Parady, pochody, flagi
To podobnie jak w Polsce najbardziej rozpowszechniona forma obchodów Święta Niepodległości. Niemniej, w odróżnieniu od pochodu polskiego ten amerykański polega nie tyle na maszerowaniu, co obserwowaniu maszerujących. Sącząc colę przy barierce i machając malutkimi flagami, Amerykanie oglądają kolejne oddziały rozmaitych jednostek wojskowych. Za nimi nie kroczą jednak politycy, ale na przykład wrotkarze ubrani w kolory flagi, dzieci na monocyklach, zaprzężone w kilka par koni dyliżanse, którymi niegdyś dowożono ludzi, listy i towary na daleki Dziki Zachód, jeepy pamiętające czasy II wojny światowej, dmuchana myszka Jerry, miś Yogi i orzeł z amerykańskiego godła, zespoły gimnastyczne, Wuj Sam, Abraham Lincoln, cheerleaderki, studenckie orkiestry dęte, policjanci, strażacy oraz żołnierze w mundurach z czasów wojny secesyjnej. A wszystko kończy się nie składaniem kwiatów i mszą, lecz pokazem sztucznych ogni sponsorowanym przez wielką sieć domów towarowych.
Galimatias i kicz? Bez wątpienia, ale czy mniej kiczowate są rozpalone race i szaliki klubów piłkarskich niesione obok polskiej flagi z doczepionym na niej wizerunkiem zatroskanego Jana Pawła II, przed którym z kolei maszeruje człowiek z wieńcem w kształcie godła ONR? Ba, to nawet kicz gorszy, bo z pretensjami do wzniosłości. Nikt nie każe nam kopiować amerykańskich parad z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale niektóre ich elementy – fajerwerki, pochody postaci historycznych, lokalne orkiestry dęte i zespoły sportowe – chętnie bym i u nas zobaczył. Mało tego, postawiony przed wyborem, wolałbym zamiast symboli ONR-u widzieć nad ulicami stolicy dmuchanego Reksia lub Lolka.
Rekonstrukcje historyczne i wizyty w muzeach
Amerykanie lubią je podobnie jak Polacy. W przeciwieństwie do nas nie kochają jednak wyłącznie inscenizacji krwawych. Zamiast palenia indiańskich wiosek czy zamieszek na tle rasowym z lat 60. XX wieku możemy obejrzeć inscenizacje podpisania Deklaracji Niepodległości lub sceny z życia Jerzego Waszyngtona i innych ojców założycieli.
W Polsce także od lat widać wyraźne zapotrzebowanie na taką formę nauki historii. Dlaczego wszystkie muzea związane z naszą historią i kulturą nie mogłyby być 11 listopada otwarte do późna, jak w czasie Nocy Muzeów? Dlaczego takie akcje jak „Przystanek Niepodległość”, organizowany przez Muzeum Historii Polski, nie mogłyby wyjść w plener, rozlać się na całe miasto w formie gier lub spacerów z przewodnikami po starej, nieistniejącej już Warszawie?
Sporty, różne sporty
Święto Niepodległości to – wbrew polskim wyobrażeniom „sportu narodowego” – dobry dzień na wizytę na stadionie. W USA liga futbolowa i koszykarska wówczas odpoczywają, ale z powodzeniem można się wybrać na jakiś baseballowy klasyk. Całość będzie poprzedzona uroczystym odśpiewaniem hymnu i przelotem myśliwców, a przerwy wypełnią występy Elvisów i konkurs na widza najlepiej przebranego za Wuja Sama. Raz jeszcze łatwo można zarzucić Amerykanom umiłowanie kiczu. Z drugiej strony, zacietrzewienie polskich kiboli, kiedy ich „niezwyciężona” drużyna dostaje manto od słabeusza z piłkarskiej prowincji, nie dość że bardziej żenujące, jest jeszcze niebezpieczne.
