Referendum ma swoje dobre strony. Po raz pierwszy mieszkańcy miasta oraz jego władze otwarcie zastanawiają się nad polityką „imigracyjną” wobec tych, którzy do stolicy przyjeżdżają z całego kraju, realizując zakreśloną w słynnym raporcie Michała Boniego strategię urbanizacji kraju i skupiania obywateli w dużych ośrodkach miejskich. Po raz pierwszy zderzają się ze społeczno-politycznymi konsekwencjami obecności tzw. „słoików”. To zderzenie o wiele skuteczniejsze niż jakakolwiek przaśna kampania z „Bratem Pitem” (sic!) pokazuje bowiem praktyczny wymiar możliwości, jakie niesie ze sobą świadomy lokalny patriotyzm, np. płacenie podatków w miejscu zamieszkania.
Cokolwiek abstrakcyjny dotychczas bohater zbiorowy – warszawski „słoik” – staje w centrum kampanii referendalnej. Urzędującej prezydent zdarzyło się powiedzieć, że „to nawet nie są warszawiacy”, a minister z Kancelarii Prezydenta wtórował jej, mówiąc, żeby zaufać „prawdziwym warszawiakom od pokoleń” i że Platforma Obywatelska „nie da się «słoikom»”. Ta dyskusja, wychylając się z szafy, gdzie była wstydliwie chowana od debaty o konkursie Muzeum Neonów, okazuje się najciekawszą dyskusją o tożsamości miasta od czasów, kiedy powstanie warszawskie uznano za doświadczenie formatywne dla stolicy, celebrując rocznicowe obchody, a często zapominając o szaleństwie wielu ówczesnych decyzji.
Na bok schowałbym zatem rozważania o arogancji warszawskiego ratusza (niewątpliwej), o administracyjnych i intelektualnych kompetencjach obecnej prezydent (oczywistych, nawet dla wrogów) i jej jednoczesnej nieudolności komunikacyjnej (porażającej), o braku alternatywy i politycznym charakterze referendum. Warszawskie głosowanie będzie przede wszystkim kolejnym odcinkiem polskiej wojny tożsamości, w której – co zdumiewające – role się odwracają. Tym razem to Platforma Obywatelska, Hanna Gronkiewicz-Waltz i stołeczny ratusz zajmują pozycje pełne braku zrozumienia dla złożoności współczesnych miast, dzieląc mieszkańców na „prawdziwych” i „mniej prawdziwych”. Desperacko poszukując poparcia w wersji instant, podejmują serię nerwowych ruchów politycznych, kadrowych i infrastrukturalnych.
Warszawa pod tym względem skupia jak w soczewce problem Platformy Obywatelskiej z ostatnich miesięcy: wewnętrzną, intelektualną niespójność proponowanego kształtu państwa i miasta. Co zabawne, wyeksponowanie tego intelektualnego pęknięcia jest zasługą wyłącznie samych polityków Platformy. Referendum w swoich początkowych założeniach nie miało prawa wyjść poza ramy happeningu. To Hanna Gronkiewicz-Waltz, ratusz oraz prominentni politycy swoimi nieodpowiedzialnymi wypowiedziami sami skazali się na nerwy. Skrupulatnie budowany wizerunek i wielkomiejska, kosmopolityczna tożsamość nie mogły znieść takiego fałszu. Ciężko pracujący, przedsiębiorczy, liberalni warszawiacy, którzy wybrali Platformę do ratusza, chcieli sprawnie zarządzanego miasta i porywającej wizji.
Tymi grzechami partia rządząca sama odwraca uwagę od słabości swojej politycznej opozycji i braku jakiejkolwiek alternatywnej oferty. Brak uwiarygodnionego kandydata na stanowisko prezydenta miasta, brak przemyślanej polityki miejskiej, brak nawet jasnych standardów, które miałyby przyświecać przyszłej polityce „po warszawsku”. Ani Piotr Guział, ani Jarosław Kaczyński nie przedstawili nigdy całościowego planu dla miasta i studium wykonalności tych planów, wykraczające poza polityczne deklaracje. Nie byli, nie są i szybko nie będą przygotowani do rządzenia stołecznym miastem. Nie spodziewali się prezentu z ratusza, a na Warszawę nie zwracali uwagi co najmniej od poprzednich wyborów.
Paradoksalnie więc, kiedy w niedzielę otworzą się lokale wyborcze, na głównym miejscu będą debaty o miejskich wartościach i tożsamości, które partiom cynicznie doprowadzającym do głosowania nie przyszły nawet do głowy. Obóz przeciwników Hanny Gronkiewicz-Waltz będzie stał na pozycjach, które nie przyświecały mu w momencie wywoływania referendum, sama prezydent z kolei będzie broniła poglądów, z którymi w innych okolicznościach nie zgodziłaby się nawet jej własna partia. Esencja polskiej polityki.
Ale i tak warto pójść na referendum. Nie dla Guziała, Tuska, Kaczyńskiego ani Gronkiewicz-Waltz, ale dla siebie. Skoro w całym tym przypadkowym układzie politycznym mamy chociaż tyle do powiedzenia, zabierzmy głos. Tu nie ma dobrego wyjścia: nasz głos i tak ktoś sobie przypisze, niezależnie od naszych prawdziwych intencji. Głosować – źle, bo możemy bronić pozycji lub ludzi, z którymi nie chcemy mieć nic wspólnego; nie głosować – też źle, bo unikamy odpowiedzialności i wyboru tego, co nam bardziej przeszkadza tutaj i teraz.
Najważniejsze wydarzenie w związku z tym referendum będzie jednak miało miejsce za rok. W pełnoprawnych wyborach samorządowych pamiętajmy, w jakiej sytuacji jesteśmy dziś postawieni, gdy nasze obywatelskie prawo jest ograniczone partyjnymi rozgrywkami i polityczną małością obu stron. Pamiętajmy to i jednym, i drugim.
I co wtedy, zapytają Państwo, skoro to są nasze wszystkie możliwości wyborcze?
Zaproście swojego przyjaciela, który organizuje lokalne imprezy dla dzieci. Sklepikarza, który animuje lokalną społeczność, lub pasjonatkę, która na własną rękę prowadzi zajęcia kulturalne. Sąsiada, który ma doświadczenie w zarządzaniu projektami i mógłby zająć się nieskończoną drogą lub przedłużeniem kanalizacji. Porozmawiajcie ze znajomym znajomych, o którym słyszeliście, że ma pomysł na towarzyskie rozruszanie okolicy. Zbierzcie się w sali gimnastycznej, pomówcie o tym, co chcecie osiągnąć w swojej okolicy. To wy wiecie najlepiej, co jest dla was potrzebne, zaufajcie sobie.
Politycy, lokalni liderzy są bliżej, niż nam się wydaje. A tym, którzy ich udają i w niedzielę swoją komunikacyjną nieudolnością albo politycznym cynizmem wysyłają nas do urny, zabierzmy zabawki.