W wystąpieniu podsumowującym dwutygodniowe zmagania obu partii prezydent Barack Obama podkreślał, że w tym starciu nie ma zwycięzców. Amerykańskie media były innego zdania, niemal jednomyślnie ogłaszając triumf głowy państwa. Dalsze finansowanie zobowiązań kredytowych rządu zostało uchwalone, a wprowadzana właśnie reforma systemu opieki zdrowotnej – będąca solą w oku Republikanów i przyczyną ich nieustającego sprzeciwu – jest kontynuowana bez żadnych zmian.

Jedyne ustępstwo, na jakie zgodził się Biały Dom, to powołanie dwupartyjnej komisji parlamentarnej mającej za zadanie wypracować propozycje dalszych korekt budżetowych. Oto esencja stanu amerykańskiej polityki na poziomie krajowym – potrzeba było kryzysu grożącego amerykańskiej i światowej gospodarce, by przedstawiciele dwóch partii zrobili to, do czego zostali powołani, czyli zaczęli ze sobą rozmawiać. Po tej dyskusji nie należy jednak oczekiwać zbyt wiele. Stronie republikańskiej ma  bowiem przewodniczyć Paul Ryan, jeden z najbardziej zagorzałych przeciwników Obamy, republikański kandydat na wiceprezydenta w zeszłorocznych wyborach.

Rozbita prawica

Czy jednak partyjni koledzy Ryana poprą jego niewątpliwie radykalne postulaty cięć budżetowych? Partia Republikańska znalazła się w poważnym kryzysie, niektórzy twierdzą nawet, że jest u progu rozpadu. Za zakończeniem bieżącego kryzysu budżetowego głosowało tylko 87 republikańskich kongresmanów, 144 było przeciw. Senatorowie tej partii także nie byli jednomyślni. I tak, umiarkowany John McCain zapewnia, że jego partia już więcej nie zamknie rządu, marszałek Izby Reprezentantów, John Boehner twierdzi, że jego ugrupowanie mimo ostatecznej porażki walczyło dobrze i w słusznej sprawie, zaś radykalny senator z Teksasu, Ted Cruz, zapowiada dalszą walkę.

Prezydent ma jednak rację, kiedy twierdzi, że w tym sporze nie ma jednoznacznych triumfatorów. Obama „przetrzymał” co prawda swoich przeciwników, ale sukces osiągnął, poświęcając ideały, przy których trwał przez lata prezydentury: wiarę w potęgę dialogu i przełamywanie partyjnych sporów. Biały Dom od początku odmawiał jakichkolwiek negocjacji, za warunek konieczny dalszej dyskusji uznając zniesienie blokady rządu.

Opór radykałów nie został jednak złamany. Po wystąpieniu Obamy zapowiadającym koniec impasu, dziennikarka CNN wykrzyknęła: „Panie prezydencie, czy to samo nie powtórzy się za kilka miesięcy?”. Obama zdecydowanie zaprzeczył, ale chyba mało kto wierzy w tę zapowiedź. Mimo podziałów w łonie konserwatystów, radykałowie z Tea Party pozostają wpływową frakcją. Kolejny kryzys wydaje się jedynie kwestią czasu. Obecna zgoda na finansowanie państwowych zobowiązań upłynie 15 stycznia. Wówczas przepychanki między obiema partiami zapewne się powtórzą, tak jak to już było na początku tego roku. Amerykańska polityka wewnętrzna od dawna przypomina dryfowanie od kryzysu do kryzysu.

Jak do tego doszło? Analitycy wymieniają wiele czynników – słabość ponadpartyjnych mediów, a w związku z tym brak przestrzeni dla merytorycznej dyskusji; finansowanie kampanii politycznych z prywatnych pieniędzy, za które darczyńcy domagają się następnie realizacji złożonych obietnic; wpływ lobbystów działających w Waszyngtonie; szybko zmieniający się skład etniczny amerykańskiego społeczeństwa, który wiele środowisk odbiera jako zagrożenie dla prawdziwej „amerykańskości” itd. Ze szczególną krytyką spotyka się jednak pewien element amerykańskiej demokracji, który w Polsce przedstawiany jest z kolei jako remedium na wszelkie bolączki naszego systemu politycznego, mianowicie jednomandatowe okręgi wyborcze.

Lek na całe zło?

Z pozoru to system najprostszy i najuczciwszy ze wszystkich. Kraj zostaje podzielony na okręgi w liczbie odpowiadającej liczbie miejsc w parlamencie, a mandat reprezentanta otrzymuje ten, kto w danym miejscu zdobędzie najwięcej głosów. Pozostali kandydaci, niezależnie od tego czy zdobyli 5, 15 czy 45 procent głosów odchodzą z kwitkiem.

Proste? Niekoniecznie. System jednomandatowy ma pewne poważne wady, które w szybko zmieniającym się społeczeństwie amerykańskim stają się coraz bardziej widoczne. Po pierwsze kandydaci reprezentujący nawet liczne mniejszości mają niewielkie szanse na zwycięstwo. Jeśli na przykład zwolennicy Demokratów stanowią w danym regionie około 20 proc. obywateli, partii nie opłaca się wystawiać swojego kandydata, ponieważ nie ma on szans na wygraną, a za drugie miejsce żadnej nagrody nie ma. I tak, choć wybory do Izby Reprezentantów odbywają się co dwa lata – co w założeniu ma zwiększyć kontrolę obywateli nad ich przedstawicielami – 90 proc. urzędujących kandydatów wygrywa reelekcję, niekiedy nawet bez konieczności zmierzenia się z jakimkolwiek przeciwnikiem. W wyborach do Senatu jest podobnie – Demokraci nie wystawiają swoich kandydatów w wielu republikańskich okręgach, a Republikanie w demokratycznych.

Tę tendencję wzmacnia dodatkowo praktyka „majstrowania” przy granicach okręgów, służąca zwiększeniu szans reprezentanta danego ugrupowania. Zmianę granic zatwierdza zwykle parlament stanowy zdominowany przez którąś z partii. Wyznacza się je tak, by zwolennicy jednej strony zawsze stanowili większość wyborców, a jeśli to niemożliwe, by jak najwięcej przeciwników „upchnąć” w jednym okręgu. W rezultacie elektoralna mapa USA aż roi się od okręgów o przedziwnych kształtach. Pochodzący z nich kongresmani mają praktycznie gwarantowany wybór, niezależnie od tego, jak radykalną politykę prowadzą i na jakie niebezpieczeństwo narażają kraj.

Czy istnieje rozwiązanie dla tego problemu? Niektórzy analitycy sugerują, by podziału na okręgi dokonywać mechanicznie, wyłącznie na podstawie liczby mieszkańców danego terenu, a nie ze względu na partyjne kalkulacje. Być może takie rozwiązanie poprawiłoby kondycję amerykańskiej polityki, ale wszystkich problemów Waszyngtonu to z pewnością nie rozwiąże.

Jakości życia politycznego nie wyznaczają wyłącznie sztywne przepisy, ale przede wszystkim panujące obyczaje i relacje z konkurentami. A te psują się w Waszyngtonie od dawna.