Szanowni Państwo,

do tej pory o inteligencji mówiono raczej w odniesieniu do ludzi. Wyróżniano umiejętności logiczno-matematyczne, interpersonalne czy muzyczne. Dziś wystarczy spojrzeć na chodnik przed sobą, aby przekonać się, że dzięki nowoczesnym technologiom iloraz inteligencji możemy policzyć także… miastu. Idea inteligentnego miasta (smart city) zakłada łączenie tradycyjnej infrastruktury miejskiej z innowacjami technologicznymi. Do jej zasadniczych elementów należy włączanie mieszkańców w to, co dzieje się w mieście przez łatwiejszy przepływ informacji oraz możliwość zgłaszania problemów. Niebagatelne znaczenie ma tu dostęp mieszkańców metropolii do internetu i urządzeń mobilnych.

Jakie są przykłady inteligentnych miejskich systemów? Często wymienia się Centrum Operacyjne w Rio de Janeiro, zbudowane przez IBM. Jego pracownicy mogą obserwować całe miasto z lotu ptaka,Int_Miasta_Ilustracja_1 przewidywać zagrożenia związane ze zmianami pogody, efektywnie zarządzać ryzykiem. Coraz większy rozgłos zyskuje system Pavegen, generujący energię dzięki przechodniom naciskającym płyty chodnikowe. Zaś „nowoczesna budka telefoniczna” być może niedługo wzbogaci nowojorską ulicę. Wówczas nie będzie to już tylko zwykłe urządzenie do komunikowania się z innymi, ale źródło informacji m.in. o rozkładach komunikacji miejskiej, pogodzie, ulicznych korkach. O wszystkich tych przykładach opowiada dziś w rozmowie z „Kulturą Liberalną” urbanista i propagator innowacji społecznych Sasha Haselmayer.

Czy polskie miasta mogą być inteligentne? Byłaby to dla nas szansa. Z jednej strony można byłoby sprawniej zarządzać metropoliami nad Wisłą, z drugiej – intensywniej włączyć mieszkańców w dotyczące ich sprawy lokalne. Do tej pory głównie straszono nas wszechobecnym monitoringiem. Teraz, kiedy urządzenia mobilne mogą służyć do kontrolowania miasta, okazuje się, że inteligentna Warszawa, Poznań, czy Łódź to miasto potencjalnie nie tylko bezpieczniejsze, ale i bardziej wygodne. Innowacje te mogą stać się dla nas realne, w szczególności dzięki szansie korzystania w tej sferze z budżetu europejskiego.

A może jeszcze na to za wcześnie? W końcu generalny remont infrastruktury polskich miast rozpoczął się ledwie kilka lat temu. Wybitny znawca tematyki smart cities, Anthony Townsend, uważałby zapewne inaczej. Jego zdaniem, wystarczy sięgnąć do kieszeni, aby przekonać się, że już dziś żyjemy w inteligentnym mieście: „Demokratyzacja komputerowej mocy, która zaczęła się pierwszym komputerem osobistym w latach 70., przeskoczyła do internetu w latach 90., a teraz wylewa się na ulice. (…) Ponad połowa użytkowników telefonów w Ameryce korzysta ze smartfonów. (…) Jesteśmy świadkami narodzin nowego ruchu społecznego. Te urządzenia stają się platformą przebudowy miast od dołu”.

Podobnego zdania jest wiceprezydent Warszawy Michał Olszewski, który w rozmowie z „Kulturą Liberalną” deklaruje wiarę w to, że stolica Polski stanie się w przyszłości jednym ze smart cities. „Warszawa jest postrzegana w charakterze konkurenta nawet przez takie miasta jak Wiedeń. Jeszcze jakiś czas temu uśmiechałem się, słysząc takie stwierdzenia, ale zaczynam teraz zauważać, że rozwój Warszawy coraz bardziej frapuje sąsiednie kraje” – mówi nasz rozmówca. Można się tylko zastanawiać, czy popularność smartfonów i opisywany przez Olszewskiego wzrost infrastruktury społecznej w niektórych dzielnicach stolicy wystarczą, by zreformować to wciąż niewystarczająco sprawnie zarządzane miasto.