W rywalizacji sportowej tego dnia Amerykanie nie poprzestają na tradycyjnych dyscyplinach. 4 lipca to dzień dorocznych zawodów w… jedzeniu hot dogów na czas, organizowanych przez knajpę Nathana, założoną w 1916 roku na nowojorskiej plaży na Coney Island. Widok grupy ludzi wciskających do ust rozmiękczone wodą buły i popychających je ciepłą parówką niewiele ma wspólnego z niepodległością, ale odbywający się od 1972 roku konkurs to w oczach Amerykanów długa tradycja.
Zresztą obawiam się, że akurat ta forma celebracji mogłaby się przyjąć w Polsce zaskakująco łatwo. Znając zamiłowanie rodaków tak do rodzimej kuchni, jak i wszelkich niedorzecznych rekordów, sądzę, że bardzo szybko uczestnicy polskiej wersji konkursu jedliby nie jakieś tam schabowe czy pierogi, ale największe schabowe świata usmażone na największej patelni.
Obywatelstwo
Na zakończenie jeszcze jedna, bardzo ciekawa i całkiem poważna forma uczczenia Święta Niepodległości – uroczyste nadanie obywatelstwa grupie mieszkających w USA imigrantów. W 2012 roku taka ceremonia odbyła się w Mount Vernon, dawnej rezydencji Jerzego Waszyngtona, a paszporty otrzymało 100 osób przybyłych do USA z 47 krajów. Tego samego dnia prezydent Obama wziął udział w podobnej imprezie przeznaczonej dla obcokrajowców służących w amerykańskiej armii.
W Polsce również moglibyśmy taką uroczystość zorganizować, podkreślając tym samym otwartość na ludzi z zewnątrz i nawiązując do jakże wychwalanej w podręcznikach historii wielokulturowości I Rzeczypospolitej.
Niemożliwe?
Nie da się? Za bardzo jesteśmy podzieleni? Jeśli Polacy, a więc zbiorowość tak podobna do siebie językowo, kulturowo, a nawet religijnie, są zbyt podzieleni, by wspólnie świętować, co w takim razie powiedzieć o Amerykanach? Co wspólnego ma nowojorski wykładowca uniwersytecki żydowskiego pochodzenia z hiszpańskojęzycznym rolnikiem z Kalifornii? Co łączy czarnego muzyka z Nowego Orleanu z nafciarzem z Dakoty Północnej? O czym mogą porozmawiać informatyk zatrudniony w Dolinie Krzemowej z początkującym raperem z Detroit?
Może więc naszym sporom w Dzień Niepodległości winni są politycy i podziały partyjne? Temperatura sporów politycznych oraz ich język w Stanach Zjednoczonych już dawno przebiły to, co widzimy w Polsce. W ogólnonarodowych gazetach, telewizjach i stacjach radiowych regularnie słychać tezy uznające Baracka Obamę za agenta obcego wywiadu, zarzucające jemu i jego partii skłonności dyktatorskie, przyrównujące lewicowych polityków do socjalistów, komunistów lub nazistów. Amerykańscy liberałowie nie pozostają na takie oskarżenia dłużni – republikanie, a zwłaszcza skrzydło konserwatywne tej partii, to w ich oczach polityczni terroryści gotowi dla ideologii doprowadzić do katastrofy budżetowej; bigoci odrzucający w imię wiary dorobek naukowy lub zwykłe „buraki” (rednecks) odmawiające ludziom prawa do swobodnego wyboru stylu życia.
A jednak każdego roku 4 lipca buraki i komuniści, bigoci i liberałowie potrafią wspólnie świętować powstanie swojego państwa. Dlaczego? Z tego samego powodu, dla którego na amerykańskich stadionach sportowych kibice przeciwnych drużyn nie są od siebie w żaden sposób oddzieleni, a mimo to nie piorą się z miłości do drużyny. Po prostu do głowy im nie przychodzi, by mogło być inaczej.