Parlamentarna scena została wymieciona i całkiem przetasowana, ale nie można wykluczyć koalicyjnego pata, a nawet kolejnych wyborów w przyszłym roku. Pewne jest tylko to, że jakość czeskiej polityki staje się z każdym rokiem coraz niższa. Republikę ogarnia bałagan, z którego wykluć się może kolejna po słowackiej i węgierskiej wersja środkowoeuropejskiej demokracji-niezbyt-liberalnej.
„Jutro lecimy do Hiszpanii, jest długi weekend, w poniedziałek święto państwowe. Rano głosujemy a potem na lotnisko. Może zagłosujemy na komunistów – a potem już w tej Hiszpanii zostaniemy” – zażartował znajomy Czech w dzień przed wyborami. W tym roku jednak nikomu chyba nie jest z okazji wyborów do śmiechu. Czeska polityka stała się wyjątkowo nużąca i frustrująca. Najpierw wybory prezydenckie, w których jak na dłoni uwidocznił się podział na miasta i prowincję, a właściwie – na Pragę i resztę kraju. Potem afera korupcyjna w rządzie, ustąpienie premiera Petra Nečasa i długotrwałe przepychanki miedzy parlamentem i prezydentem o „rząd fachowców” (których fachowość dostrzegał tylko ten ostatni). Nic dziwnego, że frekwencja była w tym roku niska, a wyjątkowo dużo Czeszek i Czechów nie miało kompletnie pomysłu na kogo oddać głos. Politykę w Czechach już od lat trawią liczne choroby.
Czeskie ZOO
Jakoś tak się składa, że już czwarty rok, kiedy mam okazję być w Czechach, trafiam akurat na kampanię wyborczą i wybory. Za każdym razem nie wierzę własnym oczom. Myślałem kiedyś, że polska polityka i gierki między partiami politycznymi to największa tragifarsa w regionie. Tak było dopóki nie przeprowadziłem się w 2010 r. na parę miesięcy do Pragi. Połączenie agresji i programowej pustki wyborczych billboardów było bolesną lekcją na temat Czech, takich jakimi są, a nie takich, jakie czechofil chciałby widzieć. Przez ostatnie trzy lata widoczne były głównie zmiany na gorsze, było też jednak kilka niespodzianek. Efemeryczne ugrupowania z tamtych wyborów – konserwatywna TOP 09 i „Sprawy publiczne” (Věci veřejné – VV) poszły różnymi ścieżkami. Ta pierwsza solidnie okopała się w swoich wielkomiejskich bastionach, w międzyczasie wystawiając w wyborach prezydenckich swojego lidera – hipstera arystokratę Karla Schwarzenberga – któremu udało się dostać do drugiej rundy i zgarnąć w niej 45 proc. głosów. Tymczasem VV znikło zupełnie ze sceny politycznej.
Październikowe rankingi przed parlamentarnymi wyborami przewidywały (słusznie, jak się w sobotę okazało) rozdrobnienie parlamentu, oraz nową falę partii założonych niemal przedwczoraj. Ich nazwy, rodowody, hasła i programy przypominają naszą politykę z lat 90. i czasów „Polskiego ZOO”. Oto na drugim miejscu, zaraz za zwycięską partią socjaldemokratyczną mamy Ruch ANO („Tak”), partię wodzowską czesko-słowackiego miliardera o szemranej przeszłości Andreja Babiša. Ruszyła do wyborów z hasłem „Będzie lepiej” i zdaje się, że ten prosty slogan oraz obietnica zarządzania państwem jak przedsiębiorstwem (czy też – własnym folwarkiem – mówią krytycy), przyniosła oszałamiający wręcz sukces. Założony w 2011 roku ruch zbliżył się do nawiązującej do najstarszej na ziemiach czeskich partii politycznej ČSSD na dwa punkty procentowe.
Na trzecim miejscu czerwienią się wisienki z logo Komunistycznej Partii Czech i Moraw, bezpośredniej i bezkrytycznej dziedziczki powstałej w 1921 r. Komunistycznej Partii Czechosłowacji, która od przewrotu w 1948 r. do Aksamitnej Rewolucji w 1989 rządziła socjalistyczną republiką. Ta zadziwiająco żywa skamielina jest czymś pomiędzy postpezetpeerowskim betonem SLD a partią populistyczną w stylu „Samoobrony”, sprawnie zagospodarowującą postkomunistyczne rozczarowania. Jej plakaty trzy lata temu wyglądały, jakby były robione na bazie amatorskich zdjęć paszportowych. A jednak. Choć sondaże dawały byłym i nowym aparatczykom drugie miejsce, to, że znaleźli się na wyborczym podium z niemal 15 proc. głosów jest niemałym sukcesem (lub – ogromną porażką Czech, zależy jak na to spojrzeć).