W ocenie inteligentnych miast trudno o zgodę ekspertów. Bo czy w monitorowanym, komputerowo zarządzanym „z jednego pokoju” mieście nie jest łatwo o nadużycia kontroli nad obywatelami? Czy mieszczanin w inteligentnej metropolii nie zamieni się, niczym bohater filmu Charliego Chaplina „Modern Times”, w kukiełkę przesuwaną po taśmie produkcyjnej? O ciemnej stronie inteligentnych – a może zwyczajnie sprytnych – metropolii pisze dla nas Katarzyna Szymielewicz, prezeska Fundacji Panoptykon.

W ostatnim tekście Helena Chmielewska-Szlajfer opisuje jak w inteligentne miasto zamieniano Nowy Jork. Jej obserwacje nasuwają wiele skojarzeń z dzisiejszą Warszawą. I pokazują, dlaczego nowoczesne technologie mogą zarówno otwierać przestrzeń miejską na obywateli, jak i wykluczać niektóre grupy społeczne, ze względu na brak niezbędnych kompetencji. Dla zapatrzonej na Zachód Warszawy, przekonuje Autorka, może to być okazja, by przyjrzeć się zarówno sukcesom, jak i porażkom nowego myślenia o mieście.

Zapraszamy do lektury!

Wojciech Kacperski

1. SASCHA HASLEMAYER: Wielki Brat czy Wielkie Społeczeństwo?
2. MICHAŁ OLSZEWSKI: Bez obywateli technologie są bezużyteczne
3. KATARZYNA SZYMIELEWICZ: Ciemna strona twierdzy Warszawa
4. HELENA CHMIELEWSKA-SZLAJFER: Nowy Jork: miasto inteligentne czy po prostu sprytne?


Wielki Brat czy Wielkie Społeczeństwo?

O inteligentnym mieście, nowych mechanizmach kontroli społecznej oraz tym, że technologia nadzoru i podglądania mogą paradoksalnie sprzyjać odbudowie więzi wspólnotowych Sascha Haslemayer opowiada Wojciechowi Kacperskiemu.

Wojciech Kacperski: Ostatnio w Polsce zaczęto coraz więcej mówić na temat idei inteligentnego miasta. Co oznacza ten termin?

Sascha Haslemayer: Inteligentne miasto można rozumieć dwojako. Jedni mówią o całej palecie rozwiązań instytucjonalno-technologocznych. Firmy takie jak IBM czy Siemens uważają, że za terminem tym kryje się wizja miasta jako połączonego wewnętrznie i odgórnie kontrolowanego mechanizmu. Mniej więcej tak model ten funkcjonuje w Rio de Janeiro: wielki pokój kontrolny, a w nim gigantyczne ekrany, na których można zobaczyć, jak wszystko w mieście pracuje. Ten rodzaj myślenia o inteligentnym mieście bierze się z przekonania, że technologia pomoże nam w życiu codziennym, ułatwi proces podejmowania decyzji i usprawni dystrybucję usług.

Druga szkoła myślenia kładzie większy nacisk na oddolną działalność obywatelską. Mam na myśli np. tworzenie lokalnych, darmowych punktów dostępu do internetu oraz umożliwianie łączenia w sieci i komunikowania się za ich pomocą w celu organizacji zbiorowych inicjatyw. Tak zdefiniowane inteligentne miasto leży u podstaw alternatywnego sposobu patrzenia na świat, w którym technika pełni wobec społeczeństwa rolę służebną, a nie dyscyplinującą. Myślenie takie opiera się na dowartościowaniu wolnego wyboru: nie życzymy sobie, by obserwował nas jakiś kontroler, który siedzi w skrytej pakamerce w ratuszu i decyduje o tym, co ma się wydarzyć w naszym mieście. Chcemy sami decydować o naszym miejskim żywocie i tworzyć własną „inteligentną miejską rzeczywistość”.

