Konrad Niemira
O „Życiu Adeli” raz jeszcze. Przegląd interpretacji
Liryczno-naturalistyczny melodramat Abdellatifa Kechiche’a, „Życie Adeli”, w fazie produkcji nie zapowiadał się na kość niezgody, która podzieli środowiska krytyki po obu stronach Atlantyku. Prosta historia miłosna po szumie festiwalu w Cannes i długo oczekiwanej premierze doczekała się jednak pierwszorzędnej medialnej burzy. Przez zachwyty i niezadowolenia, przez bunty środowisk LGBT i żale rzekomo maltretowanych aktorek „Życie Adeli” wpełzło na strony październikowych „Cahiers du cinéma”, zajmując – rzecz w tym wpływowym miesięczniku niebywała – połowę numeru.
Wiele hałasu o…
Czytając scenopis filmu, odnieść można wrażenie, że mamy do czynienia z klasyczną historią o odkrywaniu siebie. Główna bohaterka, Adela, to – co chyba typowe dla francuskiego kina – młoda, prosta dziewczyna. Na pierwszym planie oglądamy jej nastoletnie miłostki i burzliwe pierwsze dojrzałe uczucie. W tle: presję środowiska, różnice społeczne i niezgodę na szufladkowanie. Do tego dorzucono kilka epizodów z życia prowincjonalnej bohemy i dwie-trzy rozbierane sceny. Wszystko w poetyckim sosie zbliżeń, urwanych dialogów i subtelnie powracających motywów.
Niestety na polskim podwórku recepcja filmu ograniczyła się zasadniczo do utyskiwań, że za długo, za nudno i że seks nie taki, jaki powinien. W co ciekawszych tekstach znajdziemy zatroskanie i wątpliwość: czy to już porno, czy jeszcze nie? Jeśli nie – nic nie szkodzi! „Życie Adeli” i tak będzie można niebawem przywołać w kontekście „Nimfomanki” Larsa von Triera oraz „Interior. Leather Bar” Jamesa Franco i Trevisa Mathewsa, jako moment graniczny, ostatnie trochę-porno, przed nadejściem już naprawdę porno-porno.
Smarki, seks i spaghetti bolognese
Liryczne „Życie Adeli” wchłonięte zostało przez dziennikarskiego potwora w przerażający sposób. Z pastelowych portretów głównych bohaterek i subtelnie snutych nici melodramatu w recenzjach pozostała zmysłowość ciała, białe mięso, posklejane smarki (dziennikarze bystrze wychwycili, że Adela szlocha na ekranie bardzo przekonująco) i makaron przyklejający się do brody.
Oczywiście nie można zaprzeczyć, że cielesność jest istotnie jednym z fundamentów obrazu Kechiche’a. Adèle Exarchopoulos, aktorka odtwarzająca tytułową rolę, często wspomina w wywiadach, że wskazówki reżysera przed rozpoczęciem zdjęć ograniczały się do „jedz dużo i uprawiaj sport” – tak jakby to, jak jej ciało będzie prezentowało się na ekranie, miałoby być rzeczywiście główną osią przedsięwzięcia. W filmie istotnie kamera sugestywnie kadruje pośladki śpiącej nastolatki, jej rozchylone, niby niemowlęce wargi i włosy w nieładzie. Oglądamy również pełne spectrum dotyków, krzyków i pocałunków. Nie można jednak powiedzieć, że film jest o ciele, czy jak chce Konarzewska w „Dzienniku Opinii”, że „w filmie ciało jest najważniejsze”. Interpretacje somatyczne stanowią, jak mi się wydaje, niebezpieczne uproszczenie i policzek dla reżysera.
