Czy wiedzą Państwo, że przez trzy dekady ubiegłego wieku polska sztuka dla dzieci była uznawana za jedną z najlepszych i najciekawszych na świecie, a Polskę uważano za wzorcowy kraj w jej kreowaniu? W latach 1950–1980 ilustratorzy znad Wisły dzięki olbrzymiemu mecenatowi państwowemu i – co paradoksalne – dużej swobodzie twórczej wprowadzili sztukę ilustracji dziecięcej na najwyższy światowy poziom, dominując na podiach wszelkich konkursów i festiwali.

O polskim plakacie wciąż się mówi i pamięta, podczas gdy Polska Szkoła Ilustracji, nie wiadomo dlaczego, popadła w zapomnienie. A było to zjawisko wyjątkowe i niespotykane. W twórczości artystów, którzy należeli do polskiej szkoły, odnajdziemy i oryginalność, i poetyckość, i „ładność” (w dobrym tego słowa znaczeniu), a także tajemniczość z lekkimi nutami absurdu i groteski. Nie ma w niej dydaktyzmu, infantylizmu, dosłowności i traktowania dziecka jako nierozumnego i niepełnowartościowego odbiorcy. Dla dzieci tworzyli najlepsi i robili to w mistrzowski sposób.

W dziale „Kultura Liberalna” Dzieciom w nowym cyklu wywiadów i tekstów chcemy przypomnieć, bo przecież nie przedstawić po raz pierwszy(!), sylwetki wielkich ilustratorów, którzy kształtowali wyobraźnię naszą i naszych rodziców. Zapraszamy do lektury pierwszego tekstu – wywiadu z Adamem Kilianem, ojcem znanej nam wszystkim „Pyzy na polskich dróżkach”, ale także twórcą ilustracji w wielu innych ważnych i wartych przypomnienia książkach.

***

Katarzyna Sarek: Studiował Pan architekturę, zawodowo zajmował się głównie scenografią teatralną, filmem animowanym – skąd w Pana życiorysie wzięła się ilustracja książek dla dzieci?

Adam Kilian: Zaważyła na tym z pewnością tradycja rodzinna. Moja matka Janina Kilian-Stanisławska, zanim w czasie wojny zajęła się teatrem lalek, była krytykiem sztuki w lwowskiej prasie i ilustratorką. Wybitną graficzką i ilustratorką była też moja ciotka Zofia Stanisławska-Howurkowa. W rodzinnym domu ilustrowane książkH_Januszewska_ Pyza na polskich drozkachi dla dzieci były nie tylko codzienną rozrywką, ale też przedmiotem kultu i obiektem kolekcjonerskim. Część tej kolekcji ocalała. Wśród cymeliów, które od dzieciństwa robią na mnie wrażenie, pozostaje wciąż polskie wydanie „Baśni” Andersena z ilustracjami Kaya Nielsena. W szkole powszechnej Marii Magdaleny we Lwowie moim nauczycielem rysunku był malarz i animator Marian Jaworski. Malowaliśmy z nim wielkie obrazy w formie księgi. Kolega Karol Dziubkiewicz został konserwatorem dzieł sztuki, po wojnie odnawiał ołtarz Wita Stwosza.

Wpływ wywarło na mnie spotkanie z Leonem Chwistkiem. Filozofem, logikiem, malarzem formistą, lwowskim znajomym moich rodziców. Mało kto wie, że Chwistek zafascynowany był sztuką dziecka. I to on właśnie zainspirował mnie do namalowania cyklu ilustracji na temat przysłów polskich… i zorganizował mi w latach 30. (niestety, nie pamiętam dokładnie roku) pierwszą wystawę.

Czym jest dla Pana ilustracja?

Ilustracja, ilustrowana okładka jest dla mnie ważnym pierwiastkiem każdej książki. Kiedyś ilustracje umieszczane w średniowiecznych inkunabułach nazywano iluminacjami. Iluminacja pochodzi od słowa illuminare – rozświetlać. Niektóre ilustracje są właśnie takimi światłami. Uzupełniają tekst i oświecają naszą wyobraźnię. Bardzo mi się podoba takie myślenie o ilustracji.

Pragnąłem zawsze iluminować teksty. Oświetlać wyobraźnię. Najpierw swoją, a później czytelników. Ilustrowanie było dla mnie zawsze odpowiedzią na inspirację płynącą z tekstu baśni, opowiadania, wiersza.

Dziś, kiedy już nie widzę, słuchając książek z płyt, usiłuję je ilustrować „oczyma duszy”. Iluminuję w wyobraźni karty jakiejś niewidzialnej dla innych księgi.