W jednym i drugim podejściu chodzi więc o ułatwienie życia mieszkańcom, choć kładą nacisk na nieco inny aspekt. Spodziewam się, że główna oś debaty nad wdrożeniem idei inteligentnego miasta musi dotyczyć sfery prywatności obywateli.

Główny punkt zapalny tej debaty dotyczy mechanizmu kontroli danych gromadzonych przez maszyny. Jeśli zainstalujemy w mieście dużą liczbę czujników oraz system kontrolny, to kto będzie widział te dane i do czego je wykorzysta? Czy miasto może przeistoczyć się w maszynę opresji, która decyduje o kierunku interakcji międzyludzkich?

Czy zatem debata o powstawaniu inteligentnych miast musi oznaczać starcie zwolenników tradycji i modernizacji? I czy dostrzega pan triumf określonej wizji inteligentnego miasta?

Wszystko zmierza raczej w stronę systemu otwartego, w którym to ludzie mają kontrolę nad technologią, aniżeli wspomnianych rozwiązań z pokojem koordynacyjnym. Większy nacisk kładzie się dziś na infrastrukturę oraz jej elastyczność niż na rozwijanie potencjału „cyfrowego podglądacza”. Oczywiście, wiele funkcji jest wciąż pełnionych przez zespoły kierownicze odpowiedzialne za poszczególne kwestie – np. wywóz śmieci, przeciwdziałanie wypadkom i katastrofom, a także zarządzanie sieciami elektrycznymi czy też po prostu za proces podejmowania decyzji politycznych. Coraz większe znaczenie w debacie publicznej zaczynają mieć jednak obywatele, którzy mogą oprotestować pewne działania, balansując niekiedy nawet na granicy prawa – choćby tak, jak ruch Occupy. Poddają oni krytyce rząd, zasady społeczne, ale są przy tym świadomi, że władze stanowią naturalny punkt odniesienia dla tożsamości społecznej, w tym miejskiej. To otwiera nas na kolejne pytanie: jakiego rodzaju partycypacji obywatelskiej potrzebujemy w miastach? Czy takiej, która włącza się w działania władz, czy też takiej, która te działania kontestuje?

Czy jednak w inteligentnym mieście władza wciąż sprawuje kontrolę, czy powoli się rozmywa? A może podpisanie przez miasto kontraktu na wprowadzenie nowych, zaawansowanych technologii całkowicie uzależnia je od firm, które te technologie obsługują?

Ryzyko, że duża korporacja, jak IBM, będzie starała się manipulować obywatelami albo ich kontrolować, jest niewielkie. Proceder taki wiązałby się ze zbyt dużymi zagrożeniami. Systemy, które korporacje implementują, są zazwyczaj sprzedawane miastom razem z prawami do danych, więc – przynajmniej oficjalnie – firmy dostawcze tracą kontrolę nad gromadzonymi informacjami. Ponadto istnieją procedury dywersyfikacji ryzyka. Przykładowo, miasta nie podpisują kontraktów tylko z jedną firmą, lecz kupują określone usługi od różnych przedsiębiorstw. Według mojej wiedzy nie ma na świecie metropolii, w której jedna wielka firma posiadałaby monopol na dostarczanie nowoczesnych rozwiązań technologicznych. Siemens może oczywiście stworzyć infrastrukturę, ale jej obsługa zostanie powierzona lokalnym podwykonawcom.

W jakiej mierze nowoczesne technologie są w takim razie przydatne miastom?