TOP 09 straciła od czasu poprzednich wyborów 4 punkty procentowe, ale biorąc pod uwagę klęskę i niemal całkowity upadek do niedawna rządzącej Obywatelskiej Partii Demokratycznej (ODS) – z 20 na 7 proc. – partia Schwarzenberga stała się najsilniejszą jednoznacznie prawicową partią w parlamencie. Nieco poniżej 7 proc. zebrały partia chadecko-ludowa (wracająca do parlamentu po przerwie) oraz kolejny polityczny „nowotwór” – „Świt Demokracji Bezpośredniej”. Jest to mający do niedawna 9 członków (a od soboty 14 posłów) ruch kierowany przez morawsko-japońsko-koreańskiego polityka o ciętym języku – Tomia Okamurę. Choć nazwa ruchu ma nawiązywać do książki ekonomisty Pavla Kohouta, krytyczni obserwatorzy (a tych jest bardzo wielu) wskazują na inspiracje greckim neonazistowskim „Złotym Świtem”. Okamura, jak sugeruje nazwa ruchu, chciałby oddać więcej władzy w ręce obywateli, a hasłem wyborczym jego ugrupowania było: „koniec z burdelem i korupcją”.
Na kilka zdań zasługują jeszcze partie, które nie przekroczyły pięcioprocentowego progu. Tradycyjnie była wśród nich Parta Zielonych, osłabiona dodatkowo przez pojawienie się w tym roku (niestartującej w wyborach), założonej przez centro-prawicowych rozłamowców Partii Liberalno-Ekologicznej (LES). 3 proc. głosów dla Zielonych pochodziło tradycyjnie głównie z Pragi i Brna. Ugrupowanie „Głowa do góry”, które raczył swoim wizerunkiem wesprzeć były prezydent Václav Klaus (być może był to raczej pocałunek śmierci) nie zdobyło nawet pół procenta. O ile słaby wynik Partii Piratów (2,6 proc.) nie dziwi, to mocnym policzkiem dla urzędującego prezydenta Miloša Zemana jest fatalny rezultat jego Partii Praw Obywateli. „Zemanowcy” uciułali ledwie półtora procenta głosów. Ciekawe jak zinterpretuje ten wynik mający jednowładcze zapędy prezydent, który dotąd tłumaczył coraz bardziej widoczne przejmowanie sterów w państwie „wyraźną społeczną legitymacją”, jaką miał otrzymać w wyniku zwycięstwa w pierwszych bezpośrednich wyborach prezydenckich.
Z prawa na lewo – i donikąd?
W przeciwieństwie do Polski, podział prawica-lewica ma wciąż w Czechach znaczenie. Dla obserwatora zza północnej granicy uderzające jest zwłaszcza używanie przez główne (do niedawna) partie mocnych ideologicznych etykiet, za którymi idą przecież pewne programowe zobowiązania. Kojarzona dziś z korupcją, a postrzegana jako raczej nudnawa ODS starała się nawiązać do prezydenckiej kampanii Karla Schwarzenberga (którego zwolennicy organizowali się przez media społecznościowe) i posługiwała się twitterowym hasłem #wybieram_prawicę. Prawicowe ODS i lewicowa ČSSD to, co by nie mówić, „normalne” partie polityczne w zachodnim rozumieniu tego słowa. Mają stosunkowo dużą bazę członkowską i dają się ideowo przyporządkować do konkretnych obszarów na osi prawo-lewo. Zamiast próbować wystroić się na „partię wszystkich obywateli”, jak PO, albo na „partię całego narodu”, jak PiS, odwoływały się do zdefiniowanych elektoratów. ODS szła np. do wyborów z mobilizującym sloganem „Klaso średnia – broń się!” Największą bazę członkowską ma wciąż Komunistyczna Parta Czech i Moraw – trudno jednak kontynuatorkę tradycji Gottwalda, Novotnego i Husaka nazwać „normalną partią”.
