Szanowni Państwo,

11 listopada zdominowały spory na temat świętowania Dnia Niepodległości. A jednak nie można przeoczyć, że w Warszawie rozpoczęło się właśnie wydarzenie o globalnym zasięgu. To dziewiętnaste spotkanie stron Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu, w oenzetowskiej nowomowie – po prostu COP19. Przyznajmy, że niewiele osób w Polsce rozumie, czemu służą te międzynarodowe spotkania. Podobnie niewielu z nas pamięta, że nie tak dawno, bo w 2008 r. – już gościliśmy Szczyt Klimatyczny (COP14 w Poznaniu). Możliwe, że z tej niewiedzy wynika pewna stagnacja na krajowym podwórku.

Albowiem w Polsce dzieje się w tej dziedzinie niezbyt wiele. Z pewnością w debacie publicznej nie pojawia się wiele osób, mających dostateczną świadomość powagi sytuacji. Część polityków, dziennikarzy i czytelników prasy, podpierając się kontrowersyjnymi tekstami, po prostu kwestionuje zarówno zasadność polityki klimatycznej, jak i zachodzenie zmian klimatu w ogóle. A przecież, jeśli idzie o zmiany klimatyczne, istnieje tutaj od dawna naukowy konsensus.

IMG_9056

Spróbujmy zatem przyjrzeć się aktualnemu Szczytowi Klimatycznemu. Przyjmując po raz kolejny oeznzetowski jet-set w Polsce, nasz rząd zdaje się liczyć na coś więcej niż międzynarodowy prestiż. Chce mieć wpływ na stanowisko Unii Europejskiej w globalnym porozumieniu – bo tak naprawdę to unijna, a nie oenzetowska polityka klimatyczna i energetyczna interesują rząd Donalda Tuska. Jedna z kluczowych tez stawianych przez ministra ochrony środowiska Marcina Korolca, gospodarza Szczytu, jest taka: Europa i Polska nie powinny przyjmować żadnych daleko idących zobowiązań dotyczących polityki klimatycznej i redukcji emisji, dopóki takich zobowiązań nie podejmą inne państwa, w tym gospodarki wschodzące.

Ta teza ma na pierwszy rzut oka sens – potrzebujemy globalnego, wspólnego rozwiązania. Ale czy nie wynika ona z naszej polskiej transformacyjnej schizofrenii? Z jednej strony jesteśmy dumni z bycia częścią „Zachodu”, do którego tak długo aspirowaliśmy. Stroimy się w marmur, szkło i kolorowe piórka – apogeum tego „zastaw się, a postaw się”, było zeszłoroczne Euro. Z drugiej strony jednak, kiedy trzeba wykazać regionalną czy wręcz globalną solidarność, przedstawiamy się jako potrzebujący pomocy z zewnątrz biedacy. Dobrze ilustruje to minimalna jak na państwo OECD skala pomocy rozwojowej i humanitarnej, jakiej udziela polski rząd. Sytuację Polski można opisać, jak czyni to jedna z autorek piszących w tym numerze, jako graniczną – w pół kroku między światem rozwiniętym, a wciąż jeszcze rozwijającym się.

Teza ministra Korolca opiera się też na założeniu, że pozostali kluczowi emitenci – zwłaszcza USA i Chiny – nic w sprawie klimatu nie robią. Jednak dwa na trzy energetyczne wiatraki powstają właśnie w Chinach, a rząd w Pekinie wydał miliony na rozbudowę krajowego przemysłu produkcji odnawialnych źródeł energii. Na poziomie regionów i miast prowadzi się tam wiele ambitnych projektów redukcji emisji i wdrażania nowych technologii. Podobnie USA, choć nie ratyfikowały Protokołu z Kioto i nie mają regulacji federalnych, mogą pochwalić się jednymi z najbardziej ambitnych celów redukcyjnych w uprzemysłowionych stanach takich jak Kalifornia. Oddolną politykę ochrony klimatu w USA przybliża w rozmowie z Wojciechem Kacperskim były burmistrz Seattle, Greg Nickles, który zapoczątkował inicjatywę klimatyczną władz lokalnych, obejmującą swoim zasięgiem ponad 90 mln Amerykanów.

A czy stanowisko polskiego rządu da się obronić z moralnego punktu widzenia? Problematykę „sprawiedliwości klimatycznej” rozumianej w kategoriach praw człowieka, które naruszamy naszymi indywidualnymi i zbiorowymi działaniami, zarysowuje filozof Marcus Hedahl. Wskazuje on też na wyjątkowo korzystną pozycję Polski, która mogłaby, gdyby chciała, stać się pomostem i liderem w myśleniu wspólnotowym.

Z perspektywy pragmatycznej dyplomacji o roli Szczytu dla Polski i Polski na Szczycie pisze Kamila Pronińska, wskazując, że dyskusje wokół COP19 mogą zmienić nastawienie naszej opinii publicznej i uświadomić jej wagę problemu, jakim jest ochrona klimatu. Szansę i potrzebę zmiany w dyskursie widzi też Nina Witoszek, wskazując, że może być to droga do nowej formy nowoczesności – ekomoderny. Mniej optymistyczny jest Dariusz Szwed, który na przykładzie polityki klimatycznej i energetycznej (a właściwie ich braku) pokazuje słabości polskiej demokracji, debaty publicznej i rządu.

W Komentarzu Nadzwyczajnym już wkrótce będą Państwo mogli przeczytać tekst Felixa Creutziga o szansach podobnej miejskiej polityki klimatycznej w Europie.

Zapraszamy do lektury!