Z pewnością są użyteczne, chociaż nie niezbędne. Na przykład, zamieniając tradycyjne oświetlenie ulic na tzw. e-lighting – inteligentny system oświetleniowy tworzony w oparciu o diody elektroluminescencyjne, popularnie zwane LED – możemy zaoszczędzić blisko 75 proc. energii świetlnej. Myślę jednak, że najbardziej interesującym skutkiem rozwoju tego rodzaju technologii jest pewien element otwartości, którego dostarczają one ludziom. W „inteligentnym mieście” możemy łatwiej zamówić taksówkę, wypożyczać jak w Warszawie rowery czy nawet samochody jak w Paryżu. Transport miejski staje się o wiele bardziej efektywny i elastyczny.

Inteligentne miasto to także pewien koncept życia wspólnoty, idea współdzielenia wartości, która wyrasta z szacunku dla rozwiązań nowoczesnej technologii. Proces powstawania „inteligentnych miast” daje niezwykłe możliwości i wierzę, że otwiera zupełnie nowy wymiar myślenia o mieście i jego mieszkańcach. Ludzie wypożyczający turystom swoje mieszkania i rowery zyskują czas, pieniądze, działają ekologicznie i stają się bardziej otwarci na innych. Dzięki temu niegdyś opuszczona przestrzeń miejska znowu się zapełnia – jednocześnie maszynami i ludźmi. Śmierć tradycyjnych ośrodków miejskich i narodziny inteligentnych miast, skłaniających mieszkańców do wchodzenia w interakcje, mogą doprowadzić do zmartwychwstania idei miejskiej wspólnotowości.

* Sascha Haslemayer, architekt, społeczny innowator zajmujący się wprowadzaniem nowoczesnych technologii do miast, członek organizacji „Ashoka”, współtwórca „Citymart.com” oraz „Living Labs Global”. Współautor książek Connected Cities: Your 256 Billion Euro Dividend – How Innovation in Services and Mobility Contributes to the Sustainability of our Cities” (2010) oraz „Navigate Change: How New Approaches to Public Procurement Will Create New Markets” (2011).

** Wojciech Kacperski, socjolog, historyk filozofii, przewodnik po Warszawie, miejski felietonista „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Socjologii UW.

Do góry

***

Bez obywateli technologie są bezużyteczne

O tym, kiedy Warszawa stanie się inteligentnym miastem, jak skłonić obywateli, by uczestniczyli w procesie zmian i co biologia ma wspólnego z urbanistyką z wiceprezydentem Warszawy Michałem Olszewskim rozmawia Wojciech Kacperski.

Wojciech Kacperski: W artykule „Inteligencja miast zależy od ich mieszkańców”, który stał się częścią raportu „Przyszłość miast – miasta przyszłości”, stwierdza pan, że inteligentne miasto nie istnieje bez inteligentnych mieszkańców. Jak należy rozumieć tę tezę w kontekście przemian obserwowalnych dziś w miastach Polski, zwłaszcza w Warszawie?

Michał Olszewski: Sam zwrot „inteligentne miasto” był od początku kontrowersyjny. Drażnił sceptyków, wątpiących w możliwość udanej modernizacji miejskiej. Krytykowała go część środowisk ekologów, upatrujących w smart city kolejne oblicze „przemysłowego miasta molocha”. W jego powodzenie nie wierzy także część polityków i naukowców, niechętnych kopiowaniu rozwiązań amerykańskich w rzeczywistości środkowoeuropejskiej. Niedawno, bo w zeszłym roku, dyskutowałem o tym z Bohdanem Jałowieckim, socjologiem miasta, członkiem Komitetu Przestrzennego Zagospodarowania Kraju PAN. Profesor powiedział wtedy, że inteligentne miasto to zwrot utopijny, próbujący objąć rzeczywistość, której de facto w Polsce nie ma.

