Na początek tego rodzaju tekstu – bo będzie to coś w rodzaju podsumowującej multirecenzji – pasowałoby jakieś okrągłe zdanie, w rodzaju „to był komiksowo dobry rok” albo „pod względem publikacji komiksowych rok 2013 wypada tak-albo-siak”, ale tak naprawdę nie wiem, czy było lepiej, czy gorzej, czy tak samo, i niespecjalnie, przyznaję, zaprząta to moją uwagę. Z perspektywy zwykłego czytelnika ważne jest przede wszystkim to, że naprawdę jest co czytać: ostatnie miesiące przyniosły całkiem pokaźną liczbę dobrych i bardzo dobrych komiksów. Oto cztery z nich – w większości dość świeże premiery – których zdecydowanie nie warto przegapić.
Lewis Trondheim „Ralph Azham. 1. Czy oszukuje się tych, których się kocha”, Timof Comics.
Kreska Trondheima rozpoznawalna jest na pierwszy rzut oka: szybka, dość prosta, z niewielką ilością szczegółów i charakterystycznymi postaciami zwierzęcymi, które można by w pierwszym odruchu skojarzyć z rysunkiem disneyowskim, przy czym tak się mają – dajmy na to – kaczki Trondheima do kaczek Disneya jak normalny Michael Jackson do tego z teledysku „Thrillera”.
Rysunek zresztą odpowiada klimatowi fabuły. Historia opowiedziana w pierwszym tomie „Ralpha Azhama” w zarysach nadawałaby się na przygodowy komiks dla dzieci: w oddalonej wiosce, rządzonej przez radę starców, mieszka sobie tytułowy bohater, postrzegany przez wszystkich jako loser i zakała. W dzieciństwie uważano go za wybrańca, ale od kiedy nie przeszedł inicjacyjnej próby i powrócił do wioski, sprawia same problemy. Tymczasem do osady zbliża się wroga armia, która regularnie łupi okolicę. Starszyzna tchórzliwie chce się poddać, próba przygotowania zbrojnego oporu zostaje poddana sabotażowi i dopiero interwencja Ralpha odmieni bieg wydarzeń.
Tyle że u Trondheima drapieżna jest nie tylko kreska, ale i wizja świata: obyczaje panujące w wiosce są głupie i bezduszne, mieszkańcy ze strachu gotowi są do czynów podłych, a przeszłość Ralpha kryje w sobie sekret bardzo trudny do jednoznacznej oceny. Album Trondheima (część druga ponoć w marcu) to, by tak rzec, komiks środka: w odróżnieniu od obowiązującej na rodzimym rynku tendencji do wydawania opasłych i kosztownych albumów ze zbiorczymi edycjami, ukazuje się w normalnej, pojedynczej formie i przystępniejszej cenie.
Jean-Pierre Filiu i David B. „Najlepsi wrogowie. Historia relacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Bliskim Wschodem. Cześć pierwsza 1783-1953”, Kultura Gniewu.
Jeśli chodzi o komiks edukacyjny i historyczny, skojarzenia mamy zazwyczaj jak najgorsze. Tak się jakoś złożyło, że tradycje komiksowej propagandy PRL w latach 90. odżyły i zaowocowały czymś na kształt wysypu nowych albumów poświęconych problematyce z zakresu historii najnowszej. Owe prace, zamawiane często przez wszelkiej maści instytucje, okazywały się zazwyczaj produktami – by sięgnąć do Bułhakowa – drugiej świeżości: drewniane scenariusze, nachalny przekaz przy jednoczesnym zaniedbaniu fabuły i często realistyczne, do bólu stereotypowe rysunki sprawiły, że u większości czytelników na hasło „komiks historyczny” aktywizuje się mechanizm ucieczkowy.
A tymczasem okazuje się, że można inaczej. „Najlepsi wrogowie”, album narysowany przez Davida B. do scenariusza Jeana-Pierre’a Filiu, nosi podtytuł „Historia relacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Bliskim Wschodem. Cześć pierwsza 1783-1953”, co brzmi, przyznać trzeba, jak temat pracy doktorskiej. I jest to faktycznie najzupełniej poważna opowieść o wzajemnych stosunkach między dzisiejszym mocarstwem numer jeden a regionem zapalnym numer jeden, które to stosunki, z oczywistych względów, powinny nas jak najbardziej obchodzić. Wstęp ma wprawdzie charakter mitologiczny, łączy bowiem postać Gilgamesza z wydarzeniami z więzienia Abu Gharib, w którym amerykańscy strażnicy upokarzali islamskich więźniów, ale potem przechodzimy do solidnego i bardzo gęstego wykładu o dziejowych wydarzeniach. To album, który czytać należy w skupieniu, ale też w żadnym momencie nie popada on ani w banał, ani w schematyczność typowe dla naszych krajowych produkcji, pewnie w znacznej mierze za sprawą znakomitych rysunków Davida B. Poznaliśmy go dotąd dzięki genialnemu „Uzbrojonemu ogrodowi” i słynnym „Rycerzom świętego Wita”, a „Najlepsi wrogowie” to kolejny dowód na wielkość tego twórcy. Plastycznie album kojarzyć się może z średniowiecznym malarstwem czy dawnymi rycinami symbolicznymi, gdzie w jednej scenie zapisany zostaje nie jakiś konkretny moment, ale cała synteza opisywanego zjawiska. Rury transportujące ropę jako ramki oddzielające kadry, studolarowe banknoty i rewolwery widoczne w tle to nie czcze zabiegi plastyczne, ale także część merytorycznego przekazu.
