Otóż kiedyś, bardzo dawno temu, czyli na początku lat dziewięćdziesiątych, odwiedziłem ‒ jako mały chłopiec ‒ wesołe miasteczko. Jedną z atrakcji była „rakieta kosmiczna”‒ coś, co miało sprawić, że dzieciaki poczują się „jak w kosmosie”. Wsiadłem, zgasły światła, wehikuł odchylił się do tyłu i… na telewizorze wiszącym pod sufitem puszczono film „Wojownicze żółwie Ninja”. Dobrze zapamiętałem tamto rozczarowanie ‒ „to nie tak miało być!” ‒ ale dopiero po latach zrozumiałem jego głębszy sens: tę protekcjonalność zawartą w założeniu z góry, że moje oczekiwania, moja wrażliwość i mój system wartości (by użyć terminu zbyt dorosłego jak na kilkuletniego chłopca) zostaną zaspokojone byle ochłapem.

 Kosmiczne rozczarowanie 

Podobne uczucia towarzyszyły mi ‒ niestety! ‒ przy oglądaniu „Grawitacji”. Dzieło Cuaróna (ten akapit nie zdradza szczegółów fabuły i zakończenia utworu) przedstawia losy dwójki amerykańskich astronautów, których misja na orbicie okołoziemskiej przeradza się w katastrofę, a właściwie w spiralę katastrof. Obraz ten jest pionierski pod względem technicznym jako, jak się zdaje, pierwszy w dziejach kina pełnometrażowy film fabularny rozgrywający się w całości kosmosie, a zarazem zrobiony w technologii trójwymiarowej; pierwszy z tak spektakularnymi, panoramicznymi i efektownymi obrazami życia na orbicie i Ziemi z tej orbity oglądanej. Problem w tym, że na tym kończą się zalety i uroki tego dzieła: technologia 3D zapewnia „Grawitacji” fantastyczne ujęcia, ale nie docieramy o wiele dalej niż te żółwie Ninja. Poza efektownymi widokami dostajemy kompletną szmirę: dramaturgię na rozpaczliwie słabym poziomie, szkolną przewidywalność fabuły, chwyty z filmów akcji klasy C, żenujące dialogi. Wszystko jest do granic możliwości nasycone najbardziej sztampowymi, ogranymi i wyświechtanymi sztuczkami hollywoodzkimi w najgorszym tego słowa znaczeniu. Krótko mówiąc, poza spektakularnymi zdjęciami jest to film tak słaby, że co najmniej ocierający się o śmieszność.

Na poparcie powyższego można przytoczyć przykłady w liczbie dowolnej. Mamy więc (uwaga, odtąd aż do śródtytułu „Newton klasy B” zdradzam szczegóły fabuły i zakończenia utworu) surrealistyczne chmury kosmicznych „śmieci”, nadlatujących nagle i stadnie, mamy groteskowo wyglądające spacery kosmiczne, w których George Clooney holuje Sandrę Bullock z jednej stacji kosmicznej do drugiej, jak gdyby to była rundka po barach albo przesiadka z peronu na peron na Dworcu Centralnym. Mamy pomysł tak odświeżający i nowatorski, jak wyczerpujący się zapas tlenu (bez żenady zaczyna się od 6 procent i potem spada: 5, 4, 3, 2, 1 procent, a potem „wchodzi na czerwone”). Mamy paliwo, które się ustawicznie kończy i którego wszędzie brakuje ‒ w „Sojuzie”, w plecaku Clooney’a, wszędzie. Gdzie nasi bohaterowie nie dotrą, tam możemy mieć pewność, że zastaną suchy bak. Mamy jakieś kuriozalne obijanie się astronautów po modułach stacji kosmicznej, co sprawia wrażenie jakby trupa w trupa zalanych cyrkowców wzięła się za pokazy na trapezie. Mamy plątanie się w linach rozwiniętego na tej stacji spadochronu (sic!) i jak w drugorzędnym filmie o himalaistach mamy Sandrę Bullock, która wisi na ostatniej taśmie tego spadochronu, na jeszcze jednej linie trzymając Clooney’a. A ten oczywiście mówi jej „You must let me go, bo inaczej zginiemy oboje”.

Przesiadka ze statku „Sojuz” na chińską stację „Tiangong” to śmiech na sali i obraza rozumu ludzkiego. Oba pojazdy mijają się co prawda w znacznej odległości i ze sporą prędkością, ale dzielna Sandra Bullock wyskakuje w odpowiednim momencie w otwarty kosmos z gaśnicą pod pachą (sic!) i, używając tej gaśnicy, kieruje się stronę chińskiej stacji. Wiedźma? Makbet? Taka sytuacja. Dzielna astronautka oczywiście bez problemów orientuje się następnie w opisanych po chińsku systemach. Jest to o tyle proste, że ‒ jak wiadomo ‒ żeby uruchomić statek kosmiczny wystrzelony z Państwa Środka, odłączyć go od stacji i bezpiecznie wylądować, wystarczy nacisnąć kilka kolorowych guzików.