Kacper Szulecki

***


1. GREG NICKLES: Musimy podjąć się przywództwa w tej walce 
2. MARCUS HEDAHL: Każdy z nas jest bandytą, nie Samarytaninem

3. KAMILA PRONIŃSKA: Szczyt klimatyczny w węglowym zagłębiu UE
4. NINA WITOSZEK: Nowa zielona współczesność
5. DARIUSZ SZWED: Ekologii trzeba pomóc


Musimy podjąć się przywództwa w tej walce

„Doświadczenie Seattle pokazuje, co rząd federalny w USA mógłby osiągnąć, gdyby do walki ze zmianami klimatu zaangażować całą moc, świadomość powagi sytuacji i sojuszników, słowem wszystkie środki, jakie angażuje się zazwyczaj do prowadzenia wojen” – mówi Greg Nickels, burmistrz Seattle w latach 2002–2009 i autor „zielonej rewolucji” w tym mieście, Wojciechowi Kacperskiemu.

Wojciech Kacperski: Kiedy był pan burmistrzem Seattle, zaproponował pan zupełnie inny niż do tej pory wektor wprowadzania ekologicznych zmian. A mianowicie, aby to miasta stały się agentami zmiany klimatycznej. Czy mógłby pan powiedzieć więcej na temat tej perspektywy? Jak duże miasta mogą radzić sobie z globalnym ociepleniem i jak oddolne ruchy społeczne mogą się do tego przyczynić?

Greg Nickels: Zaczęło się w 2005 r., kiedy protokół z Kioto stał się obowiązującym prawem w 141 krajach, także w pańskim kraju, ale niestety nie w USA. Kiedy świat patrzył na nas, oczekując z naszej strony przywództwa, my odwracaliśmy wzrok. Tego samego dnia, to było dokładnie 16 lutego, zobowiązałem się, że Seattle zredukuje emisje gazów cieplarnianych do takiego poziomu, jak gdyby USA ratyfikowało traktat. Miałem jednak świadomość, że jeżeli tylko Seattle podejmie się takich działań, nasza akcja będzie miała charakter czysto symboliczny. Bardzo trudno jest zmobilizować ludzi do zmiany nawyków w imię symbolu, dlatego przekonywałem inne władze lokalne, aby dołączyły do inicjatywy Seattle. Ostatecznie 1050 burmistrzów różnych miast amerykańskich przyłączyło się do naszej akcji. Cała grupa reprezentowała ponad 93 miliony amerykańskich obywateli, dzięki czemu inicjatywa ta stała się czymś więcej niż tylko symbolicznym protestem i udało nam się wpłynąć na przebieg debaty publicznej na ten temat. To nie była tylko próżna retoryka. Razem z pozostałymi 1049 burmistrzami rozumieliśmy, że za słowami muszą pójść czyny, że musimy dotrzymać obietnic, które złożyliśmy. Byliśmy wzorem: w Seattle udało nam się zredukować emisję gazów daleko bardziej, niż początkowo zakładaliśmy. Pokazaliśmy, że na poziomie lokalnym można osiągnąć bardzo konkretne rezultaty i że nasze osiągnięcia zainspirowały innych, dzięki czemu razem osiągnęliśmy dużo więcej, niż moglibyśmy wymarzyć, działając w pojedynkę.

Jakie konkretne rozwiązania wprowadziliście w Seattle?

Bazując na protokole z Kioto, chcieliśmy do 2012 r. zredukować emisję gazów cieplarnianych o 7 proc. poniżej poziomu z 1990 r. W tym celu wdrożyliśmy wiele ekologicznych rozwiązań w codziennej polityce miejskiej i przeprowadziliśmy szereg publicznych debat na te tematy. W 2005 r. miasto produkowało 8 proc. mniej szkodliwych gazów niż 15 lat wcześniej. Dzięki zobowiązaniu, aby zrównoważyć nasz wpływ na środowisko poprzez uzyskiwanie energii z tradycyjnych źródeł, Seattle City Light (dostawca energii elektrycznej na terenie miasta – przyp. red.) jest jedynym dużym dostawcą prądu w całym USA, który ma zerowe emisje gazów cieplarnianych netto (nie emituje więcej gazów, niż udaje mu się wychwycić lub zrekompensować zakupem certyfikatów redukcji emisji w innych miejscach – przy. red.).

Czy te rozwiązania przyjęto tylko z inicjatywy władz publicznych?

Także biznes wykorzystał okazję do włączenia się w proces zarządzania i reorganizacji naszej polityki ochrony środowiska. Lokalny producent cementu, firma Lafarge Corp., zarobiła 750 tys. dolarów dzięki unowocześnieniu infrastruktury energetycznej w swoim zakładzie, drastycznie ograniczając dzięki temu emisję gazów cieplarnianych i oszczędzając prawie 200 tys. dolarów rocznie. Najważniejsze firmy z naszego regionu, w tym tacy giganci jak Starbucks czy REI, założyły stowarzyszenie Seattle Climate Partnership, zobowiązując się do redukcji emisji dwutlenku węgla w swoich zakładach, z uwagi na dobro całej wspólnoty. Inne przedsiębiorstwa inwestują potężne sumy w biopaliwa i ekologiczne rozwiązania w budownictwie.

A jakie działania podjęły miasta od tamtego czasu?

