Zabawne: Żakowski pisząc to wszystko nie dostrzega, że chcąc działać w duchu młodych sam operuje najstarszym na świecie układem my kontra oni, młodzi kontra starzy. Choć kuszące, zestawienie takie wydaje się być nazbyt proste.
W ten właśnie sposób rozwijało się historycznie polskie przywództwo XX wieku – kolejne generacje budowały swoją filozofię polityczną w opozycji do poprzedniego pokolenia. Okres międzywojnia to zaprzeczenie „rozbiorowej” słabości i próba powrotu do pozycji kontynentalnej siły; okres wczesnego komunizmu to – nawet jeśli nie do końca z naszego wyboru – odrzucenie dziedzictwa II RP, tylko po to, by za czas jakiś Gierek odrzucił stalinizm i nawoływał do kolejnych zmian. III RP – już z założenia – była projektem bardziej kontra niż za. Wiedzieliśmy, czego nie chcemy: pozostałości PRL. Co w zamian? Ciężko powiedzieć. Plan transformacji trafnie scharakteryzowała swego czasu Anne Applebaum: „Czego chcemy? Być jak Zachód. Jak? Szybko”. Poza członkostwem w NATO i Unii Europejskiej jako kryterium naszego poczucia „bycia zaakceptowanymi”, nie mieliśmy prawie żadnych konkretnych celów.
Zmiany każdorazowo odbywały się w ramach generującej napięcia polaryzacji stanowisk i rozstawiania po stronach propozycji i opozycji, niczym w klasycznej debacie oksfordzkiej. W przeciwieństwie do niej jednak, obie strony bardziej niż dialogiem i przekonywaniem były zainteresowane stabilizowaniem własnych pozycji. Konsolidujemy środowisko, wyznaczamy w miarę jasny kierunek i do przodu. Żakowski od pewnego czasu, by wspomnieć chociażby jego obecność na konferencji Centrum Europejskiego UW w ubiegłym roku, głosi wyższość dokładnie tego samego modelu: odrzućcie przeszłość; nie słuchajcie starszych; macie dyplomy dobrych, zachodnich uczelni – kierujcie. Nie zważajcie na nas.
I o ile z diagnozą problemów posttransformacyjnej tożsamości można się mniej lub bardziej zgodzić, to trudno przystać na rozwiązanie problemu generacyjnego konfliktu, jakie proponuje Żakowski. Kult młodości i otwartości, pokolenia Erasmusa czy X albo i Y – ilu autorów, tyle nazw – wydaje się nie rozwiązywać podstawowego problemu: z rozmową. Nasza bolączka nie tkwi w tym, że starsze pokolenia „mniej czują współczesność”, ani w ich nadmiernym przywiązaniu do czasów minionych. To nie są zjawiska ani nowe, ani typowo polskie – to problem naszej części Europy. Jak pisał słoweński socjolog Mitja Velikonja, parafrazując wystąpienie Churchilla: „Od Szczecina nad Bałtykiem po Triest nad Adriatykiem nostalgia zapadła nad kontynentem”.
Problem tkwi w tym, że za każdym razem – zupełnie jak Żakowski w swoim tekście – nowa obowiązująca norma była niemalże moralnym przykazem dla społeczeństwa. Niemoralne było sprzeciwianie się pospiesznej westernizacji; niemoralne – z perspektywy ówczesnej władzy – było utrudnianie drogi komunizmowi, zaś z perspektywy dysydentów – obieranie innej drogi w ramach oporu (słynny konflikt pokoleń ’68 i ’86). Za każdym razem podział był wyznaczany grubą kreską – tak było „właściwie”, a tak „nagannie”. Nie ma trzeciej opcji, nie ma innej możliwości. Nie ma dyskusji. Nie ma porozumienia.
Żakowski wpisuje się w ten sam model: zamiast rozmawiać o umiejętnościach i zjawiskach potrzebnych w życiu publicznym, o jakości debaty publicznej i przyszłych wyzwaniach, nawołuje do kolejnej rewolucji. Tym razem pewne pokolenie ma zostać odrzucone jako symboliczne zerwanie z naszymi problemami. Żakowski powtarza to na spotkaniach i konferencjach, wzywając do „rewolucji młodych”; to samo, choć nieco lżej, postuluje w tym tekście.
