Kultura Liberalna

Nauka mówienia. Nowe zasady dla wspólnego życia Polaków

Polacy mają problem z porozumiewaniem się. Norwidowska diagnoza Polski jako „żadnego” społeczeństwa, choć budzi sprzeciw wielu spośród nas, wciąż nadaje ton naszej zbiorowej autorefleksji. Słabości naszego życia społecznego mają źródło w niedostatkach naszej umiejętności prowadzenia dialogu. Dialog jest bowiem sztuką trudną i wymaga osiągnięcia pewnego poziomu zarówno przez uczestników, jak i przez społeczeństwo, do którego należą.

Możliwość i sens dialogu

Zwykły międzyludzki dialog wymaga kompetencji intelektualnych (wiedzy na temat, którego dialog dotyczy, znajomości reguł, wedle których się toczy, wreszcie zaś umiejętności formułowania zrozumiałych komunikatów i rozumienia wypowiedzi partnerów). Kompetencje intelektualne są jednak bezużyteczne bez odpowiednich postaw dyskutantów. Chodzi przede wszystkim o dobrą wolę wysłuchiwania partnera z założeniem, że on również posiada dobrą wolę. Ta zaś wspiera się na przekonaniu, że dzielimy z partnerem cel dialogu, w związku z tym zaś warto, byśmy rozmawiali, aby ten cel osiągnąć, czyli pozostawali we wspólnocie dialogu. To wiara tyleż w partnera, co w sens samego dialogu.

Wszystko to jest oczywiste. O wiele mniej oczywiste jest, że na ogół wierzymy w możliwość dialogu międzyludzkiego. Wierzymy, że kompetencje niezbędne do dialogowania są teoretycznie dostępne każdemu, z wyjątkiem niewielkiego grona tych, którzy z uwagi na wiek lub stan zdrowia psychicznego (te bowiem ograniczenia nadal zazwyczaj uznajemy) nie są czasowo lub permanentnie zdolni do ich nabycia. To właśnie przekonanie to jest źródłem naszego zakłopotania, gdy natykamy się na przypadek ewidentnej klęski komunikacyjnej. Kuszącą drogę wyjścia z owego zakłopotania oferuje rzecz jasna podejście terapeutyczne. Patrzymy na ludzi, którzy mają problem z rozmową, jak na ofiary uleczalnej dysfunkcji (traumy z dzieciństwa, wadliwej socjalizacji, lęków, niekontrolowanej agresji itp.). Staramy się usunąć owe dysfunkcje, skupiając się na problemach poszczególnych dyskutantów. Podejście to wydaje się nie tylko poręczne, ale i zasadne w odniesieniu do jednostek. Problem zaczyna się, kiedy myślimy o dialogu nie pomiędzy określonymi osobami, lecz między grupami, klasami, organizacjami czy wspólnotami: o dialogu społecznym.

Trzy ważne elementy

Nie mamy tu na myśli takiego rozumienia dialogu społecznego, które rozmywałoby podstawowy pewnik ontologiczny: że mianowicie członkami wszystkich dialogujących zbiorowości są jednostki i w ostatecznym rozrachunku to właśnie one ze sobą rozmawiają, a wszelkie inne opisy sytuacji to w najlepszym razie wygodne uproszczenia. Chodzi o zdroworozsądkową obserwację: wobec różnorodności losów jednostkowych nie możemy wyjaśniać klęski w dialogu społecznym wyłącznie czynnikami jednostkowymi. Jeśli nie mogą się dogadać dwie osoby, winne może być ich trudne dzieciństwo. Jeśli jednak nie dogadują się członkowie spółdzielni, mieszkańcy gminy, związki zawodowe czy parlamentarzyści, nie da się tego wyjaśnić niedostatkami charakteru dyskutantów. Trzeba sięgnąć głębiej, ku podstawom, które są odpowiednikiem indywidualnych kompetencji intelektualnych i etycznych w skali całego społeczeństwa. Trzeba sięgnąć do kultury.

Myśląc o kulturze, nie mamy już takiej krzepiącej pewności, że rozmawiać potrafi każdy, jaką żywimy w odniesieniu do jednostek. Warto więc zastanowić się, co takiego w polskiej kulturze mogłoby odpowiadać za trudności z porozumieniem się na każdym niemal szczeblu życia społecznego. Być może bowiem kultura nie daje nam narzędzi do komunikowania się, zatem leczenie polskiego problemu z dialogiem należałoby zacząć od refleksji nad tym, jak wypracować takie narzędzia i umieścić je w naszym kulturowym zasobniku. Bez kulturowych podstaw nie sposób rozwijać i doskonalić kompetencji indywidualnych.

