Lokalny kacyk nie ma żadnych zobowiązań względem Muzyki, więc po prostu eksploatuje ją wedle własnego kalendarza wyborczego. Dzieje się to w czasach, gdy i tak niezbyt głęboką rzekę pieniędzy napędzają turbiny darmowych koncertów, a w coraz większym stopniu wypełnia ją strumień samorządowych środków. Zespoły oczywiście za darmo nie występują; biorą pieniądze nie od publiki, ale od prezydenta i to jego gusta zaspokajają.
Tak więc rynek muzyczny (w rozumieniu biznesowym) nie działa. „Niewidzialna ręka” została złapana na gorącym uczynku, nazwana i obnażona. To jednak nie koniec problemu, bo wcale nie jest pewne, czy ten rynek powinien działać. Nie da się przecież powiedzieć, że rynek ma względem Muzyki zobowiązania. Nie wiemy nawet, czy w ogóle rynek jest dobry dla Muzyki, sztuki przecież nie demokratycznej, lecz – powtórzę za Jerzym Waldorffem – arystokratycznej!
Warto pomyśleć, co sprzyja kulturze, a co ją pogrąża, bo w różnych epokach te same czynniki mogą działać różnie. Nie mam teraz na myśli sztuki wysokiej, lecz popularną, a w muzyce to rozróżnienie jest niezwykle drastyczne. Oddziela przestrzenie odległe i już raczej niekontaktujące się na płaszczyźnie artystycznej. Nowa muzyka poważna interesuje tylko wąską elitę, z kolei świat kultury popularnej stale jest zagrożony kiczem, łatwizną lub zastojem. Gdy przedmiotem handlu staje się sztuka, to niechybnie zaczną działać reguły rynkowe. O pozycji na rynku w większym stopniu decyduje reklama taniości niż ukryta wyniośle za wysoką ceną milcząca jakość. Z kolei przedmiotem reklamy czy promocji wcale nie jest najlepsze, ale – jak wiemy – „najmojsze”.
OZZ-y w natarciu
Przypomnienie tych zjawisk i faktów jest konieczne jesienią 2013 roku, gdy do Ministerstwa Kultury i Wszystkiego Najlepszego trafia projekt radykalnej regulacji rynku muzycznego autorstwa ZAiKS-u. Z pozoru chodzi tylko o niewielką dopłatę do cen urządzeń elektronicznych, co miałoby wygenerować środki kompensujące artystom utracone przez piractwo i darmochę przychody.
Szybciutko jednak odezwał się sektor handlu urządzeniami, które mają być obłożone nowym podatkiem. Producenci wyliczyli, że z podobnego tytułu do organizacji zbiorowego zarządzania przychodami beneficjentów artystycznych (OZZ) wpływa 27 milionów złotych, natomiast po ewentualnym przelobbowaniu tej ustawy w Sejmie – będzie to kwota… 320 milionów rocznie! Producenci elektroniki z pewnością w swoich szacunkach przesadzili, ale nie ulega wątpliwości, że OZZ-y będą dysponować setkami milionów złotych. To nie jest zmiana. To jest rewolucja!
Władza nad rozwojem muzyki popularnej przechodzi w nowe ręce! Oczywiście usłyszymy o obiektywizmie, rzetelności, pożytku publicznym i każdym innym. Naprawdę będzie to jednak tylko ogromna kwota do rozprowadzenia po nowemu. I nie ulega wątpliwości, że końcowymi beneficjentami będą osoby inne niż dziś. W pierwszej kolejności skorzystają ci, którzy pieniądze te będą dzielić i z ich strony wszelki lobbing jest jak najbardziej zrozumiały. Ale i w gronie muzyków nastąpią głębokie przetasowania pod względem dochodowym. Kto inny będzie finansowym królem popu!
OZZ-y wykończą rynek
Wlanie w środowisko muzyczne dodatkowych setek milionów złotych bez jakiejkolwiek dodatkowej artystycznej pracy – a właśnie o to walczą urzędnicy od redystrybucji – doprowadzi do istotnych przewartościowań. To może być dla Muzyki zbawienne, ale nie musi. Wszystko zależy – jak w każdej ustawie – od wyważenia działających sił.
Nie proponuję żadnych konkretnych zmian w projekcie ustawy. Żądam tylko możliwie starannego prognozowania wpływu nowego parapodatku na Muzykę wykraczającego poza badanie wpływu gotówki do kieszeni piosenkarza. Część nowych pieniędzy powinna wpływać nie na podwyższenie poziomu konsumpcji artysty, ale na jakość Muzyki. Jak to zrobić? Są tacy, co wiedzą. Wystarczy ich zapytać.
Dziś, gdy już wiemy, że w PRL (i później pewnie też) wszelkie listy przebojów bywały – delikatnie mówiąc – moderowane, nieco mniej ortodoksyjnie oceniamy zjawiska współczesne, o których jeszcze jednak niewiele wiemy. Dobrym przykładem jest radiowa Trójka, która nigdy nie wpuściła na swą antenę przejawów disco polo ani żadnego innego badziewia w roli innej niż jako przestroga. Cieszy to niezmiernie muzyczną stronę mojej duszy, choć już stronę wolnorynkową i demokratyczną nie aż tak bardzo.
To wcale nie jest prosta sprawa. Nowe regulacje dobiją pozostałości muzycznego rynku, ale nie wiadomo, czy dobiją Muzykę. A może właśnie przyczynią się do jej rozkwitu? Nie wypowiadam się kategorycznie, bo nie wiem. Przypomnę tylko, że w historii polskiej piosenki mieliśmy dwa momenty wielkie: połowa lat sześćdziesiątych i… stan wojenny. Z różnych powodów zadziałał wtedy prawdziwy rynek piosenkologiczny: pozwolono w radiu na puszczanie takiej muzyki, jakiej żądała młodzież, co zaraz przekładało się na koncerty i dyskoteki.
Dziś młodzież niczego nie żąda. Raczej szuka w Internecie miejsc na londyńskim zmywaku. Wiemy już, że z każdym rokiem tej młodzieży będzie w Polsce coraz mniej. Może więc dobrze, że OZZ-y wzięły nasze muzyczne sprawy w swoje ręce? Bo cóż londyńską młodzież może obchodzić przyszłość piosenki nad Wisłą?