W 2010 r. wybory przyniosły jednoznaczne zwycięstwo prawicy (choć wtedy też na pierwszym miejscu znalazła się ČSSD). W tym roku przewidywano „skręt na lewo”. Choć polityczne wahadło nie byłoby samo w sobie niczym dziwnym, to jednak takie postawienie sprawy jest mylące, jeśli nie całkiem błędne. W poprzednich wyborach socjaldemokraci i komuniści dostali w sumie 33 proc. głosów, w zeszły weekend – 35 proc. Wydaje się więc, że ich baza raczej się nie zmienia. Uderzający jest odpływ głosów partii jednoznacznie na prawo od centrum – ODS i TOP 09 straciły w cztery lata połowę wyborców. Przeszli oni do politycznych „nowotworów”.
Świt ufoludków, czyli czeski Berlusconi
I to tak naprawdę jest najważniejsza lekcja z kolejnych wyborów – czeska polityka staje się coraz mniej stabilna i przewidywalna, a coraz bardziej sterowana przez pojedynczych populistów z prawa i lewa. Na scenie coraz więcej partii wodzowskich: babiszowcy, schwarzenbergowcy, zemanowcy, ludzie Okamury, ludzie Klausa itd. A wiek partii coraz krótszy. Trzy lata temu zadziwił wynik założonej niedługo przed wyborami partii Schwarzenberga, a jeszcze bardziej – konserwatywno-populistycznych VV. W tym roku próg przekroczył założony latem „Świt”, zaś drugi wynik odnotowała partia Andreja Babiša.
Kiedy patrzy się na Ruch ANO nasuwają się skojarzenia z polskim Ruchem Palikota. Partia bez wyraźnego profilu ideowego, za to z ostrą retoryką, założona i kierowana przez bogatego biznesmena. Tu jednak podobieństwa się kończą. Janusz Palikot był aktywnym politykiem przez kilka lat zanim założył Ruch, a jego majątek daje mu najwyżej nieco niezależności. Ma też przeszłość opozycyjną. Oskarżany o współpracę z czechosłowacką bezpieką Babiš to drugi najbogatszy człowiek w Czechach, w jego portfelu jest między innymi dziennik „Lidové noviny”. A zatem bardziej czeski Berlusconi niż Palikot. Jego partia założona została, jak uważają niektórzy, jako prywatna platforma lobbingowa („żeby lepiej robiło się w Czechach interesy”). To jednak tylko część prawdy. ANO zebrało głosy niezadowolonych tegorocznymi politycznymi perypetiami. Wykluczając współpracę z komunistami podkradło głosy socjaldemokracji. Odcinając się od napiętnowanej korupcją rządzącej prawicowej koalicji, zagarnęło większość jej dawnych wyborców.
Dla ČSSD wynik wyborów to w gruncie rzeczy porażka i początek bardzo trudnego okresu budowania rządu. Trzy lata temu, gdy socjaldemokraci uzyskali większy odsetek głosów niż w ostatni weekend, ze stanowiska szefa partii ustąpił Jiří Paroubek. W tym roku, już w dzień po wyborach, kierownictwo ČSSD wezwało do ustąpienia ze stanowiska Bohuslava Sobotkę . Wybór koalicyjnego partnera przedstawia się jak wybór między dżumą a cholerą. Z jednej strony partner na lewicy – komuniści. Wydawać by się mogło, że to naturalny wybór. Po pierwsze jednak, lewicowy alians wciąż nie miałby większości. Po drugie, samo sygnalizowanie gotowości do podjęcia rozmów koalicyjnych z komunistami kosztowało socjaldemokratów kilka procent głosów (wcześniejsze sondaże dawały im nawet 30 proc). Z drugiej strony nieprzewidywalny i oportunistyczny Ruch ANO, kierowany przez oligarchę – taki pakt to zaprzedanie lewicowych wartości.
Zapowiada się kolejny trudny rok dla Republiki Czeskiej. Optymistycznych głosów, jak ten Jakuba Patočki, który widzi szanse na dobry rząd, jest niewiele. Na pewno trwać będą zmagania podzielonego parlamentu i słabej koalicji (jakakolwiek się w końcu zawiąże) z prezydentem, spory o interpretację (lub wręcz ochronę) konstytucji przed pachnącymi autorytaryzmem zakusami Zemana. Niezależnie od wyboru, jakiego dokona socjaldemokracja, rządzić będzie do spółki z kimś, kogo praskie „Hospodářské nowiny” nazwały ufoludkami, czy też „niezidentyfikowanymi obiektami politycznymi”.
Pytanie tylko, kto tak naprawdę jest ufoludkiem we własnym kraju: ci, którzy zdobywają w sumie ponad 40 proc. głosów czy ten, kto tak ich nazywa?