Jednym z mitów współczesnej Polski jest ten o udanej polityce zagranicznej na Wschodzie. Przez całe dwudziestolecie był on, co prawda, kontestowany przez środowiska skrajne, dziś jednak liczba osób, które weń zwątpiły wyraźnie wrosła. I nie jest to już tylko część politycznego marginesu.
Oficjalny model polskiej polityki wschodniej – ten realizowany przez państwo – pozostawał prosty: polegał na wyrzeczeniu się pretensji terytorialnych i poszukiwaniu porozumienia. Polska ograniczyła się do troski o zachowanie dziedzictwa kulturowego oraz wspierania praw mniejszości.
A jednak nikt chyba nie wierzył w to, że usilne dążenie do rozszerzenia Unii Europejskiej na Wschód nie ma nic wspólnego z geopolitycznymi lękami przed Rosją. Nie był to prosty powrót dawnych koncepcji Międzymorza oraz „prometeizmu”, raczej obawa przed powrotem do sytuacji, gdy w Europie Środkowo-Wschodniej dominuje Rosja. To właśnie łączyło Aleksandra Kwaśniewskiego na kijowskim Majdanie w 2004 r., Lecha Kaczyńskiego, ustępującego Ukraińcom w kwestii polityki historycznej i składającego liczne wizyty w Kijowie, oraz Radosława Sikorskiego – głównego inicjatora Partnerstwa Wschodniego. Oto główne motory polskiej polityki wschodniej po 2004 r.
Jednak to dopiero wojna gruzińsko-rosyjska naprawdę zwróciła uwagę Zachodu na zalety programu Partnerstwa Wschodniego. W latach 2008 i 2009 przywódcy Unii Europejskiej uświadomili sobie potencjalne korzyści z rozszerzenia dalej na Wschód. Demokratyczne i coraz zamożniejsze Ukraina, Białoruś czy Mołdawia – to nie tylko geopolityczna przestrzeń stabilności czy po prostu rynek zbytu, ale i realizacja wielkiego europejskiego marzenia.
Niestety, obraz przed szczytem w Wilnie nie jest sielankowy. I nie tylko z powodu Julii Tymoszenko. Warto przypomnieć, że stronie polskiej nie udało się zbudować silnego i trwałego lobby dla polityki wschodniej w UE. Ponadto popełniano błędy, nazbyt często przedstawiając program potencjalnego rozszerzenia tylko w kategoriach naszego przyszłego bezpieczeństwa czy misji historycznej. Nie brakowało podtekstów „post-kolonialnych”, pouczania o „europejskości” (choć drażniło nas, gdy Stara Europa prawiła nam takie morały). Tymczasem współczesne społeczeństwa Europy Wschodniej – zamiast patosu – zapewne wolałyby raczej debatę na temat konkretnych korzyści politycznych, gospodarczych czy kulturalnych. Właśnie rozwiązania zwyczajnych problemów wciąż brakuje. Obywatel Ukrainy nadal potrzebuje wiz, aby wjechać do UE.
Jednak o klęsce czy sukcesie rozszerzenia UE na Wschód w najbliższych dniach przesądzi polityka prezydenta Wiktora Janukowycza. Gra sprawą wyjazdu premier Tymoszenko do Niemiec skłania do pytań o aktualny układ pionków na wschodniej szachownicy. To dyplomatyczny blef? A może korzyści ze stowarzyszania się z UE straciły dla Ukrainy na atrakcyjności? Czy Europa w ogóle traci siłę przyciągania? A może nastąpiło przetasowanie interesów, które powinno skłonić polski MSZ do głębszych zmian w prowadzonej polityce?
Rozmawiamy o tym dzisiaj z Pawłem Kowalem, Zdzisławem Najderem i Romanem Kabaczijem. Kowal przekonuje, że Ukraińcy są tak podzieleni, że odstąpienie ich kraju od umowy stowarzyszeniowej z UE byłoby co najwyżej pyrrusowym zwycięstwem Kremla. Najder tłumaczy, dlaczego jego zdaniem warto przekonywać nieprzekonanych Ukraińców do zbliżenia do Europy: według niego wiązałoby się to nie tylko z większym bezpieczeństwem Polski, ale i całej Wspólnoty. Roman Kabaczij dokonuje przeglądu postaw potencjalnych Wschodnich Partnerów, zadając pytanie: czego te kraje pragną? I czy pragną Europy?
