Zaryzykować można stwierdzenie, iż trend ów stanowi objaw nie tyle sporego nieporozumienia, ile wyraźnego uprzedzenia, nie mówiąc już o złotej formule rządzącej internetem (czy tylko?), czyli „nie znam się, to się wypowiem”. Obrazy Gary’ego Rossa i Francisa Lawrence’a – nie czytałem powieści, będę więc o niej milczeć, skandalicznie łamiąc wyżej przytoczoną regułę – są bowiem naprawdę intrygującymi i wielowątkowymi antyutopiami, dodatkowo zaserwowanymi w popkulturowo atrakcyjnym opakowaniu. Jest zatem czego bronić – i nie ukrywam, że jest to przyczyna powstania tego tekstu, pisanego co prawda dość długo po polskiej premierze drugiej części „Igrzysk”, ale w stanie utrzymującego się pozytywnego zaskoczenia.
Torn in the USA
Katniss Everdeen nie ma w życiu lekko. Jak niemal każdy mieszkaniec górniczego Dystryktu 12 państwa Panem (łacina i dziedzictwo Rzymu są zresztą w tym świecie wszechobecne), na co dzień zajmuje się głównie doznawaniem biedy, niedożywienia i innych deprywacji. Choć rzecz dzieje się w dość odległej przyszłości, warunki społeczno-ekonomiczne przypominają raczej koniec XIX w. Panem to przy tym imperium rozbite i krwawiące z ran, które nieustannie opatrywać i znieczulać musi potężny aparat propagandy i przemocy. Kilkadziesiąt lat wcześniej przez krainę przetoczyła się brutalna wojna domowa, a po jej zakończeniu strona zwycięska przyjęła specyficzną interpretację maksymy „Nigdy więcej!” – oto pokonane dystrykty co roku oddawać muszą dwoje wyłonionych w losowaniu nastolatków do udziału w bijącym rekordy popularności medialnym show. Niestety, jego zasady nie polegają na wybieraniu bramek z właściwymi odpowiedziami albo na spożywaniu dużych ilości alkoholu i zdzieraniu garderoby ze współuczestników. Zasada owych Głodowych Igrzysk / Igrzysk Śmierci (dyskusję o tłumaczeniu tytułów ogłaszam za otwartą) jest prosta: startuje dwadzieścioro czworo, przeżywa jedno, a pomocą służą noże, pałki, łuki i skwapliwie serwowane przez wszechwładnych producentów atrakcje w postaci ognia czy trucizn. Taka perspektywa czeka Katniss, która zgłosiła się jako ochotniczka, by ratować wylosowaną siostrę. Wiem, właśnie tak mógłby brzmieć opis każdej kosmicznej bzdury. I takie zestawienie zdaje się wystarczać dużej części internetowych komentatorów. Toteż – plwajmy na hejterów i zstąpmy do głębi.
W filmach ani razu nie pada nazwa „USA”, ale wszyscy widzimy przecież ten kamuflaż – i nie tylko dlatego, że Hollywood w takich wizjach rzadko kiedy dostrzega istnienie reszty świata. To Stany Zdezintegrowane Ameryki – jednocześnie z przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Panorama w oczywisty sposób przywodzi na myśl wojnę secesyjną, ale w tle pojawia się pytanie: czy i dzisiaj jesteśmy jednym państwem, jednym narodem? Nie mówimy tu tylko o dystynkcjach terytorialnych czy politycznych. Gdy Katniss i Peeta, jej towarzysz w niedoli, przybywają do stolicy, jawi się ona zgoła niczym obca planeta. To feeria krzykliwej dekadencji, w każdym szczególe przerysowanej i przesadzonej – w wymyślności strojów i fryzur, kiczu architektury, pretensji gestów i praktyk, zlewających się w konglomerat rzymskich orgii, nowobogackiego sznytu i karnawału w Queerlandii. Nie chodzi tu tylko o wizję przyszłości, wobec której odczuwamy „naturalną” obcość. Ten podział jest tu i teraz, wydaje się bowiem, że w bardzo podobny sposób może na przykład postrzegać nowojorczyków ktoś, kto całe życie spędził głęboko w Pasie Biblijnym. Relacja ta jest zresztą dwustronna – gdy wysłannicy telewizji przybywają na prowincję, by przeprowadzić losowanie trybutów, nawet najgrubszy makijaż nie jest w stanie przykryć malującego się pod nim zniesmaczenia. A widz może zapytać: czy wokół nas różnice nie powiększają się coraz bardziej? Jaka strategia przepracowania traumy masowej przemocy jest właściwa? Czy nie siedzą w nas i pomiędzy nami – głębiej lub płycej – podziały i konflikty, które kiedyś dadzą o sobie znać w dramatycznej skali? Wszystkie te klasowe rozziewy i historyczne resentymenty brzmią nieco ciężej niż dylematy amebowatej licealistki zadurzonej w księciu plastykowego mroku, nieprawdaż?
