Łukasz Pawłowski
Klif fiskalny – pierwszy z wielu
Amerykański parlament zaakceptował kompromis wypracowany przez liderów Partii Demokratycznej i Republikańskiej, pozwalający Stanom Zjednoczonym uniknąć „klifu fiskalnego”. Rozwiązanie przyjęte przez Kongres nie rozwiązuje jednak problemu – „łata” jedynie pewne jego elementy – inne odsuwając na kilka tygodni. Kto zatem wygrał w tej dramatycznej, toczonej do późnej nocy batalii? Wskazanie triumfatora zależy od punktu widzenia, jakkolwiek jednak byśmy nie patrzyli, przekonamy się, że z pewnością przegrał interes państwa.
Czym był/jest „klif fiskalny”?
„Fiscal cliff” to pojęcie ukute przez szefa amerykańskiej Rezerwy Federalnej Bena Bernanke oznaczające wyzwania, z którymi amerykańska gospodarka byłaby zmuszona się zmierzyć z powodu zestawu przepisów, które miały zostać automatycznie wprowadzone 1 stycznia 2013 roku. Przepisy te zniosłyby szereg ulg podatkowych, a jednocześnie drastycznie obcięłyby wydatki publiczne. W rezultacie przyczyniłyby się do znacznej redukcji deficytu, ale jednocześnie „wyssałyby” z rynku i kieszeni Amerykanów ogromne ilości pieniędzy – nawet 750 miliardów dolarów, czyli 5 procent amerykańskiego PKB – a tym samym ponownie zepchnęłyby amerykańską gospodarkę w recesję. Skąd pomysł na tak drastyczne rozwiązanie problemów budżetowych? Przyczyną jest trwający już od lat i zaostrzający się konflikt między oboma partiami, który utrudnia wypracowanie kompromisu w najważniejszych dla kraju kwestiach. Bez kompromisu zaś nie sposób uchwalić prawa, bo choć prezydent należy do Partii Demokratycznej, a to ugrupowanie ma większość w Senacie, Partia Republikańska dominuje w Izbie Reprezentantów.
Gdy zatem w sierpniu 2011 roku, obie strony po raz kolejny nie mogły dojść do porozumienia czy rosnący deficyt budżetowy należy redukować znosząc ulgi podatkowe dla najbogatszych – wprowadzone przez Georga W. Busha i popierane przez republikanów – czy redukując wydatki socjalne – których z kolei bronili demokraci – postanowiły same na siebie ukręcić bicz. Zdecydowano, że jeśli do końca 2012 roku nie uda się wypracować żadnego rozwiązania, prawo… wprowadzi się samo. Dlaczego więc z podpisaniem porozumienia czekano do ostatniej chwili? Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Demokraci oskarżają republikanów, bo ci licząc na wygraną Mitta Romneya w listopadowych wyborach prezydenckich nie chcieli wcześniej rozmawiać z Obamą; republikanie oskarżają demokratów o dalsze zadłużanie kraju i przekształcanie USA w „kraj socjalistyczny na modłę europejską”; część ekspertów wini konfrontacyjny, dwupartyjny system polityczny; inni przyczyn obecnego stanu rzeczy doszukują się w postępującym zróżnicowaniu etnicznym i poglądowym amerykańskiego społeczeństwa.
Kto wygrał?
Niezależnie jednak, kogo uznamy za głównego winowajcę, trudno wskazać jednoznacznego zwycięzcę. Specjaliści od wizerunku Baracka Obamy przedstawiają umowę jako sukces prezydenckiej administracji, ponieważ za jej namowami część republikanów zagłosowała za podniesieniem podatków po raz pierwszy od… 20 lat. Więcej zapłacą najbogatsi Amerykanie, o rocznych dochodach przekraczających 400 tysięcy dolarów. Dla nich stawka podatkowa wzrośnie z 35 proc. – wprowadzonych przez Georga W. Busha – do 39,6 proc., obowiązujących za prezydentury Billa Clintona. Kłopot w tym, że prezydent Obama chciał nowy próg podatkowy ustanowić na poziomie 250 tysięcy dolarów rocznego dochodu. A to znaczna różnica. W wersji prezydenckiej nowy podatek zapłaciłoby około 3 milionów Amerykanów, obecnie dotknie on jedynie 1,5 miliona najzamożniejszych. Prezydent liczył, że wpływy z nowych podatków wyniosą 1,5 biliona dolarów w ciągu najbliższej dekady, a wedle obecnych ustaleń do państwowej skarbonki wpłynie „zaledwie” 600 miliardów. Biorąc pod uwagę skalę amerykańskiego zadłużenia to suma niewielka. Tym bardziej, że o dwa kolejne miesiące odłożono dyskusję na temat redukcji wydatków publicznych. Biuro Budżetowe Kongresu już wyliczyło, że w obecnym kształcie noworoczny kompromis nie tylko nie zredukuje deficytu, ale w ciągu najbliższych dziesięciu lat będzie kosztował budżet 4 biliony dolarów.