Publicysta idealizuje młode środowisko, pisząc o tym, że jest ono pozbawione kompleksów i lęków, bardziej otwarte, kreatywne. Zaryzykowałbym tezę, iż tacy ludzie byli (kiedy mieli 20–30 lat) także w pokoleniu, które Żakowski chce odrzucać. To, że do najwyższych pozycji w znaczącej mierze doszli inni – zakompleksieni cynicy – nie jest kwestią pokoleniową, a systemową; jest to połączone z nierozwiązanym problemem własnej tożsamości posttransformacyjnej. Polacy (niezależnie od wieku) nie widzą, kim są jako tacy i zastąpienie jednego pokolenia o komunistyczno-kapitalistycznej chaotycznej tożsamości, generacją młodych, wierzących w prymat kultury korporacyjnej, nie musi przynieść poprawy. Na pewno nie będzie rozwiązaniem problemu, a raczej kolejnym jego zamaskowaniem.
Autor odwołuje się do tytułów nowego pokolenia – „Krytyki Politycznej”, „Res Publiki Nowej”, „Kultury Liberalnej”, „Liberté!”, „Miasta”, „Kontaktu” i „Instytutu Idei”, ale prawda jest taka, że wśród tej wychwalanej generacji ze świecą szukałoby się kogoś, kto te wszystkie tytuły zna, nie mówiąc o tym, żeby czytał choć jeden z nich. A już z cudem graniczy spotkanie kogoś, kto czytałby kilka spośród nich, zbierając i rozważając przeciwstawne opinie. Każdy z tych tytułów ma ograniczoną liczbę czytelników i ograniczony zakres tematyczny. To w jakimś sensie odpowiednik publikacji samizdatowych – gdzieś wychodzą, jakaś część ludzi je czyta. Ale życie – i nowe pokolenie – jest gdzie indziej.
Redaktor Żakowski powinien wybrać się do Londynu, Brukseli, Paryża, Berlina, na które się powołuje i porozmawiać z idealizowanymi przez siebie młodymi Polakami. I to zarówno z absolwentami dobrych uczelni, którzy faktycznie mogliby zastąpić/uzupełnić nasze elity, ale również z tymi, co powyjeżdżali z małych miast i wsi, i – paradoksalnie – mają już władzę, tylko są i zapewne zostaną w innych krajach, gdyż tam tworzą klasę niższą i średnią. A jeśli nawet nie mają władzy, to dostali stabilizację, o jakiej często nie mogli nawet marzyć w Polsce. Zobaczyć, jak daleko im od lektury „Kultury Liberalnej” (mówię to z żalem); do odrzucenia obciążeń, historycznych stereotypów, żalu związanego z przeszłością. I nie musimy tego zachowania wartościować moralnie czy oceniać, jak przywykliśmy to robić, ale się nad nim zastanowić. Pokazuje ono konkretny problem: niedorozwinięcie naszej posttransformacyjnej tożsamości. Nie ustając w usilnych próbach pudrowania tych postaw, w celu wytworzenia iluzyjnej tożsamości wpisującej się w kulturalny uniwersalizm promowany w zachodniej Europie, szczególnie wśród zwolenników federalizmu europejskiego i „tożsamości europejskiej”, nie zbliżamy się do rozwiązania tej kwestii.
Polska musi nauczyć się mówić. Celne zasady dla tego dialogu przedstawiła trzy lata temu na łamach „Kultury Liberalnej” Marta Bucholc. Pisała: „Wydaje się, że w naszym kulturowym wyposażeniu brakuje trzech ważnych elementów: przekonania o wspólnym celu rozmowy, założenia dobrej woli partnera dialogu i woli pozostania we wspólnocie dialogującej. Są to warunki dialogu należące do formacji etycznej, do sfery praxis, nie zaś do obszaru kompetencji czysto intelektualnych”. To ten dialog, a raczej jego brak, jest podstawą naszych kłopotów; to on świadczy o jakości naszego społeczeństwa. On wymaga wyrzeczeń i pracy od obu pokoleń: oczywiście starsze pokolenie powinno przestać idealizować swoje osiągnięcia, pozwolić na trzeźwą refleksję; młode z kolei powinno przestać zamykać się w intelektualnym getcie i poczuciu wyższości nad niewykształconymi self-made manami. Dyplom z Oksfordu nie daje monopolu na prawdę i rację w sporach o wspólnotę.