Niestety, przez kryzys finansowy z 2008 r. większości naszych działań przyświecają teraz inne priorytety. Ironią losu jest, że emisja dwutlenku węgla i tak spadła od tamtego czasu przez to, że gospodarka mocno spowolniła. Ale to nie jest rezultat zmian w naszej świadomości, to tylko tymczasowy skutek recesji, i musimy dużo pracować nad tym, aby utrzymać niskie poziomy emisji CO2, kiedy skończy się kryzys. Dlatego powstało wiele inicjatyw lokalnych, a jeżeli gdzieś przynosiło to wymierne rezultaty, staraliśmy się przeszczepić te rozwiązania na inny grunt, w innych miastach. Wiele zrobiliśmy na poziomie lokalnym, nie przekłada się to jednak tak jakbyśmy chcieli na skalę narodową. Ograniczono co prawda plany budowy nowych elektrowni opartych na spalaniu węgla, ale Stany Zjednoczone wciąż nie mają spójnej polityki w zakresie energetyki i zmian klimatu. Patrząc na to, co się dzieje w Kongresie, nie wydaje się, abyśmy dojrzeli do takiej polityki w najbliższym czasie. Dlatego bardzo ważne jest, aby kontynuować pracę na poziomie lokalnym.

Dlaczego Unia Miast Amerykańskich działa tylko w USA i raczej nie dzieli się swoim doświadczeniem z miastami w Europie czy Azji?

To nie jest do końca jak pan mówi. Jednym z najważniejszych aspektów Porozumienia Burmistrzów Miast Amerykańskich w sprawie Ochrony Klimatu jest reakcja międzynarodowa. Mimo że rząd amerykański nie robi wiele w sprawach klimatu, dzieje się bardzo dużo, tak jakby poza zasięgiem radarów. Kanadyjskie gminy zawarły takie samo porozumienie jak nasze, właściwie odtworzyły nasze działania. Uczestniczyłem w spotkaniu w Kopenhadze, na którym reprezentowany był Montreal i inne miasta z całego świata. Wszyscy dopytywali o nasze lokalne akcje w USA. Byłem również w Wielkiej Brytanii, gdzie spotkałem się z przedstawicielami Londynu, Southampton i Woking, wszyscy byli bardzo ciekawi naszych działań. Ale generalnie ma pan rację, koncentrujemy się na Ameryce. Robimy tak, ponieważ głęboko wierzę, że tylko w ten sposób Amerykanie wytrzymają w tym wysiłku. Musimy nie tylko dołączyć do wspólnoty narodów walczących ze zmianami klimatu, ale również, jako historycznie najwięksi – a na pewno wciąż najwięksi per capita – „producenci” gazów cieplarnianych, musimy podjąć się przywództwa w tej walce.

Więc uważa pan, że – parafrazując słowa Benjamina Barbera – burmistrzowie poprowadzą nas do zwycięstwa w walce ze zmianami klimatu?

Wierzę w to, moja dotychczasowa działalność – szczególnie w Seattle – dowodzi, że właśnie miasta są przestrzenią, w której najlepiej testować nowe rozwiązania, znajdować te skuteczne i dzielić się nimi z innymi. Ewidentna dysfunkcjonalność rządów centralnych, również tutaj w USA, mobilizuje nas do tego, aby działać na poziomie lokalnym – to właśnie te lokalne działania przynoszą największe rezultaty. Doświadczenie Seattle pokazuje też, co rząd federalny mógłby osiągnąć, gdyby do walki ze zmianami klimatu zaangażować całą moc, świadomość powagi sytuacji i sojuszników, jakie angażuje się zazwyczaj do prowadzenia wojen.

Zmiany klimatu są w takim razie poważnym problemem, takim, na który powinniśmy odpowiedzieć zdecydowanie i jak najszybciej? Opinia publiczna w Polsce rzadko kiedy postrzega kwestię klimatu jako zagadnienie naprawdę ważne.

Naukowcy zaangażowani przez ONZ do badań nad zmianami klimatu dochodzą do coraz bardziej złowieszczych wniosków. Ostatnie raporty mówią o tym, że między 75 a 220 milionów Afrykanów może być ofiarami suszy przed 2020 r. Taki scenariusz oznacza nie tylko straszny kryzys humanitarny, lecz także wzmożone napięcia na tle etnicznym i regionalnym. Dostępność wody pitnej w Azji ma maleć. W naszej części globu zmniejszająca się pokrywa śnieżna i coraz większe roztopy również ograniczą zasoby czystej wody. Na Zachodnim Wybrzeżu oznacza to bezpośrednie zagrożenie dla całego hydrosystemu, który dostarcza energii dla naszych domów i przedsiębiorstw od ponad stu lat.

Jakie należy podjąć następne kroki?

Musimy uświadomić sobie, że tak naprawdę mamy bardzo mało czasu. Naukowy konsensus co do tego, że ludzie mają wpływ na globalne ocieplenie, jest coraz bardziej powszechny. Zagrożenie dla naszej planety jest coraz bardziej oczywiste. Coraz częstsze wiadomości o ekstremalnych suszach, zabójczych burzach czy dzikich pożarach pokazują, że miasta są na pierwszej linii frontu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Pozytywną stroną jest, że staramy się stawić czoła globalnemu ociepleniu wspólnie, że jest to czynnik, który nas jednoczy. Geografia nie ma wpływu na to, czy jesteśmy narażeni na negatywne skutki. Wszyscy, na całym świecie, mamy bardzo dużo do stracenia. Walka ze zmianami klimatu nie tylko łączy ludzi z różnych części świata, lecz także ludzi z różnych pokoleń. Moje pokolenie ma moralny obowiązek uznać, że ten problem jest spowodowany działalnością człowieka i to my musimy zacząć znajdywać odpowiedzi. Nie znajdziemy jeszcze wszystkich odpowiedzi, ale możemy przekazać je następnemu pokoleniu, mając nadzieję, że będzie coraz lepiej. Jeżeli będziemy zjednoczeni w sensie geograficznym i w sensie pokoleniowym, możemy mieć nadzieję, że walka z globalnym ociepleniem nabierze nowej dynamiki. Dlatego wyzwaniem dla nas teraz jest przyczynienie się do globalnej i międzypokoleniowej solidarności w sprawach klimatu.