Kechiche nie zrobił bowiem filmu o ciele ani w sensie impresjonistycznym, ani ekspresjonistycznym. Ciało, nawet jeśli jest środkiem narracji, w ostatecznym rozrachunku okazuje się być czynnikiem drugorzędnym. Kadrowane figury, czy szerzej: warstwa wizualna filmu, podporządkowane są równocześnie dwóm sprzecznym wektorom: liryzmowi i naturalizmowi. Nawet jeśli widz przez ułamek sekundy odnosi wrażenie, że na ekranie widzi mięso, reżyser przez warstwę ideową filmu nie daje mu zapomnieć, że jest to mięso myślące. Fenomen „Życia Adeli” leży – i tu tkwi siła filmu – w równoczesnej apoteozie przeciwstawnych aspektów życia bohaterki. Adela jest mięsem i jednocześnie (wybaczcie Państwo patos) istotą ludzką. Oscyluje miedzy erotyczna wulgarnością, a poetyckim uniesieniem, nie jest ani zanadto świątobliwa, ani zanadto zwierzęca.
***
Główną ofiarą somatyczno-seksualnych odczytań filmu padły odsunięte w cień subtelności scenariusza i przemyślana konstrukcja narracji. Siłą rzeczy „Życie Adeli” nie mogło wytrzymać oczekiwań krytyki, która z dwojga złego – traktat o mięsie vs. historia miłosna w poetyce ni to Zoli, ni Prousta – zapewne instynktownie decydowała się zazwyczaj na rozwiązanie bardziej medialne. Mało kogo obchodzi zapewne wielopoziomowa struktura relacji miedzy „Życiem Adeli”, a przywoływanym jako licealna lektura bohaterki „Życiem Marianny” Pierre’a de Marivaux. Trudno zapisać pół kolumny o potencjalnej zależności rozbicia filmu na dwa rozdziały (przypominające raczej dwa odrębne odsłony niż epizody tej samej historii) od cichej obecności Stanleya Kubricka, wymienianego przez Adele jako jej ulubionego reżysera.
Nie chodzi mi oczywiście o to, że krytyka powinna bawić się w wyłapywanie smaczków i żonglowanie anegdotkami z filmu Kechiche’a. Kiedy jednak jeden za drugim krytycy wyznają, że niemiłosiernie nudzili się na filmie (usianym przecież perłami!) i że po pierwszej godzinie zaczęli niecierpliwe spoglądać na zegarek, na usta cisną się pytania stawiane w okolicznościach tragikomicznych przez Barbarę Białowąs (reżyserka jest, zdaję sobie z tego sprawę, autorytetem kłopotliwym): czym różnić się powinna perspektywa krytyka od perspektywy widza?
Droga, jaka przebyłem, czytając polskie recenzje, była drogą przez mękę. Jeden chyba – nieodmiennie zresztą – Tadeusz Sobolewski w „Gazecie Wyborczej” rozgryzł film sugestywnie. Ale i u mistrza nie obyło się bez zgrzytów. Kechiche inscenizuje swoją historię na robotniczych przedmieściach Lille i potem w samym mieście, ni to metropolii, ni intelektualnej prowincji (rozmowy i obrazy miejscowych artystów wywołać mogą u widza melancholijny uśmiech). Sobolewski w swoim tekście film ustawia mylnie – łatwo zgadnąć – w Paryżu. Miłosna klisza narzuca magiczny Paryż jako życzeniowe miejsce akcji i wszystko w odczytaniu Sobolewskiego się zgadza: Paryż, Nowa Fala…
Kuchta szczęśliwa
Tego typu lapsusy – symptomatyczne czy nie – są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Mocnym rdzeniem nieporozumienia są za to wypaczenia polityczno-społecznego poziomu filmu. Krytyczka pisząca dla popularnego serwisu nowej lewicy wyśmienicie interpretuje na przykład jedzone przez bohaterki ostrygi jako „gotową tożsamość Emmy, tożsamość artystowsko-lesbijską. Artystowską dlatego, że [ostrygi – przyp. K.N.] są drogie, lesbijską dlatego, że ich jedzenie jest naznaczone seksualnie)”. Jednak przeprowadzone w teksie skojarzenie pieniądze – świat sztuki w nieco podejrzany sposób wypiera obraz znaczenie bardziej przyziemny: Emma, jak mi się wydaje, ma tożsamość nie tyle artystowsko-lesbijską, ile po prostu mieszczańską. Jest przedstawicielką szczęśliwej francuskiej klasy średniej-wyższej i jej malarska aktywność niewiele tutaj znaczy. Emma je ostrygi nie dlatego, że są one included w jej pracy czy tak zwanym artystycznym powołaniu, ale dlatego, że pozwala jej na to status ekonomiczny (jej samej i jej rodziców). Sztuka – bardzo zresztą mizerna (jak widzimy to na zamykającym film wernisażu) – nie ma z tym nic wspólnego. Nawet jeśli Emma jest tym, co Francuzi nazywają bobo (od bohème/bourgeois), krytyczny pazur reżysera dosięga tylko problemu stricte ekonomicznego.
