Choć nieczułe, linie słojów symbolicznie Wojwodina_1niosą w sobie pamięć o ludziach, którzy żyli tu, w regionie na granicy regionów, w Europie środkowej, która niepostrzeżenie nabiera kolorów Południa. Pisarz sadza na nich kukiełki lessowe, twory otaczającego jego dom stepu, te wyrastające samoistnie róże słonej pustyni o najdziwniejszych kształtach, ni to ludzkich, ni to zwierzęcych, ni to embrionów, ni to maszkar czy chmur na niebie.

I tak przyroda i historia trwają obok siebie, niemo przysłuchując się ludzkim poczynaniom. I o ile ten ogród pamięci jest nade wszystko źródłem inspiracji dla jego twórcy, o tyle stanowi także metaforę rozpisanej na wiele głosów przeszłości. Historii, której prawda zawiera się w szczelinach, w załamaniach materii.

Pisarz ten to Ottó Tolnai. Jego niewielki step na Wielkiej Nizinie Węgierskiej nosi nazwę Járás. A jego ogród pamięci wyrosłej na śmietnisku historii wydaje się także przejmującą lekcją. Lekcją ginącego języka.

Turystyka akademicka

Ten krótki tekst postanowiłem napisać po powrocie z Wojwodiny, gdzie byłem z dwójką Francuzów w ramach rekonesansu przed pisaniem książki o regionie. Spotkaliśmy dobry tuzin Węgrów, Serbów, Rumunów i Jugosłowian, spiekliśmy się na słońcu, kąpaliśmy w Cisie. W tej „turystyce akademickiej” teoretycznie chodziło o rozpoznanie przestrzeni, praktycznie jednak – o oksymoron, gdyż ani zbyt wiele turystyki, ani zbyt wiele nauki nie da się w ten sposób uprawiać. Da się natomiast odbyć szereg rozmów, zadać wiele mniej lub bardziej trafnych pytań, a nade wszystko – słuchać.

Oto kilka zasłyszanych historii. 

Gdzie leży Wojwodina?

Wojwodina to niewielka kraina w północnej części Serbii. Nie leży nad morzem, lecz – jeżeli wierzyć jej mieszkańcom – coraz bardziej za morzem tęskni. Stąd dziś poszukiwaniem straconego czasu stają si­ę dla jej mieszkańc­ów wakacje gdzieś na wybrzeżu Adriatyku. Odkrywa się kraj sprzed lat, lecz z każdą chwilą coraz bardziej obcy. Wyszlifowane niczym lustro kamienie Dubrownika lśnią w słońcu podobnie, jak kiedyś, odbijające się w nich twarze zmieniły się jednak bardzo. A przede wszystkim: starają się zmienić.

Jeszcze kilkanaście lat temu wybrzeże Adriatyku znajdowało się w granicach tego samego kraju. I tęsknota za wielobarwną Jugosławią, jej charyzmatycznym przywódcą czy wycieczkami zastavą wynika tu także z poczucia utraconej przynależności do wspólnoty zdecydowanie szerszej, ponad językami, religiami, zaszłościami historycznymi i interesami państw ościennych. Pytanie o losy Wojwodiny nabiera w ten sposób rangi pytania o możliwość współistnienia kultur i narodów.

Najlepiej świadczy o tym język. Serbowie i Chorwaci na wyścigi starają się podkreślić różnice między językami, które do niedawna tworzyły jeden – serbsko-chorwacki. Ich starania najciekawiej opisują Węgrzy, najważniejsza mniejszość narodowa dwumilionowej prowincji oficjalnie mówiącej nie mniej niż sześcioma językami.

I to właśnie języki są kluczem do zrozumienia przemian tego niewielkiego regionu. 

Języki

Z Węgier wjeżdżamy do Wojwodiny niewielkim przejściem granicznym Kelebija. Gubimy się oczywiście. Pytamy o drogę. Miejsce znajduje się przy granicy, więc próbujemy po węgiersku – nie ma problemu. Ale już kilkanaście kilometrów dalej moglibyśmy nie mieć tyle szczęścia. Tak mówią.

W jednym z hoteli przyłapany na próbie mówienia po węgiersku słyszę: „Only English. Or Serbian”. W lokalnej kantynie dla emerytów jednooka kelnerka mówi za to doskonale w obydwu językach. Gdy jednak przychodzi zmiana, zamawianie po węgiersku powoduje wszelkie możliwe trudności.