Osobne słowo należy się dialogom, których trudno słuchać bez zgrzytania zębami, wstydu przed towarzyszką/towarzyszem (jeśli się zapobiegliwie nie przyszło do kina samemu) i ogólnego poczucia, że ‒ jak to się teraz ładnie mówi ‒ nie chce się już dłużej żyć na tej planecie. Rozmowy jakie toczą bohaterowie są najbanalniejsze z możliwych, dotyczą dzieci pozostawionych na Ziemi, tego, że trzeba być dzielnym i walczyć, no i ‒ oczywiście ‒ mamy wielokrotnie powtarzające się „It’s time to go home”. Mówiąc krótko: słuchać hadko, odbiór tylko kampowy.

Newton klasy B

Nie jest w moim odczuciu rzeczą słuszną oceniać dzieła artystyczne na podstawie ich dosłownie rozumianej wiarygodności, czyli zgodności z prawami fizyki, z realiami technologicznymi itd. Nawet gatunek, który tak bardzo z tym i na tym gra, a więc science-fiction, opiera się zawsze na pewnej konwencji, która ‒ jeśli umiejętnie zaproponowana ‒ może być czysto umowna i bez uszczerbku dla dzieła znacznie odbiegać od tego co faktycznie możliwe (jak o tym świadczą dzieła Verne’a czy nawet Lema). Niemniej, akurat „Grawitację” warto jest temu osądowi poddać i to z kilku powodów: po pierwsze, dlatego że właśnie za wiarygodność i zgodność z nauką film jest chwalony, po drugie, dlatego że taka była intencja twórców ‒ pokazać jak w kosmosie „jest naprawdę”, po trzecie wreszcie, dlatego że (jak pisałem wyżej) efekty specjalne i strona techniczna to jedyne, co ten film ma do zaproponowania.

Jak więc wygląda to od tej strony? Źle. Trudno się oprzeć wrażeniu, że twórcy „Grawitacji” mają do naukowej wiarygodności stosunek bardzo wybiórczy. O ile jednak wybaczamy Verne’owi fantastyczne stwory żyjące we wnętrzu ziemi, to wobec filmu który się chełpi tym, że przenosi kino w kosmos, wymagania powinny być wyższe.

W „Grawitacji” ostentacyjnie obowiązują pierwsza i trzecia zasada dynamiki Newtona, a także zasada zachowania momentu pędu – na tym jednak kończy się filmowa fizyka. Tym, którzy nie pamiętają, przypomnę: chodzi o to, że jeśli Sandra Bullock zacznie „płynąć” w kosmos ruchem jednostajnym po linii prostej, to zawróci ją dopiero interwencja George’a Clooney’a; że jak już się oni zwiążą liną, to będą „tańczyć” na jej końcach, tak jak nakazuje zasada akcji i reakcji; i że jak coś się już zacznie w próżni kręcić, to się samo z siebie kręcić nie przestanie. Te zasady obowiązują twardo i bezwyjątkowo, i trudno się oprzeć wrażeniu, że niektóre sceny zostały stworzone specjalnie po to, by pokazać, z jak neofickim zapałem twórcy filmu są im posłuszni. W końcu opanować fizykę na poziomie gimnazjum ‒ to jest dopiero coś! Dla porządku: zadość zasadzie rzeczywistości czyni też pieczołowita dbałość o wygląd, sposób działania i nazewnictwo pokazanych statków kosmicznych: ISS to ISS, „Sojuz” jest „Sojuzem”, a „Tiangong” to „Tiangong”. Pod tym względem karta jest czysta, a wszelkie kontrowersje mogą dotyczyć najwyżej tego, czy panel kontrolny w lądowniku oddany jest akuratnie czy nie.