Wydaje się, że w naszym kulturowym wyposażeniu brakuje trzech ważnych elementów: przekonania o wspólnym celu rozmowy, założenia dobrej woli partnera dialogu i woli pozostania we wspólnocie dialogującej. Są to warunki dialogu należące do formacji etycznej, do sfery praxis, nie zaś do obszaru kompetencji czysto intelektualnych. Problem Polaków z dialogiem nie tkwi w tym, że jesteśmy jako naród niedouczeni. Nic nie potwierdza naszym zdaniem przekonania niektórych przedstawicieli elit naszego kraju, którzy głoszą z pozycji intelektualizmu etycznego, że lepiej wyedukowany naród zacznie natychmiast wykazywać właściwe postawy w dialogu społecznym.

Rozpoznać samych siebie

Zacznijmy od przekonania, że dialog ma sens, czyli że jego uczestnicy mają wspólny – i jawny – cel. Brak takiego poczucia widać w większości debat publicznych w Polsce. Rzecz w tym, że Polacy nie mają poczucia, że rozmawianie na jakikolwiek temat może coś realnie zmienić; nie wierzą – wbrew swojej romantycznej tradycji – w zmianę, której nośnikiem jest słowo. Doświadczenie „Solidarności” i kilku inicjatyw lokalnych, które dowodzą, że skuteczny dialog jest jednak możliwy, nie wystarczą, by przełamać bardzo długą tradycję używania słowa w sferze publicznej (to jest bowiem przestrzeń dialogu społecznego) w sposób nieudolnie imitujący praxis. Nie chodzi tu bynajmniej tylko o zaszłości w rodzaju PRL-owskiej kultury działań pozornych. Niepoważny stosunek do słowa wypowiadanego publicznie – przez polityka, uczonego, duchownego, dziennikarza czy działacza sportowego – ma w Polsce tradycję o wiele dłuższą. Zbyt długo okłamywano nas i uczono, że musimy kłamać, by przetrwać, abyśmy teraz zaczęli nagle brać słowa poważnie.

Skoro zaś tradycyjnie nie ufamy słowu w ogólności, trudno nam zakładać, że inni ludzie, którzy myślą zapewne o słowie to samo, co my, mają w rozmowie z nami dobrą wolę. To ogromnie utrudnia porozumienie. Zamiast starać się rozumieć wypowiedzi innych, doszukujemy się ukrytych intencji, wietrzymy podstępy, szukamy drugiego dna. Przyczyną nie jest bynajmniej nasza rzekoma narodowa podejrzliwość czy skłonność do teorii spiskowych. Chodzi raczej o to, że Polacy nie znają samych siebie. Społeczeństwo, które przeszło tak dramatyczne zmiany na wszystkich polach (nie chodzi jedynie o zmiany gospodarcze czy polityczne – chodzi o transformację kultury materialnej, struktury społecznej, zakresu szans życiowych, ale także przemiany wartości i stylu życia) z trudem rozpoznaje samo siebie nawet w Roczniku Statystycznym. Rzuciwszy się w wir przemian, których ogólne powodzenie w Polsce jest, jak sądzimy, faktem mimo głębokich zaniedbań na wielu polach, zaniechaliśmy zbiorowej autorefleksji. W rezultacie nie do końca już wiemy, kim się staliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat. Skoro zaś nie wiem, kim jestem ja sam, skąd mam czerpać zaufanie do mojego partnera w dialogu? Problem z polską potranformacyjną tożsamością legł cieniem na możliwości społecznego konsensu.

W takich zaś okolicznościach – gdy nie wierzymy ani w dobrą wolę innych dyskutantów, ani w sens (choćby czysto instrumentalnie definiowany) samej rozmowy, pod znakiem zapytania staje zasadność trwania we wspólnocie dialogującej. Nie przypadkiem od wieku XIX najwięcej prestiżu dawała Polakowi wszelkiego stanu (poza być może chłopskim) emigracja. Opuścić Ojczyznę to niewątpliwie straszne nieszczęście, ale powroty stęsknionych za Ojczyzną emigrantów to wyjątek, regułą jest exodus młodych, wykwalifikowanych, zdolnych i rzutkich za granicę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Polacy wybierają długotrwały wyjazd zagraniczny czy stałą emigrację nie tylko ze względów materialnych, ale i dlatego, że w krajowej wspólnocie niewiele ich trzyma. Na pewno zaś nie przekonanie, że tutaj mogą z kimś pogadać, a tam nie znajdą z nikim wspólnego języka. Tak było być może w wieku XIX i XX. Emigracja XXI wieku to emigracja za szczęściem i świętym spokojem, nie za chlebem.

* Tekst przygotowała: dr Marta Bucholc, członkini Redakcji Kultury Liberalnej.

Do góry