Musiałem się ratować, wrócić do krajowych lektur. Na szczęście coś przeczuwałem, bo zabrałem ze sobą całą walizę – powieści, eseje, dzienniki. Zacząłem od tych ostatnich. Pierwszy z brzegu –Mieczysław F. Rakowski („Dzienniki polityczne”) – nie zawiódł. Otwieram i czytam (rok 1958, 20 października): „Gomułka powiedział, że teraz główne wysiłki partii powinny zmierzać do zupełnej likwidacji porewizjonistycznego czadu zatruwającego jeszcze atmosferę, którą oddychają określone środowiska. Czad ten mąci dotąd twórcze umysły i ambicje szeregu pisarzy i literatów, wskutek czego rozmijają się z klasą robotniczą, narodem i socjalizmem. Czad ten występuje w naszych wyższych uczelniach, wśród młodzieży studenckiej, profesury i ludzi nauki. Wdychają go nieraz widzowie przedstawień teatralnych i seansów filmowych. Oddychają nim jeszcze niektórzy dziennikarze, zwłaszcza ilustrowanych periodyków, co łatwo poznać nie tyle po tym, co piszą, lecz po tym, czego nie piszą, co przemilczają” (s. 50-51). Właśnie, właśnie! Poczułem, że oddech wraca, czuję krew w żyłach. Polska w niebezpieczeństwie – Polska zaczadzona.

Od razu przypomniałem sobie jedną rozmowę i dopiero zrozumiałem, że nic się nie zmieniło, że ciągle muszę być na posterunku. Było tak. Szedłem któregoś dnia na zakupy i nagle słyszę pana Staszka, sąsiada spod czwórki. Krzyczy wniebogłosy – Panie, jesteśmy zaczadzeni! Wszędzie pełno czadu. Oczy wybałuszyłem, za gardło odruchowo się chwyciłem, ale zaraz rozum wrócił. Myślę: co też, facet siedzi, gada, od czadu nie pada, zwariował. Ale podszedłem, pomyślałem, że może potrzebuje pomocy. Polacy tak mają – naród to pełen werwy i fantazji, tylko czasem chorobliwej. Przysiadłem się i chcę zapytać, a ten dalej swoje. Panie – mówi – mieliśmy rewizjonizm, mieliśmy Gierka, Jaruzela, a teraz – Panie, kurka wodna – mamy Tuska i całą tę zgraję z III RP. Mówię Panu, zaczadzeni jesteśmy, tylko czad, nic nie zostało. Milczę, bo – myślę – co tu gadać, pan Staszek niezdrowo podniecony. Ale sąsiad gapi się na mnie i widzę, że zaniepokojony.

Panie kolego – dobrze się Pan czuje? – pyta nagle. – Niech Pan sobie trochę pooddycha, świeże powietrze. Pan też wśród ofiar? Widzi Pan, tu w ostatniej „Gazecie” dobrze napisali, że mamy ciągle dużo ofiar. Ale niech się Pan nie martwi, jest ciężko, ale jeszcze sobie poradzimy, pokonamy okupantów. Niech Pan posłucha, bo mądrze gada: „Dzisiaj podbój kraju – pisze Tomasz Sakiewicz – nie musi się odbywać dzięki pancernym armiom. Wystarczy odpowiednia grupa szturmowa w mediach. Przerażający jest natomiast widok ofiar: ludzie bezdusznie powtarzający propagandowe formułki, jak po użyciu jakichś środków chemicznych. Kiedy przestają one działać, zostaje im widok tego, co wybrali: cyniczne spojrzenie Beaty Sawickiej, pełna nienawiści twarz Donalda Tuska albo straszliwa furia Stefana Niesiołowskiego. Zniechęcenie wyborców PO do świata to kac po odurzeniu.  Zaczadzeni też są ofiarami“.

Wtedy nie pojmowałem sensu tej tyrady. Teraz rozumiem – Gomułka miał rację i Sakiewicz ma rację. Walka trwa.