Problem polega na tym, że cała reszta wywołuje uśmiech politowania. Przystępując więc do rzeczy uciesznych: po pierwsze, nie, „śmieci” kosmiczne nie wyglądają jak ptaki u Hitchcocka, nie pojawiają się złowieszczo na horyzoncie. To nie są cegły spadające z dachu, tylko pociski poruszające się z prędkościami, lekko licząc, stukrotnie większymi niż to pokazuje film. Po drugie, nie, astronauci nie rozmawiają z kontrolą lotów językiem Włodzimierza Szaranowicza („Brakuje mi tylko 40 minut do pobicia rekordu Sołowiowa”). Specyficzny język astronautów nie jest bynajmniej tajemnicą spoczywającą w sejfach w Houston, stenogramy rozmów toczonych w kosmosie są na wyciągnięcie jednego kliknięcia (na przykład tutaj) ‒ trzeba tylko chcieć poszukać. Po trzecie, nie, teleskop Hubble’a, stacje ISS i „Tiangong”, nie są w kosmosie rozmieszczone po sąsiedzku, przeciwnie, krążą na różnych wysokościach, a przede wszystkim w różnych płaszczyznach orbitalnych, co czyni przesiadkę między nimi niemożliwą. Przedstawiona w filmie wizja, że jak jedną ze stacji szlag trafi, to można się tak po prostu przesiąść do drugiej, mniej ma wspólnego z rzeczywistością niż film przygodowy, w którym bohater wypada ze statku w okolicach przylądka Horn, ale że akurat płynie drugi statek Bajkałem, no to sobie na niego wchodzi.

Po czwarte, nie, dźwięk nie rozchodzi się w próżni, w kosmosie nie słychać huków, wybuchów, zgrzytów, jęków czy pisków. Doceniam, że twórcy filmu od takiego założenia wyszli, ale, jak wiadomo nie od dziś, cnota jest cnotą tylko wtedy kiedy się doprowadzi ją do końca, a w drugiej połowie filmu dźwięki słychać już całkiem wyraźnie. Po piąte i chyba najważniejsze, nie, praca i przemieszczanie się w otwartym kosmosie nie wyglądają tak, jak to jest przedstawione w filmie. To nie jest cyrk ani zabawa, to nie jest wesołe miasteczko ani małpy na trampolinie. Astronauta, który nie ma nic do roboty poza statkiem, po prostu z niego nie wychodzi, a jeśli ma wolną chwilę, to nie krąży bez sensu jak Clooney w pierwszej scenie. Zrobienie czegokolwiek, szczególnie improwizowanego, w otwartej przestrzeni, jest zawsze wyzwaniem i poważną operacją. Charles Conrad, który (w prawdziwym życiu, nie w filmie) 7 czerwca 1973 roku zdołał ręcznie rozwinąć zablokowany panel słoneczny stacji „Skylab”, powiedział później, że z tego osiągnięcia jest bardziej dumny niż ze swojego lądowania na Księżycu cztery lata wcześniej. I właśnie za uratowanie „Skylaba”, a nie za misję księżycową dostał potem medal od amerykańskiego Kongresu.

Jednak „Grawitacja” do takich subtelności się nie zniża – Clooney pokazuje, że wystarczy dobrze się zaprzeć i można od ręki i „z ręki” odepchnąć wielotonowy teleskop Hubble’a od promu kosmicznego. Są jeszcze drobiazgi: choćby to, że pod skafandrami nie nosi się koszulek i spodenek gimnastycznych, a ich zdjęcie jest ciężką pracą, nie zaś kosmicznym striptizem. By nie kończyć jednak czysto negatywnie: jeśli zaangażowanie Eda Harrisa do zagrania głosu Houston było celowym nawiązaniem do filmu „Apollo 13”, w którym ów gra dyrektora lotu, i jeśli scena w której „Sojuz” leci z jednym tylko panelem baterii słonecznych była pomyślana jako symboliczne upamiętnienie kosmonauty Władimira Komarowa, który zginął w 1967 roku, oblatując pierwszy statek tego typu ‒ to zostało to zauważone i policzone na plus.

Jak wam się podoba? 

Najbardziej elementarna uwaga ogólniejszej natury, jaka się ciśnie na klawiaturę, jest oczywiście taka, że z pustego i kamera 3D nie naleje. Każdy, kto para się jakąkolwiek twórczością, musi pamiętać, że żadna technika, nawet najdoskonalsza, nie zastąpi myślenia, pomysłu, wizji. Słyszy się czasem, że trzeci wymiar jest przyszłością kina. Ale czy to znaczy, że przyszłością kina jest kicz? Bo tak można niestety wnosić z „Grawitacji”, która stoi założeniem, że wystarczy widzowi pokazać kilka spektakularnie wybuchających statków kosmicznych, zademonstrować wrażenie głębi w przestrzeni i rzucić kilka śrub w stronę kamery. I że to mu wystarczy, że tym się widz powinien nasycić, zatkać.

