Padające z obu stron obietnice i pomysły prawdopodobnie w ciągu kolejnych kilkunastu miesięcy okażą się warte niewiele więcej od papieru, na którym były drukowane. Nie będzie zatem „Wielkiej Warszawy jak Wielkie W”, a pomysły proreferendalnej koalicji pozostaną niejasnymi szkicami i nie zmienią się w realizowane projekty. Podobnie nie można spodziewać się dramatycznej rewolucji w zarządzaniu miastem. „Żółta kartka” została przyjęta, trzeba będzie wykonać jakieś gesty w stronę młodszego elektoratu, ale nie należy oczekiwać radykalnych zmian.
Czemu ma służyć referendum?
Referendum z samego założenia jest narzędziem wyjątkowej komunikacji wyborców z władzą. Są kraje, jak Szwajcaria, gdzie wykorzystuje się je do regularnego zarządzania krajem na mocy stale renegocjowanego kontraktu wszystkich obywateli. Są też takie, jak Polska, gdzie traktuje się je niczym bat na władzę, kiedy wszystkie inne formy komunikacji zawiodą. Za ich pomocą próbuje się także odwołać lokalnych liderów (blisko 100 takich głosowań w tej kadencji!) lub zaproponować obywatelskie projekty ustaw. Do tego dochodzą jeszcze referenda tematyczne, np. dotyczące wejścia Polski do Unii Europejskiej lub ewentualnego wprowadzenia euro. W tych wypadkach są one jednak wymagane konstytucyjnie, a w przypadku braku niezbędnej frekwencji decyzję podejmuje parlament.
Referendum w Polsce zostało zawłaszczone przez partie, a w rezultacie patologicznie odeszło od swojego bezpośredniego, obywatelskiego wymiaru. Jeśli mamy do czynienia z referendum lokalnym, ciężko o przekroczenie progu ważności, w czym zazwyczaj nie pomagają rządzące w danym mieście partie polityczne. Na poziomie krajowym zastępowane jest zatem decyzją polityków: albo bezpośrednią (w przypadku braku frekwencji), albo pośrednią (o udzieleniu lub nie wsparcia danej inicjatywie w głosowaniu nad referendum).
Idea wykorzystania referendum do deliberacji – klarownej, merytorycznej i opartej na wiedzy dyskusji o tym, czego chcemy, a czego nie; z analizą kosztów, zysków, zagrożeń i szans, z patrzeniem na dłuższą perspektywę niż jedna kadencja – wydaje się nie mieć wielu zwolenników wśród politycznych elit. Jeśli nie tutaj mamy zmuszać polityków do takiego podejścia, to gdzie?
Zamiast tego w Polsce fundamentalne spory najczęściej były rozwiązywane jakiegoś rodzaju wartościowymi łatkami. Kto popiera wejście do Unii Europejskiej, ten przesadny kosmopolita (a w swoich oczach: prawdziwy Europejczyk). Kto nie – ten zacofany i strachliwy (dla siebie: obrońca suwerenności). Kto za Balcerowiczem – liberał (reformator), kto przeciw – komunista (no przecież było lepiej!). Kto za Hanną Gronkiewicz-Waltz – naiwny leming (pragmatyk), kto przeciw – przyjezdny słoik i pewnie nawet nie płaci podatków (realista).
Referendum – jako narzędzie – daje szansę (!) na uniknięcie takiego etykietkowania. Mimo że koniec końców sprowadza się tylko do prostego wyboru – tak lub nie, jeśli jest przeprowadzone mądrze, może służyć pogłębionej refleksji i zrozumieniu pozycji obu stron. Bez zbędnego wartościowania, bez określania tego, kto ma obiektywną rację i kto w związku z tym jest „lepszy”, „mądrzejszy”, „bardziej”. Ale to wymaga zaufania władzy centralnej – jakiejkolwiek – do mądrości swoich obywateli. Do tego, że ich wspólny wysiłek w celu znalezienia odpowiedzi na jakieś pytanie ma sens. Przykłady, że to działa – z całej Europy, z całego świata – można mnożyć, począwszy od belgijskiego G1000.
U nas opornie (choć z wartymi odnotowania sukcesami, jak np. w Łodzi) idzie wprowadzanie idei budżetu partycypacyjnego; konsultacje społeczne nadal ogłaszane są w taki sposób, aby przypadkiem nie uzyskać przesadnie dużej liczby odpowiedzi. Podczas gdy instytucja referendum – najwyższej, najbardziej bezpośredniej formy oddolnego wpływu na politykę państwa – została w Polsce tak skrajne upartyjniona (systemowo), wolną rękę zostawia się nam przy współdecydowaniu o niewielkich fragmentach wspólnoty: wydatkach (ale w marginalnym stopniu, kilku procent budżetu) lub zmianach w mieście (poprzez często nadmiernie skomplikowane procedury konsultacji społecznych).
Eurosceptycy szanują demokrację
Wróćmy do referendum akcesyjnego z 2003 roku i tego, jak wiele sił politycznych, zjednoczonych po raz pierwszy i ostatni, namawiało nas do wejścia do Unii Europejskiej, aby wysłać silny sygnał o obywatelskiej akcesji do projektu europejskiego. Co byłoby, gdyby wtedy przeciwnicy Unii nie poszli na wybory, tak jak dziś namawiali nas do tego obrońcy prezydent Warszawy? Decyzja musiałaby zapaść w parlamencie, bo referendum nie byłoby wiążące, a szanse na mocny głos poparcia Unii przez obywateli – niezależnie od realnych poglądów w skali kraju – byłyby nikłe.