Trzeba więc ciąć wydatki, pytanie tylko jakie? I tym razem o porozumienie będzie trudno. Republikanie chcieliby ograniczyć środki wydawane na opiekę zdrowotną oraz świadczenia dla osób biednych i starszych. Amerykańskie społeczeństwo starzeje się, argumentują, i rząd wkrótce nie będzie w stanie wywiązać się ze swoich zobowiązań. To w pewnej mierze prawda, ale zdaniem demokratów oszczędzać nie powinno się na pomocy dla biedniejszych, ale na wydatkach zbrojeniowych. Stany przeznaczają na obronność więcej pieniędzy niż 10 kolejnych potęg militarnych – takich jak Chiny, Rosja, Francja, Anglia, Niemcy – razem wziętych. W 2012 roku budżet Departamentu Obrony wyniósł niemal 650 miliardów dolarów. Dla porównania roczne wydatki Departamentu Stanu, a więc odpowiednika naszego ministerstwa spraw zagranicznych minimalnie przekraczają… 50 miliardów dolarów. Mimo to republikanie cięć wydatków na wojsko zaakceptować nie chcą. To oznacza, że w marcu czeka nas kolejna odsłona tego samego dramatu.
Kongres gorszy niż McDonald’s
Skoro wiadomo, że scenariusz się powtórzy, dlaczego zdecydowano się na odroczenie części rozmów? Każda ze stron liczy na poprawę swojej pozycji negocjacyjnej. Demokraci przez kolejne tygodnie będą starali się przedstawić swoich przeciwników jako adwokatów militaryzacji kosztem najbiedniejszych obywateli, co ma zwrócić opinię publiczną przeciwko Partii Republikańskiej i skłonić jej członków do zgody na warunki prezydenta. Opozycja nie jest jednak całkiem bezbronna. W marcu osiągnięty zostanie ustawowy limit zadłużenia państwa i prezydent Obama będzie musiał poprosić Kongres – a więc również republikanów – o jego podniesienie. Jeśli nie uzyska zgody, Stany Zjednoczone, czyli największa gospodarka świata (nie licząc Unii Europejskiej jako całości) staną się… niewypłacalne. Przeciwnicy prezydenta liczą, że groźba ekonomicznej zapaści raz jeszcze skłoni Obamę do ustępstw.
A zatem za kilka tygodni amerykańscy prawodawcy znów do późnych godzin nocnych będą bawili się w przeciąganie liny, próbując w ostatniej chwili wyszarpnąć od przeciwnika dodatkowe ustępstwa. Kiedy zaś osiągną porozumienie – bo jakieś porozumienie najpewniej osiągną – poranną porą wyjdą do dziennikarzy, licząc na głosy uznania. Część mediów zapewne uznanie wyrazi, choć jak napisał felietonista „New Yorkera” Andy Borowitz, chwalenie kongresmenów przypomina w tym wypadku chwalenie podpalacza gaszącego pożar, który sam wzniecił. „Za wykonywanie swoich obowiązków na ostatnią chwilę – stwierdził następnie Borowitz – możesz stracić pracę w McDonaldzie, ale w Kongresie jest to powód do chwały”. Rzecz o tyle ciekawsza, że 535 opieszałych pracowników McDonalda nie doprowadzi amerykańskiej gospodarki na brzeg kolejnej przepaści – 535 opieszałych kongresmanów już tak.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Pisze o polityce amerykańskiej i brytyjskiej.
„Kultura Liberalna” nr 208 (1/2013) z 1 stycznia 2013 r.