Jaka była Pana pierwsza zilustrowana książka?

W latach 30. w lwowskOkladka pisma Orlęta_lata 30im Korpusie Kadetów już w II kompanii ilustrowałem pismo kadeckie „Orlęta”. To był mój debiut. Pozwolono mi projektować nawet okładki. Pamiętam szczególnie te dwie: Orlęta w ataku na tle polskiego sztandaru i kolejną, która powstał po wycieczce do Rzymu: Kadeci w zaprasowanych spodniach i galowych mundurach na tle Colosseum. Ksiądz kazał mi dorysować jeszcze Bazylikę św. Piotra, bo ważniejsza niż Colosseum.

W II Korpusie, którego byłem żołnierzem, w Iraku ilustrowałem książki i projektowałem plakaty. Najbardziej podobał się plakat „Uwaga szpieg podsłuchuje!”. Przedstawiał sylwetkę arabskiego szpiega rzucającą cień na namiot, w którym gawędzili polscy żołnierze. Wynikało z tego, że arabscy agenci Niemców mogli świetnie władać lwowskim bałakiem.

Mój właściwy debiut to książka Hanny Januszewskiej „O Smoku Wawelskim”. Znakomita autorka, daleka krewna Juliusza Słowackiego, zaproponowała mi zilustrowanie swojej baśni. To było marzenie każdego grafika! Wtedy zaczęła się też moja wieloletnia współpraca z „Płomyczkiem” i „Płomykiem”. Było to miłe, bo dla tych pism przed wojną pracowały i moja matka, i ciotka.

Skąd Pan czerpał inspirację do swoich ilustracji? 

Powiedziałbym o trzech podstawowych źródłach inspiracji. Jednym była sztuka ludowa, a drugim sztuka dziecka. Tak zwana sztuka prymitywna czy naiwna ma w sobie siłę skrótu, potęgę poetyckiej metafory. Dąży do syntetycznej formy. Pozbawiona jest wszelkiej spekulacji i pretensjonalności. Dotyka bezpośrednio istoty rzeczy. „Sztuka naiwna” bywała dla mnie wzorem niedoścignionym. Kilka razy posłużyłem się też cytatami ze sztuki dziecka, nie zmieniając ani kreski. Np. w tomiku wierszy Jerzego Ficowskiego „Denerwujek”. Kilka obrazków w „Lwie koloru marchewki” Piotra Wojciechowskiego to autentyczne rysunki moich dzieci. Sztuka dziecka bywa dowcipna. Ma pointę jak dobra anegdota.

A inne graficzne rozwiązania?

W „Kwiatkach św. Fr1_Kwiatki sw_Franciszkaanciszka” wykorzystałem inspiracje płynące z ludowego drzeworytu i malarstwa na szkle. Arcypoetycki, naiwny, ale żarliwy tekst „Kwiatków…” kongenialnie przetłumaczony przez Leopolda Staffa ośmieliłem się zestawić z obrazkami namalowanymi na szkle. Świat naiwnej wyobraźni zaczerpnięty ze sztuki górali podhalańskich i huculskich wydał mi się niezwykle bliski duchowi „Kwiatków św. Franciszka”.

W „Podróży małego Lucka” tłem ilustracji była faktura kafli, które wyciągnąłem z kamienicy spalonej przez Niemców w powstaniu. Miały cudownie, przypadkowo spękaną powierzchnię.

Inspirowałem się też naturą. Na zasadzie kolażu włączałem w ilustracje zdjęcia słoi drzewa („Zamek Soria Moria”), przekroje malachitu („Zielony Wędrowiec”), niepowtarzalną architekturę liścia („Misie chcą spać”). Czerpałem też wzorce ze sztuki rodzajowej, będącej dla mnie wzorem dyscypliny stylu i formy: drzeworytów japońskich, batików z Jawy, ceramiki huculskiej, haftów śląskich, miniatur perskich, malowanych norweskich zdobień mebli.

Starałem się korzystać z różnorodnych gatunków i stylów. Wierzyłem, że to uchroni mnie przed manierą. Sądzę, że przed manierą w ilustracji chroniła mnie też zmiana dyscyplin. Wywodzą się z teatru lalkowego, całe życie byłem scenografem, uprawiałem film animowany.

Czym różni się ilustracja dziecięca od ilustracji skierowanej do dorosłego odbiorcy?

