Chwilę miałem spokój. Później dorosłem i od nowa zacząłem wysłuchiwać, że tak już nie można, że nie mogę jak marzyciel spoglądać w chmury, że muszę się zdecydować, po której jestem stronie, czy wolę prawicę, czy lewicę, liberałów, czy konserwatystów, że dość już z tym skakaniem z kwiatka na kwiatek, jak dziecko! Znów się więc starałem, kupiłem wszystkie możliwe poradniki, chodziłem do kościoła i na manifestacje, gadałem, próbowałem się wywiedzieć, co też w trawie piszczy, która strona lepsza, mądrzejsza, która bardziej sexy. Nic mi z tego jednak nie wychodziło, ciągle byłem jakiś skrzywiony, trochę tu, a trochę tam, za równością i za wolnością, za państwem i za inicjatywą, jak to się mówiło, prywatną. Tak i nie, z prawej i z lewej, stale w poprzek.

Przyparty do muru, szedłem do przyjaciół poradzić się. Długo siedzieliśmy, a ja im tłumaczyłem, że to przecież bardziej skomplikowane, że fronty wszelkie już dawno za nami, że żyjemy ponoć podług jakiejś trzeciej drogi, że ja jestem kiepskim materiałem na ideologa, przywódcę… Nie znajdowałem jednak zrozumienia, wszyscy patrzyli na mnie jakoś dziwnie i wtedy jak echo wracały dawne wspomnienia – siedź prosto, nie garb się, patrz przed siebie! W końcu od tego szukania właściwego sposobu aż się pochorowałem. Nie mogłem pracować, głowa pękała, a plecy odmówiły posłuszeństwa. Jak to się mówi – padłem jak placek. Ani ręką, ani nogą. Leżałem dwa dni, w bólu i krzyżem na podłodze. Zbawienie jednak nie nadchodziło, prawdę mówiąc, już na nic nie liczyłem, czekałem spokojnie na swój koniec.

Widziałem – oczyma duszy – jak wymazują moje nazwisko z łamów gazet, bo za długie i zbyt skomplikowane, jak farbują mnie na czerwono, biało lub niebiesko, w zależności od barw partyjnych, jak śmieją się z moich niemądrych pytań i wątpliwości, jak… Ocknąłem się raptownie. Leżałem na czymś zimnym i czarnym. Pewnie katafalk – pomyślałem. Zaraz złożą mnie do grobu, wyrzucą na śmietnik historii. Spokojnie zamykałem oczy, choć gołe plecy na zimnej powierzchni bolały nadzwyczaj żywo i realnie. Nagle słyszę chichot – pewnie historii, myślę – a do pokoju wpada, dosłownie wbiega jak kózka, jakaś roześmiana pani i woła do mnie od progu – Skrzywienie! Skrzywienie Pan ma! To dlatego Pana boli! Niech Pan leży spokojnie, teraz na bok, kolana podkurczyć, zrobimy Panu jeszcze jedno, boczne zdjęcie! Obudziłem się na dobre.

Nie na katafalku leżałem, a w pracowni rentgenowskiej, nie w kaplicy, w trumnie, porządnie ubrany, a bez koszuli i na podnośniku! Pozwolili mi wstać, ubierałem się powoli, próbując wszystko sobie przypomnieć, kto mnie tu przywiózł, po co i dlaczego. Majaczyło mi, że miałem straszne bóle, że chciałem chodzić prosto, ale nie wychodziło, że chciałem siły i pewności, że… Wreszcie wyszedł lekarz, uśmiechnięty staruszek, pod krawatem.

– Niech się Pan nie martwi – powiedział, mrużąc oczy. – To tylko skrzywienie. Obrócił się w stronę białego ekranu, na którym była jakaś czarna plama, i klarował dalej. – Ma Pan, używając języka medycyny, skoliozę, tu – widzi Pan na zdjęciu – z prawej, a tu z lewej strony, no i jeszcze ma Pan rotację, kręgi się Panu obracają. To dlatego boli. Ale nie jest Pan jedyny, to bardzo częsty przypadek, pewnie wykształciło się Panu już w dzieciństwie. Musi się Pan więcej ruszać, nie nosić nic ciężkiego, odradzam też nadmierne emocje! Życie, drogi Panie – zakończył sentencjonalnie – to skomplikowana sprawa, niech Pan nie chodzi na skróty. No, powodzenia!

Klepnął mnie po plecach, a ja przysiągłbym, że mrugnął przy tym prawym okiem, a ząb mu się zaświecił. Wróciłem do domu, całkiem otrzeźwiony. Ból ustąpił.