Polecamy także Państwa uwadze specjalny przegląd prasy wschodnioeuropejskiej opracowany przez Viktoriię Zhuhan, który znajduje się w Komentarzu Nadzwyczajnym. Warto do niego zajrzeć, szczególnie że wkrótce po tym, jak rozpoczęły się protesty okrzyknięte Majdanem 2013, hashtag #euromaidan2013 stał się przebojem ukraińskiego Twittera.
Zapraszamy do lektury!
Łukasz Jasina
1. PAWEŁ KOWAL: Ukraińców nie uda się nakryć czapkami
2. ZDZISŁAW NAJDER: Unia nie jest petentem: trzeba do niej chcieć wejść
3. ROMAN KABACZIJ: Po co do Europy?
Ukraińców nie uda się nakryć czapkami
„Ponad 40 proc. społeczeństwa ukraińskiego jest jednoznacznie za Unią, a tylko 20 proc. jest za jakimś związkiem celnym z Rosją. Większość partii w Parlamencie ukraińskim szła na wybory z hasłami proeuropejskimi. Moim zdaniem odstąpienie Ukrainy od umowy stowarzyszeniowej będzie pyrrusowym zwycięstwem Kremla”.
Z europosłem Pawłem Kowalem o historii i przyszłości Partnerstwa Wschodniego rozmawia Łukasz Jasina.
Łukasz Jasina: Rozpocznijmy od samej idei Partnerstwa Wschodniego – dlaczego w 2008 i 2009 r. ten projekt zyskał takie znaczenie w Unii Europejskiej? Czemu miał służyć?
Paweł Kowal: Żeby to zrozumieć, trzeba sięgnąć do okresu bezpośrednio poprzedzającego akcesję Polski do Unii. W 2003 r. pojawiły się pierwsze symptomy, że trzeba coś wymyślić, kiedy Unia się już poszerzy.
Co takiego wymyślić? Czy chodziło o poszukiwanie idei spajającej naszą politykę zagraniczną po akcesji do UE?
Coś w tym rodzaju. Wtedy się mówiło o Eastern Dimension, czyli wymiarze wschodnim UE. W Polsce również zaczęły się debaty. W dyskusjach sejmowych na temat rozszerzenia brali udział ówcześni liderzy opozycji, Jan Maria Rokita i Jarosław Kaczyński. Ta sprawa miała więc swój wydźwięk polityczny, a nie tylko ekspercki.
Czy miał być to znak firmowy nowych, prawicowych rządów, które rozpoczęły się w 2005 r.?
To była nie tyle część misji prawicowych rządów, ile część myślenia w kategoriach polskiej misji na Wschodzie – bardzo głęboko zakorzenionego w polskim rozumieniu naszego miejsca w Europie. Zaraz po polskiej akcesji do Unii miała miejsce „pomarańczowa rewolucja”, która w pozytywnym sensie „rozzuchwaliła” Polaków. Stanowiła, moim zdaniem, przełom w polskiej polityce wschodniej. W ciągu kilku tygodni przeszliśmy od etapu teorii, gadania do bardzo konkretnej praktyki, z ogromnym sukcesem. Polacy zdali sobie sprawę, że są w Unii, mogą mieć wpływ na istotne sprawy, współdecydować.
Ponadto, w 2005 r., czyli mniej więcej po roku od „pomarańczowej rewolucji”, w Polsce doszło do dużej transformacji politycznej. Postkomuniści zostali odsunięci od władzy – pojawiły się nowy rząd, nowy prezydent i nowe nadzieje. Pojawiło się przeświadczenie, że należy sprowadzić ambicje polityczne do jakiegoś ekonomicznego, racjonalnego wymiaru. Symbolem tego myślenia był pomysł budowy ropociągu Odessa-Brody-Gdańsk.
Który nie wyszedł…
To odrębny, bardzo złożony problem. Ale można go uznać za symbol nowego sposobu myślenia o polityce wschodniej. Lech Kaczyński publicznie deklarował się kontynuatorem Aleksandra Kwaśniewskiego, ale w jego działaniu było dużo mniej protokołu, dużo mniej międzynarodowej celebry, a dużo więcej sensytywnej polityki.
Wróćmy jednak do Partnerstwa Wschodniego. Jakie były jego dalsze losy?
Na przełomie lat 2006–2007 w czasie prezydencji niemieckiej, pojawiły się opinie, że trzeba skonkretyzować politykę wschodnią UE i wyłączyć ją z całej polityki sąsiedztwa. Wtedy zaczęły się faktycznie prace studialne, między innymi w polskim MSZ, nad jakąś formą uporządkowania tych spraw.