Według Jałowieckiego inteligencja jest cechą ludzką i nie może być mechanicznie przypisywana takim tworom jak miasto. Nie zgadzam się z nim. Sądzę, że zakres znaczeniowy słowa „miasto” zwiększa się, tak jak zmieniają się style życia i aktywności zawodowej jego mieszkańców. Aglomeracje nie składają się tylko z infrastruktury, skupisk budynków, torów, urządzeń i kabli. To wspólnoty mieszkańców, grupy społeczne połączone więzią i utożsamiające się ze sobą. Inteligentne miasto nie jest jednak sumą inteligencji jego mieszkańców. Tu nie chodzi o proste agregowanie potencjału intelektualno-kulturowego każdego człowieka. Chodzi raczej o rolę wartości dodanej, generowanej podczas procesu tworzenia tożsamości miast. Rozwój metropolii polskich będzie opierać się na wprowadzaniu technologii – trudno go jednak będzie przeliczyć, zważyć i zmierzyć. Zaś o tempie zmian zdecydują sami mieszkańcy.

AInt_Miasta_Ilustracja_2 ci niechętnie akceptują nowinki technologiczne, za które przychodzi im słono płacić…

Ale gotowi są przystać na nie, jeśli im się opłacają, jeśli postrzegają je jako inwestycję. Zauważmy, że pojęcie smart city wzięło się z bardzo prostego stwierdzenia, iż miasta są w stanie wykorzystywać swoje zasoby w sposób bardziej inteligentny, czyli bardziej efektywny. Żeby lepiej zrozumieć ten proces, proponuję odwołać się do prostych zasad fizyki i biologii teoretycznej. Według brytyjskiego badacza Geoffreyʾa Westa, zapotrzebowanie na energię zależy od masy organizmu. Organizmy większe nie konsumują tak wiele energii na jednostkę masy jak mniejsze. Przenosząc to twierdzenie na obszar tzw. urban studies, stwierdzić można, że inteligentne miasta przy mniejszym zużyciu zasobów generują większą wartość, jeśli chodzi o miejsca pracy, kulturę, sport itd. Wynika to z efektu sieci. Nie mam tutaj na myśli tylko i wyłącznie tej infrastrukturalnej, ale przede wszystkim sieć relacji międzyludzkich. Większa liczba połączeń w mózgu – jak dowodzą neurobiolodzy – przyspiesza wymianę informacji. Tak samo działają sieci ludzkie w metropoliach.

Fizyką i biologią teoretyczną trudno jest jednak wytłumaczyć deficyt owej inteligencji w Warszawie.

Ja nie narzekam. Warszawa staje się smart city. W minionym roku uczestniczyłem w konferencji poświęconej analizie czynników przyciągających inwestorów do Polski. Powiedziałem wtedy, że w porównaniu z innymi miastami nasza stolica ma nieprawdopodobny potencjał ludnościowy, wysoką jakość życia i stabilne warunki gospodarcze i to właśnie decyduje o jej sukcesie. Potwierdził to raport CBRE z wiosny 2012 r.

Inteligentne miasto oznacza jednak symbiozę pomysłów władz z działaniem oddolnym mieszkańców. Jakie dokładnie elementy systemu zarządzania Warszawą są dziś smart?

CZYTAJ DALEJ

* Michał Olszewski, działacz samorządowy, wiceprezydent Miasta Stołecznego Warszawy.

Do góry

***

Katarzyna Szymielewicz

Ciemna strona twierdzy Warszawa

Pierwsza przyszła polityka strachu – zbudowana na lęku przed obcym, obiecująca poczucie bezpieczeństwa w świecie bez ryzyka – a wraz z nią płoty, kamery i prywatni ochroniarze. Strach przemienił polskie miasta w konglomeraty pokracznych twierdz, naruszając ich strukturę i paraliżując funkcje życiowe*.

