Łukasz Pawłowski

Sztuka naginania. O książce „Zmieniając historię. Polityka zagraniczna Baracka Obamy”

Popularne wśród ekonomistów powiedzenie mówi, że „formułowanie przepowiedni jest trudne, szczególnie jeśli dotyczą one przyszłości”. Ale kiedy przewidywanie ma dotyczyć przyszłych wydarzeń w polityce międzynarodowej, okazuje się to jeszcze trudniejsze. Nawet jeśli obiektem analizy jest najpotężniejszy światowy przywódca, którego decyzje – przynajmniej w teorii – powinny być realizowane bez większych przeszkód.

Autorzy książki „Zmieniając historię. Polityka zagraniczna Baracka Obamy” wykonali ogromną pracę. Opisując kolejne obszary aktywności Białego Domu na arenie międzynarodowej w czasie pierwszych trzech lat urzędowania 44. prezydenta, powołują się na dziesiątki książek i artykułów, własną wiedzę oraz informacje zebrane od bliższych i dalszych współpracowników Obamy. Efekt ich pracy to nie tylko dokładny opis oraz ocena relacji z najważniejszymi dla USA partnerami – wśród nich brakuje Europy, co chyba nie budzi już specjalnego zdziwienia – lecz także prognozy działań prezydenckiej administracji w kolejnych latach.

Scenariusze do kosza 

polityka obamy_okladkaCzytelnik, jedynie pobieżnie zainteresowany polityką amerykańską, może czuć się przytłoczony szczegółowością, z jaką przedstawiono relacje z poszczególnymi krajami. Na kartach książki opisane są kolejne oficjalne wizyty, nieformalne spotkania, jawnie ogłaszane deklaracje i obietnice składane za zamkniętymi drzwiami. Mimo to niespełna dwa lata po publikacji (wydanie amerykańskie ukazało się w pierwszej połowie 2012 r.) wiele przewidywań sformułowanych przez autorów okazuje się nietrafnych.

Najlepszym na to przykładem jest opis relacji amerykańsko-rosyjskich. Autorzy „Zmieniając historię” pozytywnie oceniają, ogłoszony już w 2009 r. przez ówczesną sekretarz stanu Hillary Clinton, „reset” stosunków z Rosją. Dalsze działania Obamy zmierzające do normalizacji stosunków z trudnym partnerem również zyskały ich aprobatę: „Polityka «resetu» (…) przyniosła wyraźny pożytek, nawet jeśli z uwagi na nieprzewidywalną naturę Kremla zawsze była narażona na zwroty. Złagodzenie (…) krytyki w kwestii praw człowieka i wolności politycznych, ponowne zaangażowanie się w formalne rozmowy o kontroli broni strategicznych i uwzględnienie obaw Rosji przed planowaną budową systemu obrony przeciwrakietowej w Europie (…) – wszystko to w pewnym stopniu przyniosło korzyści” [1].

Tymczasem ujawnienie przez Edwarda Snowdena szeroko zakrojonej inwigilacji prowadzonej przez amerykańskie służby wywiadowcze i jego ucieczka przez Chiny do Rosji wywróciły relacje między Waszyngtonem a Moskwą do góry nogami. Triumf Władimira Putina w tej rozgrywce został przypieczętowany odmową wydania zbiega i udzieleniem mu w Rosji azylu. Obama dał wyraz swojemu oburzeniu, rezygnując z wizyty w Moskwie i indywidualnych rozmów z rosyjskim prezydentem przed wrześniowym szczytem G20 w Petersburgu. Kilka dni później, w rocznicę ataków z 11 września, Putin odpowiedział na łamach „New York Timesa” krytycznym komentarzem na temat amerykańskiej polityki w Syrii.