Czyli legenda o tym, że Partnerstwo Wschodnie to wyłącznie efekt wojny rosyjsko-gruzińskiej z 2008 r. jest nieprawdą?
Zgadza się. To sprawa znacznie wcześniejsza. Kiedy wybuchła wojna, prace nad Partnerstwem Wschodnim były już zaawansowane. Żeby je zrozumieć, trzeba się cofnąć do przełomu lat 2006–2007, kiedy to w Europie dominowała koncepcja bardzo trudna do przyjęcia dla Polski – tzw. synergii czarnomorskiej. Był to pomysł, by całą politykę wschodnią UE skoncentrować wokół Morza Czarnego jako obszaru skupiającego zarówno nowe kraje członkowskie po zachodniej stronie akwenu (czyli Bułgarię i Rumunię) oraz kraje akcesyjne (czyli między innymi Turcję), jak i kraje wrogie Unii, czyli Rosję.
Wspólnie z Ośrodkiem Studiów Wschodnich uważaliśmy, że to nie jest dla Polski najlepsze rozwiązanie. Wtedy zaczęły się rozmowy, wspólnie z ówczesnym wiceministrem spraw zagranicznych Czech Tomášem Pojarem. Te plany ukształtowania Partnerstwa Wschodniego po polskiej stronie podjął już nowy rząd w 2007 r. Ludzie, którzy je tworzyli, zaczęli odgrywać bardzo dużą rolę. Mam na myśli zwłaszcza Jacka Cichockiego, który przestał być tylko ekspertem, a stał się także politykiem. Na tym tle powstał list Bildta i Sikorskiego. Taka jest geneza Partnerstwa Wschodniego, które miało być programem dystrybucji środków, sposobem wiązania tych krajów ze Wspólnotą.
Najważniejszym elementem tej koncepcji jest jednak coś, o czym głośno nie mówiono, czyli przekazanie dorobku prawnego i ułatwienie ruchu ludności. Partnerstwo przestało być po prostu instrumentem finansowym, bo jako takie było relatywnie słabe. Stało się natomiast czymś w rodzaju nowego prawa magdeburskiego, pomysłem na przekazanie pewnych kodów prawnych, czyli acquis communautaire.
A zatem projektem podobnym do tej „starszej” i „młodszej” Europy sprzed tysiąca lat, kiedy to z Europy Zachodniej na obszary środkowej i północnej części kontynentu popłynęły nie tylko inwestycje czy fale osadnicze, ale przede wszystkim idee, instytucje prawne czy społeczne?
Tak, Partnerstwo Wschodnie jest projektem w dużym stopniu opartym na takim właśnie pomyśle: ujednolicamy prawo i przez sam ten fakt uruchamiamy relacje między ludźmi. Potem znosimy cła i tworzymy wspólną przestrzeń. Zabrakło jednak, nawet w takiej pozytywnej interpretacji Partnerstwa Wschodniego, wyraźnego przedstawienia perspektywy członkostwa.
Dlaczego była ona taka ważna?
Ze względów politycznych. Unia z jakichś powodów nie była w stanie wydusić z siebie perspektywy członkostwa, a brak tej perspektywy w połączeniu z utrzymywaniem szczelnego systemu wizowego rodził na Wschodzie rodzaj upokorzenia. Pojawiły się pytania, czy to nie jest rodzaj polityki neokolonialnej, polegającej na tym, że uzyskujemy dostęp do dużych rynków zbytu i możliwości ekspansji gospodarczej, ale drzwi otwierają się tylko w jedną stronę. Co więcej, nie proponujemy już nic więcej, nie proponujemy praw politycznych obywatelom tamtych krajów, którzy przecież ze względu na urodzenie, historię, tradycję są w pełni Europejczykami.
Jest inna poważna sprawa, którą między innymi Polakom regularnie się wypomina, czyli nasza osławiona i ponoć niczym nieuzasadniona antyrosyjskość. Jak sobie z tą kwestią miało poradzić Partnerstwo Wschodnie?