Ten trend w Polsce okazał się silniejszy i bardziej niszczący niż w wielu miastach Europy Zachodniej, które fascynację paramilitarnymi technologiami przechodziły szybko, jak chorobę wieku dziecięcego. Polskie miasta dopiero dojrzewają do konstatacji, że publiczne pieniądze pompowane w narzędzia kontroli, których rola w zapewnianiu bezpieczeństwa jest co najmniej dyskusyjna, można by wydać o wiele sensowniej.

Nie bez powodu zatem właśnie w tym momencie na horyzoncie pojawia się druga fala technologicznego optymizmu: wiara w systemy, które wyposażą miasta w rodzaj kolektywnej inteligencji; obietnica wygodnego, szybkiego i bezpiecznego życia, którym nowoczesna wspólnota mieszkańców będzie w stanie zarządzać dzięki czujnikom, sieciom społecznościowym i łączącym je aplikacjom.

Wizja inteligentnego miasta jest dość pojemna, by pogodzić różne koncepcje zarządzania miastem. Od planistycznej, centralnej, opartej na przeświadczeniu, że wyposażona w nowe technologie władza jest w stanie dostarczyć pełen wachlarz usług publicznych, po niemal anarchistyczną, zbudowaną na oddolnej i sieciowej inteligencji mieszkańców, którzy sami kreują potrzebne im dobra i usługi. Dzięki tej pojemności i elastyczności ma duży potencjał uwodzenia wyobraźni: kto nie chciałby żyć w mieście bez korków, przepełnionych i spóźniających się autobusów, popsutych schodów ruchomych, brakujących ławek, źle zaprojektowanej przestrzeni publicznej? W mieście, które racjonalnie zarządza swoimi zasobami, uczy się na doświadczeniach mieszkańców, nie wyrzuca ich podatków w błoto bezsensowych inwestycji i niedokończonych remontów?

Odkładając na bok spory słownikowe (na ile polskie słowo „inteligentny” oddaje angielskie smart) i szerszą dyskusję o roli miasta w systemie społecznym i politycznym, proponuję zatrzymać się na chwilę przy ciemnej stronie miasta, które myśli za nas i dla nas.

Koszty miejskiej inteligencji

Żadna technologia – nawet wyposażona w sztuczną inteligencję – nie określa sama celów, jakim służy; nie jest też z definicji dobra ani zła. Pozostaje narzędziem, które będzie realizowało takie cele, jakie wyznaczy mu projektant, administrator lub sami użytkownicy. Przy czym każda technologia, która umożliwia przetwarzanie informacji o działaniach, jakie podejmujemy, może być wykorzystana do zarządzania tymi działaniami. To truizm, o którym warto pamiętać, kiedy wyobrażamy sobie miejską sieć czujników i aplikacji, zarządzaną w optymalny sposób przez zaangażowanych mieszkańców lub wsłuchane w ich potrzeby władze. Im potężniejsze i lepsze narzędzie do zarządzania procesami, które zachodzą w mieście, tym większa pokusa wykorzystania go do kontroli tych, którzy z miasta korzystają.

Moment, w którym demokratyczna większość lub wsłuchana w jej potrzeby władza zdecyduje się wdrożyć śledzący każdego użytkownika system transportu, inteligentną sieć energetyczną analizującą potrzeby gospodarstw domowych czy monitoring interpretujący to, co dzieje się na ulicy, może być początkiem końca naszych praw: swobody poruszania się i zgromadzeń, prywatności, anonimowości, domniemania niewinności. Oczywiście może, ale nie musi – bo ostatecznie cele tych systemów określą ich kontrolerzy. Nieuchronne jest jednak to, że każdy system zarządzania miastem dokłada kolejną warstwę kontroli nad naszym życiem. To realna strata, którą w wizji miasta myślącego dla nas i za nas trzeba dopisać po stronie kosztów.