* Greg Nickels, burmistrz Seattle w latach 2002–2009.
** Wojciech Kacperski, miejski felietonista „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Socjologii.
*** Tłum. z języka angielskiego Hubert Czyżewski.

 IMGP8011

Do góry

***

Marcus Hedahl

Każdy z nas jest bandytą, nie Samarytaninem

Nasi przodkowie wypalili, zupełnie beztrosko, całe pokłady paliw kopalnych. My wiemy już, że nasze działania i nastawienie moralne muszą ulec zmianie. Wymaga to więcej niż tylko nowego znaczenia pojęcia roztropności, ponieważ ci, którzy odpowiedzialni będą za nasilanie i utrwalanie zmian klimatu, najprawdopodobniej odczują jego negatywne skutki w najmniejszym stopniu.

Odmiana ta wymaga też więcej niż zwrotu w stronę gestów charytatywnych, bo nie jesteśmy niewinnymi Samarytanami, którzy przypadkiem wpadają na potrzebujących nieznajomych. Każdy z nas jest raczej bandytą niż Samarytaninem – bo nasze własne emisje gazów cieplarnianych powodują realne i poważnie krzywdzące zjawiska. Ta fundamentalna konstatacja musi wpłynąć na pojmowanie naszych zobowiązań w kontekście antropogenicznych zmian klimatycznych. Musimy zrobić więcej, ale polityczni przywódcy i negocjatorzy często myślą, że zrobili już dość, dlatego że opacznie rozumieją naturę klimatycznych zobowiązań.

Szarża obrońców praw człowieka

W dzisiejszym świecie, charakteryzującym się mnogością wzajemnych powiązań, klasyczne zobowiązanie, by nie czynić krzywdy drugiemu, stawia przed nami rozmaite nowe zobowiązania. Profesor międzynarodowych praw człowieka Henry Shue poprowadził całą kawaleryjską szarżę teoretyków i filozofów polityki, dobitnie wskazujących, że obowiązki płynące z antropogenicznych zmian klimatycznych ściśle wiążą się z pojęciem sprawiedliwości. Musimy być świadomi niepokojących zjawisk, będących efektami zagregowanych działań jednostek – które to działania, łącząc się, ograniczają lub łamią podstawowe prawa innych, takie jak prawo do fizycznego bezpieczeństwa i przeżycia. Musi to wpłynąć na naszą ocenę zjawisk, które w innych okolicznościach mogłyby być uznane za serię niepowiązanych i nieszkodliwych działań indywidualnych.

Niesprawiedliwe jest spychanie kosztu uzyskania korzyści na kogoś innego. A już szczególnie na kogoś, kto nie może wyrazić na tę sytuację zgody lub kto otwarcie się nie zgadza, nie uzyska żadnej rekompensaty, a tylko będzie narażony na krzywdę, będącą naruszeniem jego podstawowych praw. Złamanie tej zasady jest naruszeniem sprawiedliwości, i kiedy występuje, uzasadnione jest wprowadzenie nierównych obciążeń. W przypadku zmian klimatycznych spowodowanych przez człowieka, mieszkańcy krajów rozwiniętych uzyskiwali i uzyskują korzyści, przenosząc zewnętrzne koszty na innych, naruszając prawa podstawowe.

Niewłaściwe stanowisko Polski

Oczywiście, ten szlak nowych zobowiązań musi gdzieś się kończyć. W pewnym momencie osoba lub społeczeństwo muszą być w stanie ogłosić, że uczynili już wszystko, czego można od nich w granicach rozsądku wymagać. W przededniu szczytu UNFCCC w Warszawie, stanowisko Polski wydaje się dokładnie takie: zrobiliśmy swoje, zanim Unia Europejska nałoży na swoje państwa członkowskie nowe ambitne cele, musimy zaczekać na innych, w tym na kraje rozwijające się.

Ten sposób myślenia jest pozornie przekonujący, ale w istocie błędny. Nie tylko nie bierze na poważnie pod uwagę obciążeń, jakie nakładane są na gorzej sytuowanych. Zdradza także rozumienie ochrony klimatu jako gry o sumie zerowej: jeden zyska, drugi straci. Sprowadza także politykę klimatyczną do negocjacji węglowych budżetów, transferu technologii i finansów. Takie podejście doprowadziło już do międzynarodowego paraliżu, a w przyszłości może skutkować dewastacją całej planety. W dodatku wzmacnia postrzeganie stron traktatu jako konkurentów, walczących w imieniu swoich interesów, podczas gdy w obliczu całej gamy opłacalnych i etycznie akceptowalnych rozwiązań problemu, postęp może dokonać się tylko poprzez prawdziwie wspólne, a nie jedynie skoordynowane wysiłki.

Dynamika, integracja, wrażliwość na różnorodność

Musimy wypracować ramy działań na rzecz klimatu, które będą dynamiczne, integrujące i wrażliwe na różnorodność. Powinny pozwalać nam widzieć się jako potencjalnych współpracowników i zmuszać do zastanowienia, jak kraje rozwinięte i rozwijające się mogą znaleźć skuteczny, zrównoważony i dający się utrzymać sposób na stymulowanie rozwoju, ograniczanie ubóstwa i osiągnięcie harmonii ze środowiskiem. Należy zmierzać do umożliwienia mieszkańcom krajów rozwijających się wyboru ich własnych ścieżek do zrównoważonego rozwoju oraz korzystania z odpowiednich narzędzi radzenia sobie z ryzykami płynącymi ze zmian klimatu.