Rosja bardzo dobrze wykorzystała Partnerstwo Wschodnie. Ze względu na to, że od początku było ono kulawe politycznie i finansowo, a także nie mówiło o perspektywie członkostwa, Rosjanom pozostało zrobić tylko to, co zrobili – wszcząć alarm i ogłosić, że Rosja jest otoczona. Tak naprawdę jednak Rosja obudziła się dopiero niedawno, kiedy zrozumiała aspekt prawny Partnerstwa Wschodniego. Moim zdaniem Rosjanie dokładnie przeczytali umowę stowarzyszeniową między Unią a Ukrainą latem tego roku i zrozumieli, jaka szykuje się zmiana. Wówczas dostrzegli potencjał Partnerstwa – nie poprzez pieniądze, nie poprzez obietnicę polityczną, ale przez ujednolicenie prawa.
Czy Partnerstwo Wschodnie to już przegrana idea?
Nie. Ponad 40 proc. społeczeństwa ukraińskiego jest jednoznacznie za Unią, a tylko 20 za jakimś związkiem celnym z Rosją. Większość partii w Parlamencie ukraińskim, z wyjątkiem komunistów, szła na wybory z hasłami proeuropejskimi. Moim zdaniem odstąpienie Ukrainy od umowy stowarzyszeniowej będzie pyrrusowym zwycięstwem Kremla. Jeżeli ktoś dzisiaj pije na Kremlu szampana, to będzie pił znacznie bardziej gorzkie napoje za kilka lat. Ukraińców nie można nakryć czapkami, jak się Rosjanie nauczyli na przykładzie Białorusi. To jest złudna nadzieja, ponieważ nawet jeśli dziś proeuropejskie protesty na Majdanie nie przyniosą skutków, to ten ruch społeczny będzie pracował na wybór proeuropejskiego prezydenta Ukrainy w kolejnych wyborach i będzie bardzo trudny do powstrzymania za 2–3 lata. Wtedy będzie już jasne, że także w sferze socjalnej propozycja rosyjska była złudna, a dodatkowo trzeba za nią płacić niezależnością Ukrainy.
Czy Wiktor Janukowycz, który zresztą formalnie się w tej sprawie nie wypowiedział, lecz przerzucił ogłoszenie decyzji na premiera Mykołę Azarowa, zdaje sobie sprawę z tego, że popełnia błąd?
Gdyby Janukowycz zdecydował się na krok w kierunku Europy, zapewniłby sobie poparcie ludzi, miejsce w historii, możliwość gry na wewnętrznej scenie i, co najważniejsze, miałby szansę na uzyskanie prawdziwej podmiotowości, dużo większej niż Juszczenko.
A co stanie się teraz?
Tego niestety jeszcze nie wiemy.
* Paweł Kowal, deputowany do Parlamentu Europejskiego, były poseł i wiceminister spraw zagranicznych, współtwórca Muzeum Powstania Warszawskiego, bliski współpracownik Lecha Kaczyńskiego, lider partii Polska Jest Najważniejsza.
** Łukasz Jasina, historyk i publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej, pracownik naukowy KUL.
***
Zdzisław Najder
Unia nie jest petentem: trzeba do niej chcieć wejść
Decyzja Ukrainy, dotycząca stowarzyszenia z Unią Europejską nie zależy dziś od polityki polskiego rządu, ale od woli Ukraińców – zarówno władz w Kijowie, jak i społeczeństwa. Dzisiejszego stanu realizacji Programu Partnerstwa Wschodniego nie należy zatem uważać za klęskę i koniec rozgrywki – a raczej za tymczasowe niepowodzenie.
Trudność tkwi w samej Ukrainie – nie jest jednolitym podmiotem politycznym. Społeczeństwo ukraińskie jest podzielone przez oligarchów. Dzisiejsze protesty wskazują na możliwość, że Ukraińcy znajdą wspólny głos – ci zachodni, którzy są proeuropejscy, wschodni, którym bliższa jest kultura rosyjska oraz centralni, znajdujący się między jednym a drugim. Wielu z nich demonstruje dziś chęć wejścia do Europy, ale wspólnie nie mają jeszcze swojego głosu politycznego, nie wyłoniło się również silne hasło jednoczące, nie gospodarcze, ale cywilizacyjne, które jednoczyłoby wszystkich mieszkańców tego kraju. Zmarnowany został kapitał Pomarańczowej Rewolucji – przede wszystkim dlatego, że rozgrywającymi pozostali oligarchowie. Julia Tymoszenko, choć popierała pomarańczowych, sama także była oligarchą.
Unia bezpieczniejsza, Rosja bardziej partnerska
Niektórzy twierdzą, że należało było otworzyć przed Ukraińcami drogę do NATO, aby przygotować ich wejście w struktury europejskie. Jednak większość Ukraińców tego nie chciała. Byłoby absurdem przyjmowanie państwa, którego społeczeństwo nie chce wypełniać zobowiązań wobec organizacji.