Niektórzy twierdzą, że dziecko szuka w ilustracji bardziej realistycznego odwzorowania świata. Nie podzielam tego poglądu. Wierzę, że dziecko lepiej czuje skrót, znak. W lot chwyta umowność i metaforę. W ilustracji dla dorosłych szukam tego samego, co w ilustracji dla dzieci. Owego rozświetlenia wyobraźni. Wszystko zależy od teksu. To on jest materia prima wszelkiej ilustracji i z niego wynika ekspresja obrazu i jego dramaturgia, reżyseria wizualna. Zawsze przejawiałem zamiłowanie do groteski. Ten środek wyrazu stosowany w sztuce od zarania dziejów może być zarówno nośnikiem treści komicznych, jak i tragicznych. Groteska jest też postawą wobec rzeczywistości.

Groteska może przerażać…

W sztuce dla dzieci unikałem tematów drastycznych. Nie lubię przerażać. Nawet smoki i potwory były u mnie bardziej groteskowe niż przeraźliwe. Moja wnuczka zaklejała niektóre „straszne ilustracje” papierkiem. Tak spreparowaną książką mogła już bez lęku oglądać. I tak zabezpieczony tom mógł stać na półce w dziecinnym pokoju i nie wywoływać strachów.

Jak wyglądała praca ilustratora w okresie socrealizmu? Zaczynał Pan przecież swoją karierę artystyczną w latach 40.

Socrealizm to totalitaryzm L_F_Baum_ Czarnoksieznik ze szmaragdowego groduw sztuce. I oczywiście nie ma nic wspólnego z realizmem. Przypominał mi jakąś brzydką, buraczaną wersję neoklasycyzmu. Doktryna Żdanowa obowiązywała w całym obozie totalnie, we wszystkich dziedzinach twórczości. Wydaje się, że ilustracja dla dzieci pozostawała jednak dla władzy sferą mniej ważną, a przynajmniej nieco mniej kontrolowaną. Na pewno grafik miał tu znacznie większą swobodę poszukiwań formalnych. W gorszej sytuacji byli autorzy książek. Narzucano im tematy, cenzurowano.

Czy i Panu zdarzało się mieć problemy z publikacją swoich ilustracji? 

Pamiętam, kiedy w redakcji Naszej Księgarni w latach 1953-54 pokazałem ilustracje do książki „O Smoku Wawelskim”, wzbudziły one wątpliwości. Usłyszałem wprost sformułowany zarzut formalizmu. To mogło zdyskwalifikować moją robotę. Uratowała mnie jednak pozytywna opinia znakomitego Jana Szancera. Jemu po prostu spodobały się moje rysunki. Miał niepodważalny autorytet i jego zdanie przesądziło o moim losie.

W okresie PRL-u nakłady książek dla dzieci były, jak na dzisiejsze realia, olbrzymie. Czy wiązało się to z wysokimi honorariami dla autorów i ilustratorów? 

Nie dorobiłem się specjalnej fortuny nawet na książkach wydawanych w kilkudziesięciotysięcznych nakładach. Największe pieniądze zarabiało się na podręcznikach. Cykl książeczek „Play and Learn” do nauki angielskiego i ilustrowany słownik francuski przyniósł mi największe zarobki. Były to sumy pozwalające na zakup używanego volkswagena garbusa.

Jak Pan sądzi, skąd się wziął ten rozkwit polskiej ilustracji dziecięcej w latach 60. i 70.? Polscy artyści dostawali wtedy mnóstwo nagród międzynarodowych, polska ilustracja była sławna w świecie. Jak to się stało, że w Polsce tak obrodziło utalentowanymi artystami?

Nikt tego nie wie. Nie bez znaczenia był wpływ grafiki i typografii dwudziestolecia. Ci ludzie należą do pokolenia, które w dzieciństwie oglądało piękne książki i to one ukształtowały ich gust.

Inne przyczyny? Książka dla dzieci to był wówczas gigantyczny rynek. Wydawano mnóstwo pozycji w dużych nakładach. Istniał popyt na dobrą ilustrację. Było mnóstwo roboty. Popyt często zwiększa podaż. Poszukiwano i promowano ilustratorów.

Z-Topelius_Daleka-podroz-malego-lucka

W wydawnictwach pracowali znakomici, obdarzeni smakiem i kulturą plastyczną redaktorzy, dyrektorzy artystyczni – nasi mecenasi. Np. Katarzyna Iwanicka redaktorka „Ruchu” była przez wiele lat promotorką doskonałych ilustratorów.

Nie da się ukryć, mieliśmy wtedy wielu wybitnych, światowej klasy grafików, że wymienię tylko kilku: Szancera, Tomaszewskiego, Siemaszkową, Butenkę, Srokowskiego, Rychlickiego, Lenicę, Witza, Witwickiego, Piotrowskiego, Stannego, Wilkonia i wielu innych. Z tego co wiem, prawdziwy sukces za granicą odnieśli zasłużenie Antoni Boratyński, Józek Wilkoń i Bohdan Butenko. Znani są w Niemczech, we Włoszech, w Japonii. Ich książki były częściej wydawane za granicą niż w Polsce.