Dążenie do tego, by robić więcej nie sprowadza się jedynie do wypracowania wyższych celów redukcji emisji, większych zobowiązań pomocy rozwojowej czy zwiększenia transferu technologii. Unia Europejska i jej państwa członkowskie mogą przecierać szlak przez tworzenie całej sieci odrębnych koalicji na wielu poziomach (od tego najbardziej lokalnego po globalny) w różnych częściach świata, by wprowadzać różne elementy polityki ochrony klimatu. Unia i jej członkowie mogą osiągnąć więcej, mnożąc i wzmacniając swoje cele, tym bardziej, że wspierane są one przez nowe dane naukowe, zmieniające się okoliczności i nieprzewidziane wcześniej szanse.

Mając na uwadze niedawną historię, Polska znajduje się na wyjątkowej pozycji, by podjąć się przywództwa w realizacji takiej zmiany wizji w działaniach na rzecz ochrony klimatu. W ostatnich latach zyskała ona wiele dzięki rozwojowi rozumianemu jako współpraca, a nie konkurencja, redukując przy tym swoje emisje. Nic nie stoi na przeszkodzie, by Polska wykazała, że rozwój dla nas nie musi ograniczać rozwoju dla innych. Może ona także wyciągnąć rękę do pozostałych zainteresowanych i poszukiwać dróg wspólnego zrównoważonego rozwoju. Pozostaje nam mieć nadzieję, że ten nowy światowy gracz sprosta tak sformułowanym wyzwaniom.

* Marcus Hedahl, amerykański filozof, doktoryzował się na Uniwersytecie Georgetown, Dahrendorf Fellow w londyńskim Instytucie Badań Zmian Klimatu i Środowiska (Grantham Institute) przy London School of Economics and Political Science.
** Tłum. z angielskiego Kacper Szulecki.

IMG_9192

Do góry

***

Kamila Pronińska

Szczyt klimatyczny w węglowym zagłębiu UE

Pod koniec XIX w. Svante Arrhenius po raz pierwszy powiązał wzrost zużycia paliw kopalnych ze wzrostem stężenia gazów cieplarnianych w atmosferze i podwyższaniem się temperatury ziemi. Dla szwedzkiego naukowca perspektywa ocieplenia klimatu nie mogła wydawać się groźna. Wręcz przeciwnie – Arrhenius wierzył, że nowe odkrycie w połączeniu z rozwojem technologicznym umożliwi ludzkości kontrolowanie klimatu.

Ponad pięć dekad później powrócono do badań nad korelacją między industrializacją, emisją dwutlenku węgla i długofalowymi zmianami klimatycznymi. Tym razem jednak wnioski co do konsekwencji obserwowanego tzw. efektu cieplarnianego nie napawały optymizmem. W latach 80. naukowcy zawyrokowali – klimat się ociepla, topnieć będzie pokrywa lodowcowa świata, podnosić się będzie poziom wód, będziemy świadkami ekstremalnych zjawisk, jak powodzie, susze, huragany. Ocieplanie się klimatu uznano za zjawisko zagrażające egzystencji przyszłych i obecnych pokoleń oraz bezpieczeństwu międzynarodowemu.

Tak zrodziła się potrzeba i idea ochrony klimatu, uwieńczona w 1992 r. podpisaniem Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie Zmian Klimatu, a pięć lat później Protokołu z Kioto. Podejmowanie zobowiązań przez państwa przychodzi jednak z wielkim trudem. Negocjacje klimatyczne wzbudzają wiele kontrowersji i emocji, ścierają się w nich interesy państw, które nie tylko czują się w różnym stopniu zagrożone zmianami klimatu, lecz także przyczyniają się do efektu cieplarnianego oraz prezentują skrajnie różny poziom rozwoju gospodarczego i technologicznego. 

Po co jest ten szczyt?

Polska należy do grona państw hołdujących kulturze węglowej wytwarzania energii. Węgiel traktowany jest przez elity polityczne jako dobro narodowe i podstawa bezpieczeństwa energetycznego kraju. Aż 87 proc. energii elektrycznej docierającej do polskich domów i przemysłu produkowana jest w oparciu o ten surowiec. Dominacja węgla w połączeniu z dynamicznie rozwijającym się transportem oraz wysoką energochłonnością gospodarki sprawia, że nasz sektor energetyczny ma najwyższy w UE współczynnik emisji CO2. Nie może być zatem przypadku w organizacji 19. Konferencji stron Konwencji o Ochronie Klimatu (COP) w Warszawie. Czemu ma jednak służyć kolejna organizacja szczytu klimatycznego w Polsce? Czy jest on nam w ogóle potrzebny?

W geopolitycznym układzie sił, UE od lat odgrywa rolę promotora wysiłków na rzecz redukcji emisji gazów cieplarnianych. Swe ambitne cele stara się realizować tak na własnym europejskim podwórku, jak i na poziomie globalnych negocjacji klimatycznych. Polska natomiast jest raczej liderem opóźnień we wdrażaniu unijnego prawa klimatyczno-energetycznego. Prezentujemy postawę negacji pewnych rozwiązań. Opóźniamy przyjmowanie tych, od których uciec się nie da, i staramy się blokować nowe, jeszcze bardziej restrykcyjne cele redukcji emisji czy udziału źródeł odnawialnych w produkcji energii. Czy należy się dziwić?