Wybitny album, zarówno jako przykład tego, co można zrobić z komiksem, jak i dla czytelników po prostu zainteresowanych tematem.
Luke Pearson „Hilda i troll”, Centrala.
Brak komiksów dla dzieci to chyba największa bolączka naszego rynku wydawniczego. Na palcach pewnie nawet jednej ręki można policzyć tytuły, które nadają się dla małych czytelników i są dostępne w ciągłej sprzedaży (a jeśli jeszcze dziecko jest płci żeńskiej, to już w ogóle dramat). Już choćby dlatego pierwszy tom przygód Hildy uznać można za wydarzenie. A przy tym jest to rzeczywiście komiks znakomity.
Fabuła jest tu tak naprawdę niezmiernie prosta. Hilda jest dziewczynką mieszkającą wraz z mamą w jakiejś bliżej niesprecyzowanej krainie (na oko jakaś baśniowa wersja Skandynawii, ale pewności mieć nie można). Pewnego dnia wybiera się z blokiem rysunkowym i ołówkiem w góry, żeby porysować kamienie i trafia na głaz wyraźnie wyglądający na trolla. Istoty owe, jak wiadomo, ożywają o zmroku i tak też dzieje się tym razem, lecz groźny stwór szczęśliwie nie żywi złych zamiarów.
Ale najwięcej smaczków kryje się chyba po prostu w świecie wykreowanym przez Pearsona: świecie mocno niedopowiedzianym, w którym elementy fantastyczne występują ot tak, po prostu. Mamy tu sporo zagadkowych stworów, jak choćby Drewniaka, wyglądającego jak wystrugana w pniu postać, Rożka, czyli coś między psem, lisem i jelonkiem, rogate olbrzymy, wodnego ducha czy fruwające w powietrzu puchate stworzonka. Wszystko to narysowane jest kreską prostą, przywodzącą na myśl Lucky Luke’a i Miyazakiego, ale jak na moje oko to pierwszym i najmocniejszym skojarzeniem jest tu Tove Jansson. Postać Hildy ma w sobie coś głęboko „mimblowatego”, jej miejsce zamieszkania ogromnie przypomina Dolinę Muminków i w ogóle klimat opowieści, oba światy, są wręcz bliźniacze. Z czego, Buko uchowaj, nie robię żadnego zarzutu, wręcz przeciwnie.
Album ma wspaniałe kolory, jest pięknie wydany, a druga część już jest dostępna: same dobre wiadomości. Testowałem na dzieciach płci obojga (lat 6 i 11), na żonie i na sobie, więc mogę powiedzieć, że satysfakcja gwarantowana ponad podziałami pokoleniowymi.
Joann Sfar „Kot rabina”, Wydawnictwo Komiksowe.
Sfara nie trzeba chyba za bardzo przedstawiać – znamy go już całkiem dobrze i to od dłuższego czasu. O „Kocie rabina” można by w zasadzie powiedzieć to samo, jako że dwa pierwsze tomy serii ukazały się nakładem wydawnictwa Post w 2004 i 2005 r. No właśnie: dwa pierwsze i potem zapadła cisza. I oto tuż przed świętami dostaliśmy piękne wydanie zbiorcze zawierające wszystkie pięć części perypetii kota, jego pana i pani: „Bar Micwa”, „Malka Lwi Król”, „Wygnanie”, „Raj na Ziemi” i „Afrykańska Jerozolima”.
Jest to cykl wyjątkowy, chciałoby się rzec: filozoficzny i kulturoznawczy, choć zabrzmieć to może odstraszająco. Tytułowy kot pożera pewnego dnia papugę i tym sposobem zyskuje dar mowy, angażując się z miejsca w religijne dysputy ze swoim panem, rabinem z Algieru. Błyskotliwa polemika kota wprowadza rabina – a także rabina rabina – w nie lada kłopoty natury teologicznej i staje się okazją do specyficznej prezentacji judaizmu. Nie jest to jednak regularny wykład, nie jestem pewien, ile zupełny laik mógłby się z owych albumów o judaizmie dowiedzieć: chodzi tu raczej o swoistego rodzaju rozumowanie, uprawianie filozofii, stawianie pytań. Świat religijnych Żydów z Algierii stanowi centralny temat cyklu, przy czym pokazany jest on z ciepłem, ale i dystansem, humorem, absolutnie nie na klęczkach. Rabin bywa wzruszający i mądry, ale także śmieszny i odrobinę żałosny. Zaprawiona jest ta opowieść także kroplą utopijności (jak choćby w scenie z drugiego tomu, w której Żyd i Arab spędzają czas w wielkiej komitywie, i tylko ich osioł i kot rozpętują awanturę o to, czy pewien światły mąż był rabinem czy sufim), a także zgrabnie pokazuje różnice między światem północnej Afryki a Europą (w tomie trzecim). Przy tym fabuła nie ma charakteru statycznego, poznajemy losy bohaterów i szeregu dodatkowych postaci – jak choćby wspaniałego kuzyna Malki czy siostrzeńca rabina robiącego karierę w Paryżu – a Sfar wplata w swoją opowieść nawiązania nie tylko religijne i filozoficzne: w ostatnim tomie spotkamy na przykład samego Tintina z psem Milusiem i, hmm, Hergé nie byłby zachwycony.
O albumie tym pasowałoby powiedzieć, że jest mądry, ciepły i głęboki – choć, niestety, przymiotniki te stosowane bywają głównie do płodów takich twórców jak Coelho czy Éric-Emmanuel Schmitt, a przez to wydają się lekko skompromitowane. Ale jeśliby nie były, to tak właśnie opisałbym „Kota rabina”.