Relacje między oboma państwami pozostają chłodne do dziś, o czym świadczy rezygnacja Obamy z udziału w zimowych igrzyskach olimpijskich w Soczi. Do Rosji nie pojedzie także wiceprezydent Joe Biden ani żaden inny wysoki urzędnik Białego Domu. W amerykańskiej delegacji znajdą się za to zadeklarowani homoseksualiści, co jest wyraźnym sygnałem braku aprobaty Waszyngtonu dla wprowadzonych przez Putina przepisów penalizujących „niestandardowe zachowania seksualne”. Jakby tego było mało, kilka tygodni temu Departament Stanu wydał oficjalną notę skierowaną do amerykańskich obywateli wybierających się na igrzyska. Ostrzega w niej przed rosyjskim… systemem podsłuchowym montowanym rzekomo w budowanych na zawody obiektach. Po „resecie” w relacjach między oboma krajami nie pozostał najmniejszy ślad.

Przykładów tego rodzaju chybionych ocen jest więcej. Biorąc pod uwagę obalenie prezydenta Egiptu Mohammeda Morsiego i przejęcie władzy w tym kraju przez wojsko, wymykającą się spod kontroli sytuację w Libii, trudne relacje z Arabią Saudyjską oraz daleką od zakończenia wojnę w Syrii, dziwi pozytywna ocena polityki prezydenta na Bliskim Wschodzie, a zwłaszcza jego reakcji na wydarzenia arabskiej wiosny.

Pragmatyzm czy idealizm? 

Autorzy książki, choć dostrzegają liczne niedociągnięcia (relacje z Chinami) lub porażki Obamy (polityka klimatyczna, impas w relacjach między Izraelem a Palestyną), ostatecznie wystawiają jego działaniom w czasie pierwszych trzech lat urzędowania pozytywne świadectwo. Na szczególną pochwałę zasługuje w ich oczach pragmatyzm prezydenta, który politykę zagraniczną rozumie jako „sztukę osiągania tego, co możliwe”. Takie podejście na dłuższą metę daje zdaniem autorów lepsze rezultaty niż „mierzenie się z niemożliwym” i notowanie kolejnych porażek.

Trudno się z takim twierdzeniem nie zgodzić. Jednocześnie należy jednak pamiętać, że polityka zagraniczna to nie tylko „twarde” i łatwe do zmierzenia rezultaty w postaci podpisanych umów, rozmieszczonych wojsk, zainwestowanych i zarobionych pieniędzy. To także „miękkie” wskaźniki, takie jak wizerunek danego kraju, kontrola języka, jakim rozmawia się o najważniejszych dla świata kwestiach, a także umiejętność ich definiowania i narzucania partnerom warunków debaty. Świadomość własnych ograniczeń i pragmatyzm to cechy ważne u polityka, ale Obama nie został wybrany jako pragmatyk, a właśnie jako wizjoner i potencjalny autor „wielkiej zmiany”.

Nie sądzę, by nawet w okresie największej społecznej fascynacji nowym prezydentem Amerykanie i mieszkańcy innych części globu naprawdę wierzyli, że spełni on wszystkie obietnice składane podczas kampanii: uwolni świat od broni atomowej; doprowadzi do zmniejszenia nierówności ekonomicznych; zlikwiduje rasizm; rozwiąże konflikty na Bliskim Wschodzie itd. Ci sami wyborcy mieli jednak nadzieję – i mieli prawo ją mieć – że Obama wprowadzi do polityki krajowej i zagranicznej nowy język oraz inny sposób definiowania najważniejszych problemów świata.

Zawiedzione nadzieje 

Wydaje się, że w spełnienie tej obietnicy wierzył, i być może nadal wierzy, sam prezydent. Jak mówi cytowany w książce jeden z jego doradców: „Jeśli chcecie wiedzieć, co myśli prezydent Obama, czytajcie jego przemówienia” [2]. Czy zatem waszyngtońska rzeczywistość okazała się dla tego wciąż młodego polityka zbyt brutalna? Nie ulega wątpliwości, że bardzo silna opozycja Partii Republikańskiej, która z torpedowania właściwie wszystkich pomysłów Obamy uczyniła swój raison d’être, utrudniła realizację wielu zamierzeń nowej administracji. Głębokie podziały partyjne, jakie od kilku lat cechują amerykańską politykę, nasiliły się w czasie urzędowania prezydenta. Wprawdzie dotyczy to przede wszystkim polityki wewnętrznej, ale również na arenie międzynarodowej, gdzie prezydent ma większą swobodę samodzielnego działania, brak wsparcia partii opozycyjnej nie ułatwiał realizacji ambitnych planów.