W Polsce nigdy nie było prawdziwej debaty nad problematyką zmian klimatycznych, a regulacje UE w tym obszarze prezentowane są w dyskursie publicznym jako zagrożenie rozwoju gospodarczego i bezpieczeństwa energetycznego. Przekonanie o ponoszonych stratach netto z tego tytułu jest na tyle głębokie, że potencjalne korzyści (modernizacja energetyki, wzrost efektywności energetycznej, wprowadzanie źródeł odnawialnych, czystsze środowisko) schodzą na dalszy plan. Przyznanie Polsce prezydencji i organizacji COP może być postrzegane jako forma moralnego nacisku – w negocjacjach międzynarodowych rola gospodarza jest zawsze znacząca. Oczekuje się od niego stworzenia odpowiedniej atmosfery, a przynajmniej nieutrudniania zawarcia porozumienia. Wprawdzie po 19. COP nikt nie spodziewa się przełomu, ale przygotowania gruntu do kolejnego szczytu jak najbardziej tak. Do tego czasu to Polska będzie przewodniczyć pracom nad powstaniem nowych regulacji. Dyplomatyczny zabieg skierowania zainteresowania Polski na współkształtowanie regulacji klimatycznych może być jednak ryzykowny. 

Wyzwanie dla Polski

Z perspektywy Polski podjęcie prezydencji i organizacja COP oznacza możliwość kształtowania wizerunku kraju zainteresowanego negocjacjami, podejmującego tę międzynarodową grę. Nie chodzi tu jednak o zmianę wizerunkową – od sceptyka do kraju przychylnego rozwojowi reżimu klimatycznego. Idealistycznie pojmowana międzynarodowa polityka klimatyczna oznacza zarządzanie emisjami gazów cieplarnianych dla „dobra wspólnego” (tj. dobra świata, państw, społeczeństw najbardziej zagrożonych zmianami klimatycznymi).

Przez polską politykę klimatyczną należy raczej rozumieć weberowskie wywieranie wpływu na korzystny kształt reżimu klimatycznego, czyli możliwie najmniej szkodliwy dla polskich interesów gospodarczych i energetycznych. Sprowadza się ona przede wszystkim do sfery działania kraju w odniesieniu do polityki klimatycznej UE, której implementacja jest wyzwaniem. Szersze forum negocjacyjne może zatem być wykorzystane przez gospodarza do eksponowania polskiego stanowiska i przekonania o asymetrii w obciążeniach nakładanych na kraje słabsze, które nie mają technologicznych, czy ekonomicznych możliwości sprostania wyzwaniom redukcyjnym. Polska w oficjalnym stanowisku deklaruje chęć konkretyzowania mapy dojścia do porozumienia w 2015 r., ale podkreśla konieczność uwzględnienia różnorodności interesów i opinii.

Potrzeba prezentowania własnych interesów, a także obaw o ekonomiczne, społeczne i polityczne koszty ochrony klimatu jest dziś silniejsza niż w przeszłości. W latach 90. przyłączyliśmy się ochoczo do negocjacji – byliśmy dopiero w drodze ku UE i innym zachodnim instytucjom, wizerunek był sprawą kluczową, ale i redukcje emisji mogły być znacznie łatwiej wykonane przy okazji transformacji systemowej. Obecnie UE wciąż widzi w naszym regionie potencjał do realizacji celów polityki klimatyczno-energetycznej, ale uwarunkowania istotnie się zmieniły. Jeśli nie zostanie osiągnięty consensus w gronie największych światowych emitentów, z Chinami i USA na czele, w skali globalnej wysiłki UE na rzecz redukcji emisji nie będą miały znaczenia ani sensu.

Bez względu na wynik końcowy negocjacji klimatycznych, efektem organizacji COP w Warszawie może być pobudzenie dyskusji o zmianach klimatu i ich implikacjach dla bezpieczeństwa i dobrobytu ludzi. Zmiany klimatyczne postrzegane są w Polsce nie jako realne zagrożenie bezpieczeństwa państw, ale twór fantazmatyczny, zagrożenie wykreowane przez grupy lobbystyczne, ekologów czy NGO. Jest to wynik zarówno niskiej świadomości ekologicznej, jak i narzucanej narracji. COP ma szanse zwrócić uwagę polskiego społeczeństwa na problem zmian klimatycznych, rozbudzić ciekawość, a następnie debatę i autorefleksję.

* Kamila Pronińska, doktor nauk humanistycznych, adiunktka w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka publikacji m.in. z dziedziny bezpieczeństwa energetycznego i konfliktów międzynarodowych.

Do góry

***

IMG_9201

Nina Witoszek

Nowa zielona współczesność

W XXI stuleciu – w dobie zmian klimatycznych, kryzysu energetycznego, powszechności biedy i globalnych niedostatków żywności – powrót do natury nie jest romantyczny. Jest postulatem pragmatycznym. Kwestia klimatu i środowiska to ostatecznie sprawa naszego przetrwania. Jedną z odpowiedzi na ten kryzys – osobiście mi bardzo bliską – jest ekomodernizm, czyli przekonanie mówiące o tym, że pojęcia nowoczesności i natury nie tylko nie reprezentują przeciwstawnych biegunów, ale mogą się wzajemnie uzupełniać. Osią tego myślenia jest troska o stworzenie zupełnie nowej, zielonej, przyjaznej ludziom i naturze współczesności.

Jednak by móc to osiągnąć, potrzebujemy nowego przekazu, który uwiedzie przeciętnego mieszkańca Norwegii czy Polski i przekona go do wartości projektu. Wyciągnie go z apatii, rzucając rękawicę i wskazując na piętrzące się przed nim wyzwania – choćby działania wielkich korporacji żywnościowych i naftowych, przed którymi konsekwentnie rozkładamy ręce w geście bezradności. Dla ekomodernizmu mitycznym wzorem takiej intrygującej historii powinien stać się sukces american dream. Przez wieki marzenie o nowym życiu w krainie obfitości nie tylko odzwierciedlało aspiracje i marzenia jednostek, lecz także niosło za sobą przesłanie nadziei i nowego początku w czasach wszechogarniającej desperacji. To scenariusz, który zamiast wieszczyć kapitulację mas, ożywiał je i mobilizował.