Osobnym i bardzo frapującym aspektem społecznych odczytań „Życia Adeli” jest coś, co z braku słownika nazwę fenomenem projekcji krytyka. W „Dwutygodniku” Bartosz Żurawiecki, zmęczony długością i francuskością filmu, zdradza nam zakręty historii: „Emma zdominuje Adelę tak bardzo, że to bystre dziewczę, które zdradza przecież talent literacki, szybko przeobrazi się we własną matkę – kuchtę domową”. Zarysowana opozycja: talent literacki kontra gotowanie obiadów, niesie w sobie drugą ukryta parę: życie udane i życie zmarnowane. Adela jako kuchta wydaje się więc stać na pozycji straconej. Życzylibyśmy jej za Żurawieckim, aby chwyciła pióro i stała się tym, czego wymaga od niej modernizm – Artystką. Niestety głupia Adela jest w swoim zakochaniu zupełnie przeciwstawna prądom dwudziestego pierwszego wieku. Raz zdobywszy miłość, realizuje swoje życie bez fajerwerków, kopiując model niefeministyczny i boleśnie mainstreamowy. Co począć z taki niemedialnym żywotem?
Nie przypadkiem Kechiche powstrzymuje się od emancypowania swojej bohaterki. Nie ma w życiu Adeli żadnej moralistyki ani filozofii na silę. Nie ma też moim zdaniem w filmie tego, co widzi wielu krytyków (niezależne od wszystkich deklaracji – nieśmiertelne męskie oko wciąż dominuje!): demonicznej lesbijki Emmy, która pożera (domniemany zresztą) literacki talent swojej nastoletniej partnerki. Jest za to niewygodna główna bohaterka, która słucha co prawda Boba Marleya z jego „Get up stand up”, ale w rzeczywistości woli pozostać w pozycji biernego bezpieczeństwa. Widzowi oczarowanemu Adelą, trudno byłoby się jednak zdobyć na jej bezpośrednią krytykę. Znajdzie się zawsze tysiąc powodów, żeby ją usprawiedliwić, albo tysiąc innych winowajców. Tymczasem oś problemu leży właśnie w tym małym polu wolności Adeli, która decyduje się na los mniejszego robotnika w winnicy Pana, życie marginalne, realizujące utarte schematy (choć pozornie przez swoją orientację seksualną będącego poza schematem). Adela nie chce się emancypować ani walczyć o nowe, lepsze społeczeństwo (na gay parade niesie ją raczej atmosfera tłumu niż siła własnego przekonania). Adela chce po prostu być szczęśliwa i bez większych wątpliwości akceptuje wszystkie aspekty swojego życia, które temu celowi nie przeszkadzają. Utajone pytanie, jakie Kechiche stawia widzowi, wydaje się więc brzmieć: jakiego życia bohaterce (i sobie) życzymy: pogoni za artystyczna samorealizacją czy stanu szczęśliwego zaniechania i bierności? Wreszcie – na jakiej zasadzie możemy Adeli odmówić racji do życia własnym życiem i wyboru (czy biernego przyjęcia) drogi kuchty?
Film:
„Życie Adeli”, reż. Abdellatif Kechiche, Francja 2013
* Konrad Niemira, studiował historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował w „Kulturze Liberalnej”, „Rerum Artis” i „Opposite”.
O „Życiu Adeli” pisaliśmy również w wydaniu „Kultury Liberalnej” z 22 listopada 2013 r. [ https://kulturaliberalna.pl/2013/10/22/kochanowski-banal-czy-rewolucja-o-zyciu-adeli-abdellatifa-kechichea/ ]
„Kultura Liberalna” nr 252 (44/2013) z 5 listopada 2013 r.