Fundamentalny problem odpowiedzialności za nowe narzędzia kontroli i wpisane w nie ryzyko nadużyć to najpoważniejszy koszt „miejskiej inteligencji”, ale z pewnością nie jedyny. Żadna technologia nie jest dana raz na zawsze – to dynamiczny projekt wymagający dostosowań, poprawek i inwestycji. Miasto, którego działanie opiera się na sensorach i aplikacjach, musi się przygotować na długofalowy i prawdopodobnie rosnący koszt ich utrzymania w dobrej formie. Musi się też zmierzyć z niebanalnym problemem zależności od swoich dostawców i takiego zaprojektowania systemów informatycznych, by wartość dodana wynikająca z zebranych danych nie służyła prywatnym interesom. Nawet to nie gwarantuje jednak bezpieczeństwa danych, którymi karmi się inteligentne miasto. Doświadczenie rządów i najpotężniejszych korporacji pokazuje, że bez względu na poziom zabezpieczeń, dane lubią wyciekać. Im cenniejsze i bardziej newralgiczne – tym chętniej.

Nie po raz pierwszy nasza wyobraźnia mierzy się z niewątpliwie atrakcyjną wizją, obarczoną trudnymi do oszacowania i zarządzenia kosztami. Analogiczny proces rozbudzania i studzenia oczekiwań znamy z krótkiej historii internetu. W globalnej sieci powstały tysiące aplikacji, których jedynym (oficjalnym) celem było przekształcenie naszego cyfrowego życia w wygodniejsze, szybsze, wydajniejsze, bezpieczniejsze. Czy to się udało? Z perspektywy korporacji i rządów, które dzięki nim zyskały bezprecedensową kontrolę nad użytkownikami, z pewnością. Z perspektywy samych kontrolowanych bilans korzyści i strat wydaje się bardziej skomplikowany. Wśród nich pojawili się nawet dyżurni sceptycy tacy jak Evgeny Morozow czy – w polskiej debacie – Wojciech Orliński, brutalnie studzący wszelkie nadzieje, że to technologia nas wyzwoli. Awangardowej wizji inteligentnych miast bardzo by się przydała zdrowa dawka technosceptycyzmu, zanim na jej podatnym gruncie wyrosną kolejne informacyjne imperia – tym razem zarządzające nie tylko naszą cyfrową tożsamością, lecz także pulsem światowych metropolii.

* Ten proces opisuje Filip Springer w doskonałej książce „Wanna z kolumnadą” (2013).

** Katarzyna Szymielewicz, prezeska Fundacji Panoptykon.

Do góry

***

Helena Chmielewska-Szlajfer

Nowy Jork: miasto inteligentne czy po prostu sprytne?

Ostatnie lata rządów byłego już burmistrza Nowego Jorku Michaela Bloomberga to widoczne inwestycje w smart city. Podobne zresztą do tych, które można zobaczyć również w Warszawie: odInt_Miasta_Ilustracja_3 rozbudowy ścieżek rowerowych i uruchomienia miejskiego systemu wypożyczania rowerów CitiBike (wzorowanego na europejskich rozwiązaniach, w tym Veturilo), przez rozbudowę bezpłatnego numeru 311 do zgłaszania wszelkiej maści problemów (np. że robotnicy prują asfalt o trzeciej nad ranem lub że właściciel kamienicy nie włączył ogrzewania, chociaż na zewnątrz jest mróz – projekt, do którego zbliżony jest warszawski numer 19115), po wspieranie twórców aplikacji miejskich na smartfony.

Jednak za czasów rządów burmistrza znanego z przychylnego stosunku do biznesu, również gentryfikacja nabrała w mieście niespotykanego wcześniej tempa. Superzamożni inwestują w nieruchomości, zwiększając popyt na mieszkania. Nowe budynki mieszkalne w Nowym Jorku to wieżowce dla bogaczy, często jeszcze wyższe niż zbudowane wcześniej – przykładem choćby te budowane na obrzeżach Central Parku. Jak na ironię, cień, który budynki będą rzucać, częściowo zaciemni sam park, główną atrakcję okolicy.