Ekomoderna a sprawa polska

Świat postindustrialny zmierza już w tym kierunku. Widzę to choćby po Norwegach, dla których ekomoderna staje się czymś atrakcyjnym w biznesie. Ekomoderna to przede wszystkim innowacja w stronę poprawy jakości życia. Jak mówił Einstein, uznajemy ograniczenia poprzez wzniesienie się ponad ich poziom. Z kolei po drugiej stronie są kraje rozwijające się, które mają zupełnie inne priorytety. To właśnie z tej perspektywy spojrzałabym na Polskę. Cechą, która ją wyróżnia, jest liminalność, stan zawieszenia pomiędzy światami. Znajdujemy się dokładnie w pół kroku – między krajami postindustrialnymi a tymi, które się ciągle rozwijają. I choć dla przeciętnej polskiej rodziny byt w dalszym ciągu wiąże się z permanentną walką, jestem skłonna podejść do całej sprawy z pewną dozą optymizmu. To właśnie fakt, że jesteśmy biedni, sprawia, że nasze szanse na „zieloną transformację” są paradoksalnie duże.

W myśl logiki ekomodernistycznej to właśnie nasze wady mogą okazać się naszymi najmocniejszymi stronami. Wyzwanie, jakim jest budowanie tej nowej współczesności, każe nam sprowadzać troskę o klimat i ekologię do poziomu życia codziennego, i to w nim szukać twórczych rozwiązań. Znaczna część naszej gospodarki w dalszym ciągu jest jeszcze przedindustrialna i to co mnie uderza, gdy przyjeżdżam do Polski, to fakt, że jedzenie ma lepszy smak. Tutaj pomidor na targu ciągle smakuje jak prawdziwy pomidor, w Norwegii już niekoniecznie. Doprawdy mamy od czego zacząć.

Problem z wprowadzaniem autentycznej zmiany leży jednak zupełnie gdzie indziej. To, że mamy na czym się oprzeć, nie wystarczy. Potrzebujemy nowej historii, nowej opowieści, która sprawi, że Polacy z troską spojrzą na kwestie ekologii i klimatu. Widzę dwa rozwiązania, aby to osiągnąć. 

Zielony nacjonalizm

 Czy można sprawę klimatu połączyć z polskim patriotyzmem i nacjonalizmem? W przeciwieństwie do norweskiego protestantyzmu, polski katolicyzm trudno pogodzić z nowym, ekologicznym spojrzeniem na świat, jest to zatem zadanie podwójnie trudne. Nie znaczy to jednak, że przeszmuglowanie „zielonych treści” do wierzących głów i serc jest niewykonalne. Poziom zanieczyszczenia jeszcze ciągle kojarzony jest z komunistyczną zmorą, spuścizną po ciężkim przemyśle i kopalniach. Oświecony kler mógłby zaapelować do serc Polaków: „Komuniści zanieczyścili nasz kraj, nie mamy czym oddychać, poziom zdrowia jest straszny – musimy z tym wszystkim zrobić porządek. W interesie Polski jest, by rozprawić się z tym jak najszybciej”. Czy to zrobi – wątpię, choć widzę pewien antydogmatyczny ruch w szeregach młodszych księży.

Rewolucja klerków

Nie ma co się jednak oszukiwać, łatwiejsza droga prowadzi przez intelektualny snobizm. W Polsce nie brakuje inteligencji i silnych elit, w których ciągle pozostała jeszcze resztka idealizmu. Niestety ich przesłanie się wyczerpało, podnoszą tylko stare tematy, które ni jak nie mają się do obecnych wyzwań. Potrzebują nowego tematu na miarę współczesności – zadanie polega więc na tym, żeby stała się nim ekologia.

Trzeba więc zmobilizować inteligencję, co w dobie mediów społecznościowych jest jak najbardziej wykonalne. Powinno powstać coś, co Anglicy trafnie określają coalition of the willing – wspólnota, w której ludzie wierzą w słuszność ich sprawy i chcą działać na jej rzecz. Mamy piękną tradycję dysydencką, z której najwyższy czas umiejętnie skorzystać. Komitet Obrony Robotników tworzył niegdyś alternatywne społeczeństwo, idąc za jego przykładem stwórzmy dziś zielone paralelne polis.

Nie potrzebujemy spektakularnych gestów. Z pewnością łatwiej protestować przeciwko rosyjskiemu przemysłowi naftowemu – przez chwilę skupiasz na sobie uwagę kamer, jednak koniec końców wszyscy o tym zapominają i nie przybliża nas to do sprawy. Czas porzucić powstańczą mentalność, na nic się ona dziś nie przyda. Wręcz odwrotnie, często jedynym skutkiem takich działań są aresztowania i ludzkie cierpienie. Potrzebujemy innej strategii – powolnego drążenia ludzkiej świadomości. Zaczynając od pierestrojki w głowach elit, poprzez wciąganie mas, dopiero na zmianie paradygmatu kończąc – zielona rewolucja potrzebuje czasu i metodyki. Udane rewolucje idą właśnie tą drogą. Spójrzmy na rewolucję feministyczną – lata trwało, zanim mogliśmy powiedzieć o jej sukcesach.