Ciekawe, że Żakowski rzekomo odrzucając bezkrytyczną pochwałę transformacji, mówienia „cośmy tymi ręcyma wywalczyli”, w całym tekście operuje tą kliszą, sugerując, że nowe pokolenie jest takie, a nie inne dzięki temu, co zostało mu dane. A przecież to, że mogą studiować na zagranicznych uczelniach czy podróżować, że pracują poza granicami Polski i operują korporacyjnymi ścieżkami myślenia, nie jest w większości ich zasługą, a pochodną historii, która, jak mawiał Kundera, w przypadku małych narodów dzieje się obok nich samych. Młodzi urodzili się w takim świecie; to jedyny jaki znają, więc nie jest ich zasługą, że działają w nim tak, jak się tego od nich oczekuje. W ramach swojej ramy – zupełnie innej niż poprzedniego pokolenia – robią po prostu swoje. Samo z siebie nie czyni to z nich jednak lepszych od poprzedniego pokolenia.
Bardzo łatwo jest sparafrazować Żakowskiego, aby udowodnić mylność jego tezy: „Po pierwsze, polscy «młodzi» są – średnio biorąc i mówiąc oględnie – raczej średniej jakości. Kulturowo i intelektualnie jesteśmy w przeważającej mierze produktem reform wczesnej transformacji, w jej najbardziej chaotycznej fazie. Wychowywaliśmy się i byliśmy kształceni do życia w tamtym systemie. Niewielu udało się te braki wyrównać. Nowy system, czyli demokratyczny kapitalizm w jego obecnej postaci, nawet nasze obecne elity (a może przede wszystkim one) krytykują i odrzucają, czując się w nim niedobrze. Jesteśmy produktem zasad, które nie pasowały do naszego świata, królikami doświadczalnymi transformacji. Wiemy to. To nas boli. I trochę upokarza w relacjach ze światem zewnętrznym (…). Prawdziwy problem zaczyna się tam, gdzie na realne słabości i kulturowo-cywilizacyjne kompleksy nakłada się pycha pogromców komunizmu, pokolenia największego triumfu od paruset lat, dzieci «Papieża Tysiąclecia», dzieci «niekwestionowanego sukcesu transformacji». Jesteśmy generacją produktów systemu, który w ramach środkowoeuropejskiej burzy dziejów próbował nas wyprowadzić ze zgrzebnego PRL, a doprowadził nas donikąd. Mieliśmy stać się zachodni, a staliśmy się imitacją (…). Pycha i niepewność towarzyszące nam w nowej rzeczywistości sprawiają, że jako generacyjna wspólnota z góry wkurzamy się na próby odrzucenia naszych propozycji zmian lub naszych marzeń. Do upadłego gotowi jesteśmy bronić wszystkiego, co chcemy zrobić i co sobie zaplanowaliśmy na przyszłość – bo przecież jesteśmy dobrze wyedukowani, zachodni, wiemy lepiej, znamy świat”.
Nie było trudno. Żakowski widzi w młodym pokoleniu wszystko co najlepsze, odrzucając wszystko, co nie pasuje do wybranej wizji. Takie prawo publicysty: może operować hiperbolą, intelektualną prowokacją.
A przecież można iść inną, naturalniejszą drogą: pewnie, oddawajcie władzę w nasze ręce, ale w mądry sposób. Miejmy pewność, że będziemy mieli plan, co chcemy zrobić, aby nie ugrzęznąć w traktowaniu tego, co nam oddacie, jako kolejnego laboratorium. Dajcie nam czas poznać świat tak, abyśmy zdążyli nie tylko zachłysnąć się jego dobrymi stronami, lecz także popaść w kłopoty. Dajcie nam się zmęczyć światem, ubrudzić, skaleczyć, poznać jego gorszą stronę, a potem krytycznie zastanowić. Być może najlepszym rozwiązaniem nie będzie poszukiwanie jednoznacznej przynależności do dychotomicznych wizji Wschodu i Zachodu.