Dziś potrzeba, by na Ukrainie przynajmniej połowa społeczeństwa wyraźnie opowiedziała się za Europą. Unia nie jest petentem: do Unii trzeba chcieć wejść. To nie tylko wspólna cywilizacja, nie tylko wspólne zasady polityczne, ale także wspólny wysiłek finansowy. Jeśli ktoś nie chce dołączać, to na pewno nie będzie wciągany na siłę. Natomiast w naszym interesie i w interesie całej Europy leży, aby Ukraina zwróciła się w stronę Unii Europejskiej. Cała Wspólnota stanie się dzięki temu bogatsza ludnościowo i bezpieczniejsza strategicznie. Zaś Rosja, bez imperialnego panowania nad Ukrainą, stanie się normalniejszym państwem i partnerem, z którym bardziej prawdopodobne będzie prowadzenie rzeczowych negocjacji.
Pomysł Partnerstwa Wschodniego był bardzo dobry, wcale nie przedwczesny, dlatego że otworzył horyzont – nie tylko Ukraińcom, lecz także Unii Europejskiej. Dziś Europa wciąż cywilizacyjnie i politycznie kończy się na polskiej granicy, a nie jest to wygodne i bezpiecznie ani dla nas, ani dla Unii. Łączą nas również związki historyczne, Ukraina jest częścią naszej tożsamości. To paradoks, że ta część Ukrainy, która jest najbardziej proeuropejska, ma najbardziej konfliktowe stosunki z Polską. Przeszłość, zamiast nas łączyć, dzieli. To trudny orzech do zgryzienia, ale na szczęście w tej chwili nasza polityka nie podsyca antagonizmów, tylko szuka wspólnych interesów.
Rosyjska presja gospodarcza jest bardzo silna – nikt nie będzie z nią konkurował, nikt Ukrainy nie wykupi, bo nie ma ani takich sposobów, ani pieniędzy. Ukraińcy muszą sami wybrać. Zwracam tylko uwagę, że już raz Putin zrobił prezent Ukrainie jako narodowi i jako państwu, wspierając Janukowycza i sfałszowane wybory. Rosja sprowokowała Ukraińców do protestów. Demonstracje wyrabiają we wszystkich Ukraińcach poczucie więzi państwowej niezależnie od dzielących ich różnic. Teraz trzeba ich przyzwyczaić, że państwo ma im służyć, że mają być podmiotem polityki, a nie narzędziem.
* Zdzisław Najder, historyk literatury, znawca twórczości Josepha Conrada, ekspert w dziedzinie polityki zagranicznej.
* Wysłuchał: Łukasz Pawłowski. Opracowały: Emilia Kaczmarek, Ewa Serzysko, Karolina Wigura.
***
Roman Kabaczij
Po co do Europy?
Najważniejszy problem z koncepcją Partnerstwa Wschodniego polega na tym, że objęte nim kraje chcą do niego należeć, lecz niespecjalnie wiedzą dlaczego.
Wielu ludzi, widząc człowieka w potrzebie, który na ulicy prosi o wsparcie, nieraz zadaje sobie pytanie: czy warto mu pomóc? Czy ten człowiek naprawdę potrzebuje pieniędzy i czy jeśli je otrzyma, zamiast na jedzenie lub inne ważne potrzeby nie wyda ich na alkohol lub inne nałogi? Sądzę, że podobne pytanie może zadawać sobie wielu polityków europejskich w odniesieniu do państw poradzieckich. Choć deklaratywnie podtrzymują one chęć zbliżenia z Europą, jednocześnie podejmują decyzje sprzeczne z tym celem. W rezultacie prowadzą politykę zrozumiałą chyba tylko dla nich samych.
Mam oczywiście na myśli władzę, czyli tak zwane elity polityczne, a nie społeczeństwo. Nie ulega wątpliwości, że stosunek do integracji europejskiej w rozmaitych krajach Partnerstwa jest również zróżnicowany, ale to zależy w dużej mierze od zakresu wolności słowa w danym państwie oraz kontekstu historycznego.
Tak więc Azerbejdżan bardzo chce być krajem europejskim, lecz jest mało prawdopodobne, by stał się takim przed Turcją. Prócz tego politycy w Baku są przyzwyczajeni do sprawowania władzy w stylu wschodniego despotyzmu i nie chcą się z tym pożegnać. Armenia – zablokowana i uwikłana w konflikt o Górski Karabach – musi porozumieć się z Moskwą i zrezygnować z podpisania umowy stowarzyszeniowej. Jest uzależniona od Rosji.