Czy w Polsce w latach 50. i 60. wydawano również książki zagraniczne? Spoza ZSRR i innych bratnich krajów

Można było kupić fantastyczne książki czeskich ilustratorów. Moim ulubionym grafikiem był Jiří Trnka, również autor genialnych filmów animowanych. Wydano kila razy dobrych francuskich ilustratorów: Jeana Effela (bo był francuskim komunistą i dostał od Sowietów nagrodę Lenina) i Raymonda Peyneta autora uroczego lirycznego cyklu „Zakochani”.

Nie docierały do nas jednak wielkie hity. Wciąż nieznane pozostają książki dla dzieci Maurice’a Sendaka.

Arcymistrzem ilustracji jest dla mnie niepublikowany w Polsce Saul Steinberg. Udało mi się zdobyć kilka jego albumów. Genialna kreska, zmysł obserwacji, purnonsensowy dowcip.M_Tomkiewiczowa_W_Tomkiewicz_ Dawna polska w anegdocie

Czy rzeczywiście jedyną przyczyną upadku ilustracji dziecięcej w latach 90. była zmiana ustrojowa i zalew rynku krzykliwym kiczem? A może były też inne przyczyny?

Paradoks polega na tym, że w socjalizmie ambitna ilustracja książkowa była sztuką publikowaną masowo. Dziś to zupełna nisza. Wolność polityczna przyniosła wolny rynek, a wraz z nim tandetę. Upadały ambitne wydawnictwa, ustępując pola przedsiębiorcom, którzy tłukli masowo imitacje nieudolnie podszywające się pod styl Disneya. Obawiam się, że ta lawina była niemożliwa do powstrzymania. Pozostaje nam wiara, że rodzice wychowani na pięknych książkach zatęsknią do podobnych dla swoich dzieci… Że ambitna ilustracja wciąż znajdzie swoich odbiorców. Tak się chyba znowu dzieje. Co rusz, młodzi, ambitni ludzie zakładają wydawnictwa, żeby publikować piękne książki. Zanim zbankrutują albo zaczną sprzedawać książki kucharskie na kredowym papierze, wydadzą kilka pięknie ilustrowanych książek.

Czy uważa Pan, że obecny renesans polskiej ilustracji dziecięcej ma szansę dorównać temu sprzed 50 lat? Czy polscy ilustratorzy są w stanie tworzyć tak, aby dotrzeć do międzynarodowego odbiorcy? 

Pamiętam jeszcze sprzed utraty wzroku książki kilku młodych i bardzo obiecujących ilustratorów: m.in. Marty Ignerskiej, Krystyny Lipki-Sztarbałło, Pawła Pawlaka, Joanny Sedlaczek, Grażki Lange, Jana Bajtlika. W ich pracach podobała mi się przede wszystkim odwaga, metaforyczne myślenie, skrót. Często bezczelność, podparta jednak w wielu wypadkach prawdziwym kunsztem. To zapowiada odrodzenie. Cieszę się, że po latach chudych wyrasta nowe, bardzo ciekawe pokolenie. Kilka lat temu widziałem wystawę pracowni Profesora Januszewskiego z warszawskiej ASP. Jego studenci reprezentowali bardzo wysoki poziom i dużą kulturę plastyczną. Zanim zaczną projektować opakowania i reklamy, może uda się im wydać ilustrowane książki.

2_Kwiatki sw_FranciszkaCzy planowane są reedycje zilustrowanych przez Pana książek? Którą z nich uważa Pan za najbardziej wartą uwagi i mogącą przemówić do dzisiejszego czytelnika?

Reedycja „Pyzy” spotkała się z wielkim zainteresowaniem. Przez pewien czas zastanawiałem się nad propozycją wznowienia „Pyzy” w wersji „pokolorowanej”. Ale nawet gdybym mógł podołać temu zamówieniu, to nie miałoby sensu. Te ilustracje są jak klasyczny czarno-biały film. I taka jest ich faktura, sens i urok.

Chciałbym wznowić jeszcze „Przygody Kacperka góreckiego skrzata” Zofii Kossak, „Podróż małego Lucka” Zachariasza Topeliusa (moją ulubioną książkę), „Zielonego wędrowca” Liliany Bardijewskiej i przede wszystkim „Kwiatki św. Franciszka”, które bardzo chciałbym podarować papieżowi Franciszkowi.

Dziękuję za rozmowę.