uznać za weterankę tej medialnej formuły.
W powszechnej opinii debata nie przyniosła żadnej ze stron jednoznacznej przewagi, a atmosfera była raczej letnia. Przedstawiony w ZDF kilka dni po ostatniej debacie Politbarometer potwierdził brak wpływu tego wydarzenia na preferencje wyborców. CDU pozostało przy 41 proc. poparcia, a SDP przy 26 proc.
Polityka od święta i na co dzień
Komentatorzy debaty są zgodni: być może nie przyniosła ona korzyści żadnej ze stron, ale była niewątpliwie przysługą wyświadczoną demokracji i społeczeństwu obywatelskiemu. Transmisję oglądało bowiem prawie 18 mln widzów, do czego dochodzi jeszcze ogromna aktywność internautów. Niemieckie media, instytucje publiczne i pozarządowe ostatnie tygodnie przed wyborami wykorzystują do mobilizacji tych niezdecydowanych oraz młodych, debiutujących wyborców. Niedawne badanie pokazuje, że ze swojego konstytucyjnego prawa 22 września może nie skorzystać prawie 1/3 uprawnionych do głosowania obywateli Niemiec. W mediach niepublicznych SAT 1 i PRO7 pojawiła się kampania społeczna pod hasłem: „Geh wählen!” (Idź głosować!). Telewizja publiczna emituje serie programów publicystycznych, quizów na temat demokracji, które dzięki atrakcyjnej, inteligentnej formie powinny trafić do młodego odbiorcy. Wyjątkowo stonowane są tegoroczne wyborcze kampanie bilbordowe. Prawdopodobnie partyjni spindoktorzy dostrzegli zmęczenie społeczeństwa, które w czasie kryzysu w strefie euro jest atakowane ze wszystkich stron sprzecznymi i agresywnymi komunikatami. Stąd może – wbrew oczekiwaniom – marginalne zainteresowanie Alternative für Deutschland. W tej kampanii – jak widać – temat euro nie będzie zmuszał do radykalnych wyborów.
Codzienną platformą sporów politycznych pozostaje parlament. Potwierdziła to ostra debata, a raczej prawdziwa batalia na słowa w Bundestagu 3 września, podczas ostatniego posiedzenia parlamentu przed wyborami. Kanclerz Merkel musiała zmierzyć się z zarzutem zarządzania krajem poniżej jego możliwości. Był to dzień rozliczenia opozycji z rządem i intensywnego sporu, który miał na celu mobilizację własnego elektoratu. Do wyborów temperatura sporu może już tylko rosnąć.
Przestrzenie bezpiecznego sporu
Oprócz typowych instytucji polityki – tych tradycyjnych i tych nowoczesnych – ważną przestrzeń wymiany poglądów i sporu w Niemczech stanowi także sfera kultury. Wystarczy wymienić słynne documenta w Kassel czy berlińskie Biennale. Te ostatnie, z 2012 r., którego kuratorem był Artur Żmijewski wzbudziło u niemieckiej publiczności głód wszystkiego, co kontrowersyjne, polityczne i zaangażowane, z równoczesną potrzebą pogłębienia tematu, a nie prześlizgiwania się po powierzchni i tym samym popadania w banał. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Berlinale słynie ze słabości do filmów zaangażowanych. To tutaj małe kameralne produkcje mają największe szanse być dostrzeżone i docenione. Jeśli nie przez jurorów, to przez wymagającą publiczność. Trzeba zaznaczyć, że kultura w Niemczech nie ma charakteru elitarnego, nie dała się także skomercjalizować jak w wielu innych krajach UE. Instytucje kultury działają nie tylko w dużych ośrodkach miejskich, lecz także w małych miastach.
Oczywiście obcowanie tylko ze sztuką czy literaturą, która ma „zaangażowanie na wierzchu” (cytat za Jackiem Dehnelem) byłoby trudne do zniesienia, ale to ona stwarza w naturalny sposób przestrzeń dla wielości poglądów, dla ich wybrzmienia i racjonalizacji. Istnieją zatem formy zachowań, narzędzia otwartej i bezpiecznej interakcji z ludźmi.
Nie kto inny jak Joseph Beuys tworzył w roku 1980 plakaty wyborcze dla partii „Zielonych”. W tegorocznej kampanii standardy estetyczne okazują się być „nieco” obniżone. Zarówno NPD (Narodowodemokratyczna Partia Niemiec) jak i FDP (Wolna Partia Demokratyczna) zakupiły do swoich spotów reklamowych ten sam motyw w internecie, który zresztą wcześniej został z powodzeniem wykorzystany w reklamie fińskiego jogurtu…
Wartością instytucji niemieckich jest nie tylko to, że istnieją, ale że są elastyczne i mają zdolność do autoweryfikacji. Czy społeczeństwo, któremu państwo stworzyło taką ofertę mogłoby chcieć je wywrócić? Nie sądzę. Choć nie oznacza to braku prawa do większej emancypacji. Domagania się od klasy politycznej zerwania z utartymi schematami, atrakcyjnego i tym samym przekonującego głoszenia swoich recept na przyszłość. Któryś z publicystów stwierdził, że dzisiejsi wyborcy niemieccy są tak nieprzewidywalni jak pogoda w kwietniu. Taka jest również rzeczywistość, w której żyjemy. Trudniej w niej o nieomylność, niebezpiecznie głosić prawdy niepodważalne. Tej permanentnej zmiennej i rozedrgania świadomi są politycy, świadomi są wyborcy. Cóż zatem pozostaje? Czas znowu zdać egzamin dojrzałości.
* Małgorzata Ławrowska, szefowa Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.
***
* Autorki koncepcji numeru: Małgorzata Ławrowska i Karolina Wigura.
** Współpraca: Kacper Szulecki, Jakub Stańczyk, Hubert Czyżewski, Emilia Kaczmarek.
*** Koordynacja projektu ze strony „Kultury Liberalnej”: Ewa Serzysko.
**** Koordynacja ze strony Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej: Magdalena Przedmojska.
***** Autor ilustracji: Krzysztof Niemyski.
„Kultura Liberalna” nr 245 z 17 września 2013 r.