Inny przykład gentryfikacji na Manhattanie można było zobaczyć po huraganie Sandy, który uderzył w Nowy Jork w październiku 2012 r. O ile zamożne Upper East Side i Upper West Side odzyskały prąd w ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin, mieszkańcy Lower East Side w południowej części wyspy musieli czekać parę dni – nie mówiąc o pozostałych częściach miasta poza Manhattanem.

Coraz bielsze, coraz podobniejsze do siebie dzielnice

Ale nie tylko mieszkańcy Manhattanu narzekają na rosnące czynsze. Podobne głosy słychać w co atrakcyjniejszych dzielnicach Brooklynu – w Forcie Greene czy w Long Island City w Queens, gdzie od paru lat działa PS1, nowa przestrzeń galeryjna MoMA. Wcześniej te rejony były oazami nowojorskiej wieloetnicznej „normalności”. Ludzie z rozmaitych szczebli klasy średniej mieszali się z okolicznymi mieszkańcami tzw. projects, osiedli wieżowców subsydiowanych przez miasto. Obecnie dzielnice te są coraz bardziej białe i podobne do siebie: nierzadko można usłyszeć, że oznaką upadku okolicy jest moment, w którym lokalne sklepy i bary przejmowane są przez sieć odzieżową American Apparel. I chociaż od czasów sławnej urbanistki Jane Jacobs wiadomo, że brak zróżnicowania nie jest smart i w konsekwencji sprzyja przestępczości, tak naprawdę właściciele kamienic nie narzekają, kiedy nagle rosną ich dochody, bo dzielnica stała się atrakcyjna dla zamożnych.

Niedawno opublikowany poruszający artykuł w New York Times  zwraca uwagę, że smart city może być w istocie nie tyle inteligentne, ale zwyczajnie za sprytne dla współczesnych miejskich wykluczonych. Nie skorzystają oni np. z CitiBike, ponieważ nie mają konta w banku, a więc i karty potrzebnej do wykupienia abonamentu. Poza tym, pragnienie posiadania telefonu z dostępem do „smart aplikacji”, zwłaszcza jeżeli jest to iPhone, wpływa na wzrost kradzieży. Nowojorska policja ma na to nawet własną nazwę: Apple picking (zbieranie jabłek / produktów firmy Apple – przyp. aut.).

Dlatego też tak wiele nadziei nowojorczycy wiążą z Billem de Blasio. Nowy burmistrz miasta wygrał wybory głosząc hasło „Opowieść o dwóch miastach”. To aluzja nie tyle do powieści Karola Dickensa, co do coraz bardziej palącego podziału między bogatymi mieszkańcami Nowego Jorku i całą resztą. Pomysł de Blasio na społeczne smart city to m.in. inwestycje w szkoły publiczne, transport miejski, zieloną energię i budownictwo dla średnio-zamożnych. Projekty mają być finansowane z nowych podatków dla najbogatszych, które będą wynosiły tyle, co – jak określił to w swoim inauguracyjnym przemówieniu – cena jednej sojowej latte dziennie. Brzmi to rzeczywiście jak inteligentna inwestycja w miasto. A dla zapatrzonej na Zachód Warszawy może to być okazja, by przyjrzeć się zarówno sukcesom, jak i porażkom nowego myślenia o mieście. Tak, aby skuteczniej wdrażać zmiany u siebie.

* Dr Helena Chmielewska-Szlajfer, socjolożka. Studiowała na New School for Social Research i Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała w Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji. Publikuje w „Public Seminar”, w Medium” i na Twitterze.

Do góry

***

* Autor koncepcji numeru: Wojciech Kacperski

** Współpraca: Błażej Popławski, Łukasz Pawłowski, Kacper Szulecki

*** Ilustracje: Krzysztof Niemyski [www.facebook.com/chrisniemyski]

„Kultura Liberalna” nr 261 (1/2014) z 7 stycznia 2014 r.