Gubimy się potem znowu. Upał 37 stopni. Samo południe. Pytamy o drogę lekko podpitego chłopaka z rowerem, wykonując serbsko-polsko-czeskie łamańce. Ten nie rozumie jednak nic a nic. Za to nagle doznaje olśnienia i przemawia klarowną jak palące słońce węgierszczyzną, choć granica daleko już za nami…

Wojwodina przez wieki podlegała władzy Rzymu, Bizancjum, Istambułu, Wiednia, Budapesztu, wreszcie Belgradu. To tu znajduje się jedna z największych fortec wzniesionych podczas wojen z Imperium Otomańskim – górujący nad Nowym Sadem Petrovaradin. To tu miejscowości na dwóch brzegach Cisy noszą te same nazwy, choć z przydomkiem „Stary” na jednym brzegu, „Turecki” na drugim – gdyż od końca XVII wieku rzeka rozdzielała terytoria habsburskie i otomańskie. To tu z Dunaju wyzierają resztki jednego ze zniszczonych nalotami NATO mostów. Obok wzniesionego niedawno mostu Europy…

Onegdaj doliczano się w Wojwodinie 15 języków. Dramatyczne zmiany przyniosła ostatnia wojna. Serbowie chronili się tu przed linią frontu, jednocześnie Węgrzy uciekali „do macierzy”. Zmiany widać gołym okiem. Przykładowo miejscowi Słowacy, których od 1989 roku ubyła połowa, chlubią się każdą wydaną w Bratysławie książką jednego z zamieszkałych w regionie krajan. O przyszłości swej kultury w tym miejscu mówią jednak z ledwie skrywanym smutkiem. Niedawne wydanie tomu dokumentującego ich dzieje  w Wojwodinie stało się zwieńczeniem wielowiekowej ewolucji, która dobiega kresu.

Zwrot ku macierzy dominuje również w przypadku pozostałych „mniejszych mniejszości”. Choć istnieją wyjątki. Przy rozmowie w domu swoich rodziców, między traktorem, stadkiem kur a uroczą kozą, poeta Pavel Gătăianţu stwierdza bez ogródek: „Nie interesuje mnie już Jugosławia, jestem Rumunem z serbskim paszportem, ale nade wszystko Europejczykiem, ba, kosmopolitą”. Gătăianţu wydaje w Nowym Sadzie ambitnie zakrojone czasopismo „Europa” i nie interesuje go zupełnie sieć regionalnych napięć. Opowiada za to o tym, jak Tito wyprzedził współczesne obyczaje seksualne: jako pionier swingowania miał sypiać i z Sophią Loren, i z księżną Małgorzatą, siostrą Elżbiety II.

Najcięższy jest jednak los tych „pomiędzy”: dzieci rodziców różnych narodowości. Po rozpadzie kraju nie przynależą do żadnego z jego skrawków. Są obcy, choć mówią najczęściej większością języków prowincji. Tym bardziej więc starają się ocalić pamięć o zanikającym powoli bogactwie regionu. I tak węgierska profesor literatury zasłania przed nami grafiti nawołujące do uwolnienia Šešelja, jednego z serbskich zbrodniarzy wojennych, jednym gestem chcąc odpędzić traumę wojny. Od nas i od siebie samej. 

Ginąca wielość

Na spotkanie z Tolnaim jedziemy pokrytą pyłem drogą aż na skraj węgierskiej puszty. W tumanach kurzu docieramy do jego niewielkiej wsi. Skręcamy w alejkę za zbudowaną niedawno cerkiewką, której brak jeszcze drzwi, ale którą wyświęcano już dwukrotnie (raz budynek, raz przydany na szczycie kopuły krzyż), później mamy minąć – jak tłumaczył pisarz – pole dorodnej kukurydzy i między chałupami odnaleźć tę, której „biel lśni najbardziej”.

Dotarliśmy. Wita nas szczekanie jamnika, pojawiają się Ottó i jego przeurocza żona, Jutka. Jak przystało na gościnność regionu, siadamy do wielogodzinnego obiadu. Baranina w kapuście, jagnięcina, wino. Jutka podaje, Otto pokazuje swoje książki. Ja drżącym ze wzruszenia głosem zadaję pytania.

Tolnai opowiada o Cisie, najdroższej mu rzece, z której wywodzi się cała jego twórczość. O duchowej Jugosławii, która nieustannie mu towarzyszy, tej przestrzeni bez granic na przekór nakładanym co rusz barierom, w której niczym w kopule kościoła krzyżowały się głosy, myśli i teksty.

Tolnaia znam dzięki niestrudzonej pracy Anny Góreckiej, która jego twórczość przekładała w dwóch numerach „Literatury na świecie”, wojwodińskim (5-6/2009) i monograficznym (9-10/2010); Wojwodina_2przetłumaczyła także wywiad-rzekę czy raczej oceaniczny esej – „Poeta ze smalcu” (2012). Udało się jej oddać nieprawdopodobną gęstość tej prozy, kipiącej słownictwem wszystkich czasów, jej schulzowski rytm, który wchłania, oplata niczym pajęczyna, zanurza w gęstwinie wspomnień autora, regionu, kultury. Ta proza jest bowiem jak kąpiel w Cisie:

