Przeciwnicy Klaty zwani bywają więc pieszczotliwie świętoszkami, on sam i inni zapraszani przez niego reżyserzy dla równowagi – barbarzyńcami. Cenię niektóre przedstawienia Klaty, z uwagą obserwuję jego rozwój; poczynania na stanowisku dyrektora Starego Teatru nie mogą jednak zyskać mojej aprobaty. A jednak programowo nie chcę w tym sporze opowiedzieć się za żadną ze stron.
Pisałem w ubiegłym tygodniu w „Kulturze Liberalnej” o tym, że publiczność ma prawo głosu i wrzucanie jej do jednego prawicowego worka jest w tym przypadku i nadużyciem, i merytorycznym błędem. Podobnie jednak nie ma we mnie zgody na umowną kategorię barbarzyńców. Siła polskiego teatru tkwi w tym, że jest różnorodny i oby takim pozostał. Dlatego nie powinno zabraknąć w nim miejsca i dla owych barbarzyńców. Nawet wtedy, gdy z ich przedstawieniami ideowo i artystycznie dotkliwie się nie zgadzamy albo wtedy, gdy – to jest zazwyczaj mój przypadek – coś, co zostało zaprojektowane na skandal żadnym skandalem nie jest, za to boleśnie nas nudzi.
Sytuacja sprzyja temu, by wszędzie widzieć barbarzyńców. Zamiast jednak piętnować ich z kaznodziejskich pozycji lepiej załatwiać ich kpiną, co udowodnił w ostatnim numerze „W sieci” Robert Mazurek, pisząc o słynnym filmie Jacka Markiewicza „Adoracja Chrystusa”. Widziałem owo dzieło, kiedy jeszcze nie stało się głośne na wystawie „British British Polish Polish”, i wśród innych eksponowanych tam prac zdało mi się jedynie ekscesem. Inna rzecz to swoiste potwierdzenie teorii względności. Kiedy artysta ociera się genitaliami o krzyż, udowadnia swą wolność, niczym nie skrępowaną wyobraźnię, rozszerza granice sztuki. Można powiedzieć nawet, że ocieranie się o krucyfiks jest w całkiem niezłym tonie. Co by się stało, gdyby artysta zabawił się na przykład z gwiazdą Dawida? Albo z religijnymi symbolami muzułmańskimi? Wtedy zapewne ci, co go chwalą, bo taki wolny, sami dostrzegliby skandal i wysuwali żądania. A z krzyżem można, proszę bardzo.
Zatem barbarzyńcy, świętoszki, może to w gruncie rzeczy wszystko jedno. Pora przejść do spraw poważniejszych, od bieżących burz w szklance wody całkowicie niezależnych, bowiem dotykających najprawdziwszej metafizyki.
W sumie to już się staje nudne – pisać z podziwu godną regularnością, że Jerzy Pilch wybitnym, a może już nawet wielkim pisarzem jest. Ostatnimi czasy trzeba to było robić przy „Dzienniku”, podobnie było z powieścią „Wiele demonów”. Teraz dostajemy „Drugi dziennik” i znowu absolutnie nie ma wyjścia. No nie ma, trudno i darmo – jak mawiała moja babcia.
Tym razem Jerzy Pilch jasno określił swój cel – opisać jeden rok ze swego życia. Dlatego zapiski rozpoczynają się 21 czerwca 2012 roku, a kończą 20 czerwca 2013, o czym czytelnik zostaje poinformowany już na okładce. Pilch pisał swój dziennik czasem codziennie, z zadziwiającą intensywnością i systematycznością, czasem też pozwalał sobie na przerwy. Na bieżąco drukował go w „Tygodniku Powszechnym”, ale książkowa edycja wzmacnia wrażenie obecne już przy pierwszym tomie. Szczęśliwcami są ci, co dziennika w odcinkach wtedy w „Przekroju”, a teraz w „Tygodniku Powszechnym” nie czytali. Chociaż autor podkreśla, że zmian dokonał tylko kosmetycznych, oba „Dzienniki” Pilcha wydają się przeznaczone do czytania w większych porcjach. Krótkie fragmenty wzmagają bowiem tylko apetyt. Poza tym pewne rzeczy obecne w poszczególnych odcinkach zestawione razem, dopełniają się i oświetlają nawzajem.
Pisze Pilch, że drugi dziennik miał być w zamyśle bardziej intymny od pierwszego. Był nawet pomysł, by tę intymność dać do tytułu, ale na szczęście został porzucony. Tak czy inaczej, drugi dziennik jest bardziej osobisty od poprzedniego. Nazwałbym go może „dziennikiem wewnętrznym”, bowiem Jerzego Pilcha tym razem znacznie mniej interesuje opisywanie naszej dość spsiałej rzeczywistości, a dużo bardziej rozliczenie z samym sobą. Dlatego mało tu bieżących zdarzeń, polityka pojawia się w jedynie w kilku złośliwościach, niewiele jest nawet o piłce nożnej – za to jak celnie i jak piekielnie gorzko! Tego, przyznaję, żałuję, bo Pilch piszący o piłce to jest przyjemność czytania wyjątkowa. Jak wspaniale by było, gdyby napisał kiedyś „Dziennik futbolowy”. Jedynie rzucam taki pomysł…
Na razie mamy wspaniały „Drugi dziennik”, a w nim smutek samotności i pogodzenie z nią, mieszkanie na Hożej, chorobę, z którą trzeba się zmagać, rzucone papierosy, abstynencję. Małe i duże sprawy, wszystkie nie do usunięcia. No i powroty Pilcha do klasyków. Z ich ponownej lektury wynika dla pisarza najwięcej. Może z czasem na współczesność trochę szkoda czasu.
* Zdjęcie na stronie głównej: Jerzy Pilch, sierpień 2007 r. Fot. Sławek. Źródło: Wikimedia Commons (CC BY-SA 2.0).