Powiedzmy sobie jasno: to jest zła droga, droga, którą nie powinniśmy iść. Technologia może wspaniale służyć kinu, ale nie do tego, by maskować miałkość treści. W filmie, jak wszędzie w sztuce, technika powinna być używana po coś i powinna czemuś służyć. Jeśli samą kamerę 3D się postawi na piedestale ‒ to dzieje się źle.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że mój głos jest świadectwem mniejszości, bo wokół „Grawitacji” dominują głosy pozytywne, czy wręcz entuzjastyczne. Samo to wydaje mi się tematem wartym zastanowienia, mówi bowiem co nieco o kulturze i świecie, w których żyjemy. Moja hipoteza byłaby tu taka, że powszechnie pozytywny odbiór filmu Cuaróna jest przejawem pewnego ustępstwa czy wręcz pokornej i wiernopoddańczej czci, jaką człowieczeństwo składa technologii. Są to niejako antypody Stanisława Lema, w którego twórczości (przepraszam teraz za banał) technologia nie była nigdy odrywana od człowieka. Była samodzielnym bohaterem jego książek, ale nie była bohaterem jedynym. I żeby nie poplątać: nie twierdzę bynajmniej, że „Grawitacja” opowiada tylko o technologii, a nie o człowieku. Oczywiście, pierwiastek ludzki jest w niej obecny, ale problem w tym, że wszelki humanistyczny sens tego filmu tonie w dyskwalifikująco słabym wykonaniu, które jest obrazą rozumu ludzkiego: w karykaturalnie przewidywalnej akcji, drewnianych dialogach, ogólnej tandecie.

Wola nocy?

Pogląd, który naszkicowałem wyżej, można streścić w następujący sposób: technologia użyta do nakręcenia „Grawitacji” jest wspaniała, ale nie zwalnia ona twórców filmu z obowiązku myślenia i zaproponowania fabuły ambitniejszej niż w „Rambo” i bohaterów bardziej ludzkich niż papierowych; a jeśli trzeba by zważyć, to wymienione braki przeważają fajerwerki efektów specjalnych. Zwróćmy teraz uwagę: to stanowisko od razu barwi się w naszych oczach konserwatyzmem, od razu słyszymy w nim pewną „tradycjonalistyczną” nutę, czujemy w nim pewien sceptycyzm wobec nauki i technologii. Czyż nie jest tak, że ten, kto zgłosi wątpliwość wobec postępu techniki, tego Zeitgeist od razu ustawia na pozycji obskuranta? Moja teza brzmi: „Grawitacja” cieszy się powszechnym uznaniem, dlatego że najsłabiej jest dziś obsadzona pozycja pośrednia, pozycja otwartego, ale zarazem rozumnego czerpania ze zdobyczy nauki. Pozycja, która nie jest ani bezkrytycznym zachwytem i parareligijną czcią oddawaną nauce, ani lekkomyślnym, krótkowzrocznym, małostkowym, czy wręcz tchórzliwym zamykaniem na nią oczu.

W nauce i technologii jest jakaś straszna wola nocy [1], jakaś siła ciążenia ku uproszczonej, dwubiegunowej retoryce spod znaku „albo-albo”. I na przykładzie „Grawitacji” i jej odbioru ładnie to widać: film stawia nas w pewnej pułapce interpretacyjnej, w pewnej zamkniętej alternatywie, z której nie tak łatwo się wyłamać. Albo zachwycasz się tym filmem i ślepniesz na przewidywalny scenariusz, wulgarne efekciarstwo wybuchów i żenujące dialogi, albo spadasz gdzieś w towarzystwo luddystów.

Puenta jest całkowicie banalna: technologia musi być rzeczą ludzką, stworzoną przez człowieka i dla człowieka ‒ nie powinniśmy się jej ani dać zabić (Hiroszima), ani zaszachować (NSA), ani zwulgaryzować („Grawitacja”). Niemniej, jak widać na załączonym filmie, ta droga jest wciąż za słabo przetarta i zbyt rzadko wędrowana.

[yt]a625x-yrfZI[/yt]

Przypisy:

[1] Korzystam tutaj z frazy ukutej przez Tomasza Mazura w książce „Kapryśni bogowie Sokratesa: człowiek i świat wartości w tradycji filozofii zachodniej”. Mazur używa pojęcia „woli nocy” na oznaczenie tej tajemniczej zachłanności, którą cechuje się każda w ogóle wartość ‒ czy będziemy starali się wypełniać przykazania Boże, czy gonić w życiu za seksem, czy za zwiększaniem wiedzy, każda z tych rzeczy lubi się absolutyzować, każda chciałaby mieć nas na własność i wyłączność, każda lubi się rozrastać, wchłaniać, blokować możliwość i chęć zajęcia się czymkolwiek innym.

Film: 

„Grawitacja”, reż.  Alfonso Cuarón, USA, Wielka Brytania 2013.