Na razie wiemy, że nie chcemy popełnić waszych błędów; wiemy, że mamy dość ugrzęźnięcia w ciężkiej przeszłości – i stąd ucieczki w wąskie tematy sektorowe, o których Żakowski wspomina w swoim tekście lub kompletny odwrót od polityki. Stąd budżety partycypacyjne na kulturę, stąd polityka miejska. To wszystko symptomy zmiany; zalążki nowej kultury politycznej. Ale do tych postaw nie doszliśmy sami; nie są one zupełnie nową kreacją intelektualną, ale tkwią w kreatywnym napięciu z tym, co zrobili inni, starsi. Nie jest ideologiczną odpowiedzią na trapiące nas problemy, ale funkcjonalną propozycją ich rozwiązania; wciąż jednak bez całościowej ramy, która opisywałaby działanie „naszej, młodej” rzeczywistości. Zmieniamy trybiki, o których starsi zapomnieli lub zaniedbali; które dotyczą w większości „nas” – „naszych” klubokawiarni, „naszych” projektów kulturalnych, „naszego” stylu życia na mieście – ale wciąż brakuje jasnych, merytorycznych propozycji odnoszących się do przestrzeni wspólnej wszystkich pokoleń.
Dużo do powiedzenia na ten temat miałaby zapewne Margaret Mead, która w 1970 napisała książkę „Kultura i tożsamość”. Omawiając rozwój relacji międzypokoleniowych, wymieniła trzy etapy – kulturę postfiguratywną (dorośli przekazują młodym), kofiguratywną (niejasna relacja) i prefiguratywną (młodzi dorosłym). W jej analizie pierwsze powojenne pokolenia świata zachodniego były pierwszymi, które jasno wchodzą w układ prefiguratywny, a co za tym idzie wymagają wzmożonej komunikacji i dyskusji. Pisała: „Jak każde pierwsze pokolenie w nowym państwie, młodzi słuchają ledwie z częściowym zrozumieniem tego, co mówią ich rodzice. Nie podzielają odpowiedzi starszego pokolenia na wydarzenia, które poruszyły ich rodziców w przeszłości. Patrząc, widzą jak starsi niezdarnie i często nieudanie próbują sobie radzić z zadaniami narzuconymi na nich przez nowe okoliczności. Widzą, że starsi używają sposobów często niewłaściwych; że podejmowane przez nich kroki są marne, a skutek niejasny. Oni nie wiedzą, co należy zrobić – ale wiedzą, że musi być jakaś lepsza droga”.
Żakowski ze swoim podejściem idealnie wpisuje się w grupę, którą Mead określa „pokoleniem młodych dysydentów”: „Oni zdają sobie sprawę z krytycznej sytuacji i potrzeby natychmiastowego działania w celu rozwiązania problemów. To czego chcą to w pewnym sensie rozpoczęcie wszystkiego od nowa, inaczej. Przeszłość jest dla nich niezrozumiałym niepowodzeniem. Są gotowi nawet na to, by dokonać pewnego rodzaju społecznego zburzenia – jak wtedy, gdy spychaczem usuwa się wszystkie drzewa i elementy krajobrazu, by zrobić miejsce dla nowej społeczności”.
Dajmy sobie spokój z rewolucjami i zajmijmy się żmudną pracą u podstaw. Bez „oddawania władzy” tym lub tamtym, wierzenia w jedną albo drugą receptę na społeczny czy gospodarczy sukces. Najpierw nauczmy się rozmawiać ze sobą, aby ustalić co ten „sukces”, „zmiana”, „nowa jakość” mają oznaczać. Mead ma rację: taka zmiana, jeśli mądra, nie może odbywać się przez „przejęcie władzy”, a jedynie w pewnego rodzaju symbiozie pokoleń; na zasadzie negocjowanego kontraktu pomiędzy oboma pokoleniami, w którym zgadzają się, jak rozumieją podstawowe pojęcia – w tym „przyszłość” – i jak zamierzają sobie z tym radzić. Zaakceptujmy, że to nie musi oznaczać jednej odpowiedzi dla wszystkich.
Szkoda tylko, że Mead pisała o tym 43 lata temu, a dla nas dalej nie jest to oczywiste. Jeśli chodzi o relacje pokoleniowe, 1989 r. był naszą drugą wojną światową; świat zachodnich pokoleń lat 50., 60. i 70. – naszym światem dziś.
Nie powtarzajmy ich błędów.
Fragmenty książki Margaret Mead „Culture and Commitment: A Study of the Generation Gap”, The Bodley Head 1970, w przekładzie własnym autora tekstu, pochodzą z rozdziału „Przyszłość. Kultury prefiguratywne i nieznane dzieci”.