„Słabowity, wątły dzieciak zanurza się w wodę pośrodku Cisy i nagle – jakby znalazł się w centrum wybuchu – dostaje się w gęstwinę wibrujących płatków. Te gramolące się z błota owady-kwiaty, kiedy wychodzą na powierzchnię i pięknie wzlatują, zostają zapłodnione, zrzucają skórę i składają jaja. I lądują na nas, obsiadają nam głowy, twarze, ramiona, ich drżenie, drganie, podrygiwanie –  a to jest ta podstawa, ten rytm, który mnie określił (…). W tym zawiera się także to, co mógłbym nazwać małą śmiercią, to jedyny znany przypadek, kiedy narodziny i śmierć dzieją się jednocześnie. Na tobie, na twoich ramionach, twarzy; i jestem już niemal istotą-kwiatem, albo byłbym, gdyby to nie było zbyt piękne” [1].

Splatają się tak rzeka, Eros i Thanatos, jętki i drżenie życia, rozedrganie pamięci, które stanowią twórczość Tolnaia. W jego domu w Palicsu, muzeum cudów popękanej, przełamanej w pół codzienności, rosyjska sprzątaczka gęsim piórem ociera kurz na półkach. Niczym fatamorgana, wirujący między przedmiotami pył staje się – jak mówi sam autor – jego poezją, w której sztuka i najdrobniejsze z drobiazgów splatają się niczym w kalejdoskopie, a raczej – niczym w leksykonie zapomnienia. 

Kręgi pamięci

Dzieje Wojwodiny stanowić mogą lekcję ginącego języka, języka współstnienia. Podobnie jak historia Banatu czy śląska. „Rodzinna Europa” jawi się jako przedziwna budowla, skonstruowana z powyginanych, bękarcich belek i lessowych kukiełek, której udało się nieraz oprzeć historii.

W Szabadce-Suboticy o roli Węgrów przypomina architektura z czasów Monarchii: ratusz w ciemnej czerwieni, w którym klatki schodowej pilnują mityczne węgierskie ptaki, turule, gdzie nad obradami czuwa Franciszek Józef widniejący na witrażu tuż za krzesłem burmistrza. Obosieczna czerwień ścian symbolizuje zaś nie tylko pamięć o współistnieniu, ale i o dominacji, zapowiadającej katastrofy XX stulecia.

Na skwerze tuż obok ratusza spoglądają na siebie popiersia pisarzy wywodzących się z tego niewielkiego miasta: obok węgierskich prozaików, Dezső Kosztolányiego i jego kuzyna, Gézy Csátha, umieszczono Danilo Kiša. Wszyscy trzej urodzili się tutaj, odpowiednio w 1885, 1887 i 1935 roku. Ich krzyżujące się spojrzenia wyznaczają krąg pamięci regionu. 

Paryskie post scriptum

Przed kilkoma dniami zadzwonił do mnie serbski numer: „Halo, tutaj Ottó. Jestem w Paryżu”. Wiedziałem, że będzie w Paryżu, gdzie od kilku lat mieszkam. Myślałem: „ma mnóstwo roboty, tuziny znajomych, nie będę przeszkadzać”. A Ottó pyta bez ogródek: „to dziś czy jutro?”. Siedzieliśmy więc cały wieczór nad kanałem św. Marcina. A Tolnai znów opowiadał: o Wojwodinie, o literaturze. O swoich snach.

Jak ten, w którym pojawił się Kosztolányi, który napisał do papieża z prośbą o pomoc dla swojego chorego syna. I oto audiencja u Piusa XI, w której uczestniczyli we trzech: Ottó, nuncjusz jugosławiański, i jeszcze jeden pan, który charczał, wymawiając „rrr”. Okazało się, że ten właśnie wysoki mężczyzna to Kosztolányi. Poszli do rzymskiej kawiarni „El Greco”, gdzie zjedli… po kawałku legendarnego węgierskiego tortu Esterházy. Po przebudzeniu Ottó napisał wiersz „(R)”. Gdy czytał go na jubileuszu Pétera Esterházyego, ten przysypiał, do momentu aż usłyszał swoje nazwisko. Wówczas podskoczył…

Tolnai prosi mnie jeszcze o przetłumaczenie zapisanych jego drżącą ręką, w maleńkim zeszycie, słów tablicy pamiątkowej na domu, w którym mieszkał w Paryżu pod koniec życia Kiš. Wpatruje się potem długo w ledwo czytelne litery. W szczeliny przeszłości. Także tu nasłuchuje ledwie słyszalnych głosek ginącego języka.

 

Przypis:

[1] Ottó Tolnai, „Poeta ze smalcu. Powieść z wywiadu radiowego”, przeł. A. Górecka, Warszawa 2012, s. 33.


* Zdjęcia: Mateusz Chmurski.

„Kultura Liberalna” nr 248 (40/2013) z 8 października 2013 r.