Z drugiej jednak strony, autorzy książki podkreślają, że ów zwrot ku pragmatyzmowi nie był wyłącznie wynikiem zderzenia z waszyngtońskim „betonem”. Obama zdawał sobie sprawę z ograniczonych możliwości osiągnięcia swoich celów na długo przed przekroczeniem progu Białego Domu. „Tak naprawdę – dowiadujemy się z książki – pragmatyzm cechował go dużo wcześniej, zanim zaczął ubiegać się o prezydenturę”. [3]

Dlaczego więc za swoje motto Obama wybrał słynne zdanie Martina Luthera Kinga: „Łuk Historii jest długi, ale zgina się w kierunku sprawiedliwości”? To do tych słów nawiązuje zagubiony gdzieś w tłumaczeniu oryginalny tytuł omawianej książki – „Bending the History”. Jeśli Obama naprawdę wierzy w swoje zdolności „naginania dziejów,” wiarą tą coraz trudniej mu zarazić zwykłych Amerykanów. Jak słusznie podkreślają autorzy, dyplomatyczne osiągnięcia prezydenta „nie tworzą jakiejś szczególnie przekonującej, ogólnej strategii tego, w jaki sposób będzie on dbać o amerykańskie interesy czy zmieniać bieg historii” [4].

I właśnie na tym polega największy chyba paradoks działań obecnego prezydenta. Oto polityk, który został wybrany na urząd, ponieważ potrafił porwać cały świat obietnicą wielkiej zmiany, dziś nie potrafi wyjaśnić, na czym ta zmiana ma polegać. Naginanie historii w kierunku sprawiedliwości to termin zbyt ogólny, by rozpalił wyobraźnię zwykłych Amerykanów tak samo, jak prowadzona niegdyś przez Ronalda Reagana walka z „imperium zła” czy też wypowiedziana przez George’a W. Busha „wojna z terrorem”. W rezultacie obecny prezydent, czyli polityczny wizjoner, kierujący się zapewne jak najlepszymi intencjami, jest powszechnie odbierany jako bezduszny pragmatyk, doraźnie reagujący na bieżące wydarzenia. I nawet jeśli w owych reakcjach bywa często o wiele skuteczniejszy niż jego poprzednik – to w końcu on schwytał Osamę bin Ladena, wyprowadził wojska z Iraku i ma wielką szansę na względną normalizację stosunków z Iranem – osiągnięcia te nie układają się w oczach zwykłych obywateli w spójną narrację, która pozwoliłaby ocenić dokonania 44. lokatora Białego Domu.

Czy ostatnie trzy lata urzędowania przyniosą w tej kwestii jakąś zmianę? Cóż, formułowanie przepowiedni jest trudne, szczególnie jeśli dotyczą one przyszłości.

Przypisy:

[1] „Zmieniając historię. Polityka zagraniczna Baracka Obamy”, s. 235.

[2] Ibid., s. 238.

[3] Ibid., s. 11.

[4] Ibid., s. 231.

Książka:

Martin S. Indyk, Kenneth G. Lieberthal, Michael E. O’Hanlon, „Zmieniając historię. Polityka zagraniczna Baracka Obamy”, Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, Warszawa 2013.

* Łukasz Pawłowski, z wykształcenia psycholog i socjolog, sekretarz redakcji „Kultury Liberalnej”. Pisze o amerykańskim i polskim życiu politycznym.

„Kultura Liberalna” nr 259 (51/2013) z 24 grudnia 2013 r.