* Nina Witoszek, od lat 80. mieszka w Irlandii i w Norwegii. Łączy pisarstwo z pracą naukową i działalnością publicystyczną. Obecnie jest profesorem historii kultury w SUM Centrum Rozwoju i Środowiska na Uniwersytecie w Oslo, a także visiting professor w Stanford.

Do góry

***

Dariusz Szwed

Ekologii trzeba pomóc

Ekologia nie obroni się sama przed wolnym rynkiem. Ochrona środowiska wymaga wysiłku i nakładów finansowych – taniej jest wylewać ścieki do rzek, nie płacić za wywóz śmieci i zostawiać je w lasach. Nikt nie pyta ministrów, ile kosztuje wdychanie zatrutego powietrza, leczenie chorób, sadzenie zniszczonych przez kwaśne deszcze drzew.

Rządowi Donalda Tuska brak ekologicznej legitymacji. Jego mandat do rządzenia jest demokratyczny, ale nie merytoryczny – w Polsce temat polityki klimatycznej nie istnieje, więc świadomość, czym są odnawialne źródła energii, jest mizerna. W kampaniach wyborczych brakuje głosu w sprawach klimatycznych, a politycy o niedostatecznej wiedzy ograniczają się do stwierdzeń, z którymi nie da się dyskutować. Polska gospodarka rzeczywiście stoi na węglu, bo rząd nie widzi – lub nie chce widzieć – alternatywy.

Demokracja opiera się na wiedzy

Jeśli rządzący przedstawiają jedną, koncernowo-węglową opcję, to nie ma się co dziwić, że inne scenariusze przegrywają, a społeczeństwo nie domaga się debaty publicznej. Rząd zapomina, że wypracowanie polityki klimatycznej państwa wymaga konsensu nie tylko ekspertów i pracowników sektora energetycznego.

Ograniczeniem dla stosowania odnawialnych źródeł energii nie są koszty ani technologia, ale brak powszechnej wiedzy na ich temat. Są społeczeństwa, w których poziom edukacji ekologicznej jest wysoki i tam odnawialne źródła energii są coraz popularniejsze, podczas gdy w Polsce nie mówi się nawet o tym, że dotychczasowi odbiorcy mogą zarabiać na wytwarzaniu energii, stając się tzw. „prosumentami” – jednocześnie konsumentami i producentami.

Niestety rząd nie wspiera aktywnie tej transformacji, ani poprzez kampanię informacyjną, ani wdrażanie odpowiedniego prawa, stąd w zakresie energetyki brak w Polsce poczucia wolności i świadomości wyboru. Porównałbym to z rokiem 1989. Wówczas narzędziem przemiany gospodarczej byli wolni i kreatywni mikroprzedsiębiorcy, nie zaś koncerny i kolejne ograniczenia. Polskiemu sektorowi energetycznemu obce jest myślenie, że prąd mogą produkować mniejsze jednostki – dla dominujących rynek graczy, miliony drobnych prosumentów dysponujących panelami słonecznymi czy mikrowiatrakami byłyby przecież konkurencją.

Z drugiej strony, z perspektywy potencjalnych producentów, podjęcie działalności wymaga zaufania – na przykład, że spółdzielnię wiatrową opłaca się stworzyć, i że taki projekt może się organizacyjnie udać. Wiedzę obywateli należałoby poprzeć odpowiednią polityką państwa, która zachęca do podjęcia ryzyka i poprzez rozwiązania ekonomiczne ułatwia inwestycję. Inaczej przejdziemy tylko na poziom twardych regulacji – podatków, opłat i zakazów – wtedy o ekologii na pewno zrobi się głośno.

Uwolnić energię lokalnych społeczności

Nie trzeba kopiować rozwiązań z Zachodu, mamy już doświadczenia polskich miast, takich jak Bielsko-Biała, Częstochowa czy Gdynia, w których udało się już, choćby częściowo, wprowadzić ekologiczne rozwiązania. Premier powinien promować ekologiczne rozwiązania na poziomie lokalnym. W zamian dał nam jednak Euro 2012, które – przy wsparciu rządu – zmotywowało prezydentów wyłącznie do ścigania się, który pierwszy postawi stadion.

Absurdalna polityka w Warszawie często napędza absurdalne zachowanie władz lokalnych, dobrze widać to na przykładzie Krakowa, który jest jednym z europejskich miast o najbardziej zanieczyszczonym powietrzu. Mieszkańcy stworzyli inicjatywę antysmogową i wyszli na ulice. Dla porównania, decyzja o modernizacji Stadionu Wisły w Krakowie czy organizacji Dni Młodzieży została podjęta bez porozumienia z obywatelami, którzy chętniej wydaliby pieniądze na ochronę zdrowia i środowiska, szczególnie gdy zła sława brudnego miasta zacznie wpływać na wpływy z turystyki.

Ekologiczna transformacja nie wprowadza sprzeczności między dobrem indywidualnym i wspólnym. Uwolnienie rynku odnawialnych źródeł energii oraz inicjatywa obywateli mają ogromny potencjał, podczas gdy lobby węglowe skutecznie blokuje rozwiązania korzystne dla społeczeństwa, środowiska i gospodarki.

* Dariusz Szwed, działacz społeczny i polityczny, przewodniczący Rady Programowej Zielonego Instytutu.
** Tekst nieautoryzowany.

 

IMG_8639

Do góry

***

* Koncepcja Tematu Tygodnia: Kacper Szulecki.
** Współpraca: Wojciech Kacperski, Jakub Krzeski, Ewa Serzysko, Hubert Czyżewski.
*** Fotografie: Julia i Kacper Szuleccy

„Kultura Liberalna” nr 253 (45/2013) z 12 listopada 2013 r.