Mimo świadomości tego faktu większość środowisk antyunijnych zachęcała do pójścia na referendum i głosowania przeciw, a nie powstrzymania się od głosu. Kilka miesięcy temu miałem okazję przyglądać się sposobowi relacjonowania referendum akcesyjnego w wybranych mediach, zarówno pro-, jak i antyeuropejskich. Choć to przerażająca konkluzja, wygląda na to, że ówcześni często przaśni i populistyczni politycy, którzy widzieli w Unii Europejskiej uosobienie zła, mimo wszystko okazywali więcej zaufania do obywateli, chcąc aby to oni w pełni zdecydowali o tym, w którą stronę należy iść. Oczywiście ktoś może powiedzieć: w Warszawie było wiadomo, że jeśli frekwencja przekroczy próg, to Gronkiewicz-Waltz będzie odwołana. Nie zgodzę się z tym jednak – taka percepcja sytuacji to efekt podatności na „spin” Platformy, która zniechęcała do udziału w wyborach. Gdyby wszyscy mieli brać udział w głosowaniu, kwestia wyniku byłaby otwarta.
Zepsuta władza ludu
Idea bojkotowania referendum psuje demokrację. Nie jest antydemokratyczna jako taka, ale obniża standardy i tak naprawdę wysyła jedynie komunikat o strachu namawiających do bojkotu o własnego „zwierzchnika”. Jeśli Hanna Gronkiewicz-Waltz powinna zostać na stanowisku, partia rządząca powinna zachęcić swoich zwolenników do tego, aby poszli do urn i poparli ją swoim głosem. Aby nie mogli wyłączyć się z troski o wspólnotę, mówiąc, że „głosują tylko jacyś tam okropni ludzie”, ale sami zabrali zdecydowany głos. To nie wiązało się z dodatkowymi kosztami ani dodatkowymi problemami – urny były gotowe, podobnie jak karty i długopisy niezbędne do głosowania. Wystarczyło woli: chęci dialogu, pokazania swojego zdania, przy jednoczesnym odnotowaniu i niestygmatyzowaniu politycznych oponentów. Wtedy moglibyśmy mówić o tym, że użyliśmy referendum w sposób dojrzały – i dojrzałość nie ma tutaj nic wspólnego z tym, czy teza referendum jest mądra, czy nie. Tak długo, jak spełnia formalne wymogi do odbycia się referendum, jest, technicznie rzecz ujmując, wystarczająco „mądra”, abyśmy zabrali głos. Tak stanowi prawo, które sami dla siebie ustaliliśmy. Jeśli ono jest złe, to tam należy szukać bojkotów i zmian, a nie w procesie głosowania.
Boję się, że warszawskie referendum ma dwie ukryte pułapki. Pierwsza, która zakłada, że ci, którzy nie poszli do urn, po cichu wsparli Hannę Gronkiewicz-Waltz. To bzdura. Głęboko wierzę, że duża część tych ludzi była skrajnie zmęczona obiema stronami sporu, mając dość próżnych dyskusji i niskiej jakości kłótni (bo nie dyskusji) o tym, jaka Warszawa ma być. To, że oni nie poszli głosować, na pewno nie jest niczyim triumfem – a raczej porażką polskiej demokracji. Niekoniecznie musieli słuchać apelu prezydenta lub premiera – mogli po prostu posłuchać jakiejkolwiek debaty, jakiegokolwiek głosu, którejkolwiek ze stron, aby zetknąć się z najskuteczniejszą kampanią antyfrekwencyjną. Wiele osób, które znam, mówi: „odwołalibyśmy Hannę Gronkiewicz-Waltz, gdyby po drugiej stronie był ktoś inny”. Albo odwrotnie: „bronilibyśmy jej, gdyby ona zachowała się inaczej”. W kolejnych wyborach może być jeszcze trudniej zmotywować ich do wyjścia z domu. Jeśli narzekamy na zniechęcenie, odrzucenie polityki przez młodych, takie zagrywki na pewno nie pomagają.
Obawiam się, że takie każdorazowe pokazy braku szacunku, zaufania i uznania pewnego rytuału sprawią, że uzyskanie niezbędnej frekwencji w jakiejkolwiek sprawie będzie niemożliwe. I o ile my zdążyliśmy się przyzwyczaić, że referenda są rozgrywane politycznie, o tyle politycy nie powinni być zdziwieni, jeśli okaże się, że, używając piłkarskiego języka, sami się zakiwali.
Referendum o wejściu Polski do strefy euro (jeśli się odbędzie) lub jakiekolwiek inne, nieprzewidywalne w tym momencie, w którym to politycy będą chcieli osiągnąć legitymizację dla jakiegoś swojego działania, może być tego bolesnym przykładem.
Co teraz?
Pozostaje mieć głęboką nadzieję, że ta dyskusja, której zabrakło podczas kampanii referendalnej, odbędzie się teraz, po jej zakończeniu. Wyobrażam to sobie na przykład jako stronę internetową, za pomocą której mieszkańcy mogą zgłaszać swoje uwagi i problemy, rozmawiać z merytorycznie przygotowanymi konsultantami, którzy byliby w stanie – na wzór obsługi klienta w telefonii komórkowej – zakładać sprawy, jeśli okaże się, że zgłaszany problem jest poważny i leży w zasięgu miasta. Każdy mógłby śledzić status swojej sprawy, dodawać komentarze, pozostawać w dialogu z urzędnikiem, jeśli konieczne byłoby doprecyzowanie lub np. przesłanie zdjęć problematycznego miejsca w celu skuteczniejszej interwencji.
Za dużo? Nie sądzę. Tylko trzeba wierzyć w potęgę zaufania do własnych obywateli. Ale o tym ani antyfrekwencyjna Platforma, ani egzotyczna koalicja nie wspomniały. I to mnie chyba najbardziej w tym referendum martwi.