W Gruzji z kolei, nawet po odejściu od steru władzy Mikaela Saakaszwilego, kurs na integrację europejską pozostaje silny. Niemniej, jak zauważa wielu ekspertów, z uwagi na oddalenie geograficzne, faktyczne rozszerzenie Unii na Gruzję nie będzie możliwe bez największego z krajów Partnerstwa – Ukrainy. Kijów jednak wobec pomysłu zbliżenia z Brukselą pozostaje sceptyczny.
W obliczu nadchodzącego szczytu w Wilnie ukraiński prezydent Wiktor Janukowycz przez dłuższy czas próbował balansować pomiędzy Unią Europejską a Rosją. Głównym powodem tych zachowań nie była jednak troska o geopolityczną przyszłość Ukrainy, ale kwestia pieniędzy. Ukraina znajduje się na krawędzi niewypłacalności, a jej władze podkreślają, że ewentualny proces dostosowania się do unijnych standardów będzie zbyt bolesny.
Równie ważnym czynnikiem, którym kierował się Janukowycz, były jego osobiste lęki przed utratą władzy w wyniku wyborów prezydenckich w 2015 r. Te fobie mają charakter osobisty, ale wpływają na przyszłość kraju liczącego czterdzieści sześć milionów mieszkańców!
Tymczasem zbliżenie z Europą byłoby na dłuższą metę korzystne dla obu stron. Ukraina skorzystałaby na takiej decyzji gospodarczo, a ponadto mogłaby również odegrać ważną rolę w potencjalnej integracji Wspólnoty z Białorusią, z którą posiada dość dobrze rozwinięte stosunki gospodarcze. Dziś faktycznie trudno sobie wyobrazić ukraińskich polityków wspierających demokratyzację Białorusi oraz rozbudzających cieplejsze uczucia wobec Europy w sercach jej obywateli. Z drugiej jednak strony, skoro Polska może finansować telewizję Biełsat, dlaczego podobnych działań nie mogłaby podjąć Ukraina?
Niestety, do tego potrzebna byłaby wymiana ekipy rządzącej, ponieważ prezydent Janukowycz ma inne priorytety. Szkoda. Wszak ludność Białorusi jest większej części krajów europejskich bliższa kulturowo od muzułmańskiego Azerbejdżanu czy „śródziemnomorskiej” Gruzji, nie ma też historycznych konfliktów z sąsiadami jak Armenia. Przy sprzyjających warunkach Białoruś mogłaby wejść na drogę szybkiego rozwoju gospodarczego, podążając śladami Łotwy. W tym kraju także połowa ludności posługuje się językiem rosyjskim, co jednak nie przeszkodziło ani w członkostwie w UE, ani w NATO. W przypadku Białorusi droga jest jednak o wiele trudniejsza ze względu na dwie przeszkody: Aleksandra Łukaszenkę i decyzję sąsiedniej Ukrainy.
W rezultacie najbliższa zniesienia obowiązku wizowego jest dziś Mołdawia. Wspomogła to sprawującą władzę Partia Demokratyczna, która przejęła ją od tamtejszych „wielosektorowych” komunistów. Demokraci podjęli cały szereg reform legislacyjnych i oczekują na liberalizację unijnego reżimu wizowego. Już od września wiadomo, że to szczęście może spotkać Mołdawian już w połowie 2014 r.
Ukrainie na podobną decyzję przyjdzie jeszcze poczekać, o ile kraje europejskie nie dojdą do przekonania, o którym wspomniałem na początku – że takim proszącym w ogóle nie warto pomagać.
* Roman Kabaczij, publicysta „Ukraijinśkoho Tyżnia”, pracownik Instytutu Masowej Informacji w Kijowie, współpracownik „Nowej Europy Wschodniej”.
Przekład z języka ukraińskiego: Łukasz Jasina
***
* Autor koncepcji Tematu Tygodnia: Łukasz Jasina.
** Współpraca: Łukasz Pawłowski, Ewa Serzysko, Emilia Kaczmarek, Viktoriia Zhuhan, Elżbieta Molenda.
*** Autorka ilustracji: Agnieszka Wiśniewska.
„Kultura Liberalna” nr 255 (47/2013) z 26 listopada 2013 r.