Bourdieu killed the video star
Ta wzajemna (społeczeństwo „Igrzysk” jest w dość uproszczony sposób dychotomiczne, co jednak można wybaczyć) alienacja, choć wyraźna, nie wydaje się jednak główną dyscypliną, w której rywalizują twórcy obu filmów. W kolejnym planie idzie bowiem o sprawy znacznie bardziej uniwersalne niż tylko alegoria dzisiejszej Ameryki. Nieważne, czy rzecz dziać się będzie w USA współczesnym, czy za sto lat, czy w zupełnie innym miejscu. Istotny jest mechanizm, w którym jedna grupa jest w stanie zbudować i utrzymać hegemonię nad innymi. Przy czym dominacja oparta na monopolu środków przemocy czy bezpośrednim wyzysku ekonomicznym nie wyczerpuje jej narzędzi. „Igrzyska śmierci” najprzyjemniej odczytuje się przez pryzmat opowieści o przemocy symbolicznej, o tym, jak klasy wyższe sprzedają niższym pewną wizję, styl życia, katalog wartości i wzruszeń, które odbiorcy mają przyjąć jako swoje. Mieszkańcy zniewolonych dystryktów zmuszeni są do nieustannego odgrywania swoich ról w spektaklu reżyserowanym wysoko ponad ich głowami. Choć Igrzyska stanowią nieustanne przypomnienie o ich hańbie i poniżeniu, środek zastraszenia, dominujący przekaz to: cieszcie się! Dopingujcie swoich, przeżywajcie ich klęski i zwycięstwa! Trwajcie w zbiorowej schizofrenii – wszak sama zasada widowiska jest wieczną karą, ale już budzone przez nie namiętności kibicowskie jako nagroda stanowią modelowy wręcz przykład konstruowania fałszywej świadomości.
Niezwykle interesujące rzeczy ukazują się też, gdy sami bohaterowie wessani zostają w wir przedstawienia. W swoje ręce biorą ich styliści, autorzy wystąpień publicznych, reżyserzy i inni specjaliści od wizerunku. Przeogromna maszyneria rozkręca się na pełne obroty, by przemienić zastraszonych prowincjuszy w gwiazdy ekranu, których każdy gest i uśmiech śledzić – i za który płacić – będą miliony. Można zmienić wygląd, wykreować tożsamość i biografię, sfabrykować miłość, właściwie wszystko można. Jedyna różnica polega właściwie na tym, że prawie wszyscy pupilkowie widowni i producentów za kilka dni będą martwi – nie jako gwiazdy zeszłego sezonu, dziś warte może jedynie ósmej strony tabloidu, lecz jako rozszarpane bądź zdekapitowane zwłoki. Obok specjalistów od mody zjawiają się więc eksperci od mordu – w tej roli zwycięzcy poprzednich rozgrywek. Cała perwersja „Igrzysk” opiera się na tym, że choć śmierć organizuje cały porządek przedstawienia, nie mówi się o niej otwarcie. Nie wiadomo tylko, czy dlatego, iż wszyscy tkwią w „rzeczywistym” samooszukiwaniu, czy dlatego, że w pełni zdają sobie sprawę z natury gry i tylko reguły patologicznie dobrego smaku zakazują im ślinić się na nadchodzącą rzeźnię.
Twórcy filmów (i – jak zgaduję – autorka książek) obficie czerpią ze skarbnicy pytań trapiących badaczy kultury i społeczeństwa. Do jakiego momentu opłaca się sprzedawać bunt, na ile możemy ufać popkulturze kontestującej popkulturę, ich bohaterów występujących przeciw systemowi, których ich stworzył i karmi? Jak wygląda gra interesów politycznych i ekonomicznych kształtujących finalny produkt – kiedy bardziej korzystne będzie zniszczenie bohatera, kiedy zaś jego kupienie i obwożenie po kolejnych tournées, podłączonego do ideologicznego playbacku? Jeszcze inne wątki pojawiają się w drugiej części, kiedy na arenie stanąć muszą – dotychczasowa narracja zaczyna się walić, a popularność Katniss przekracza dopuszczalne scenariuszem granice – pozostali przy życiu zwycięzcy poprzednich edycji. W pogoni za tematem, sterowanej lub samonapędzającej się, media gotowe są więc nie tylko przeżuć każdego, ale i przeżuć, wypluć i przeżuć raz jeszcze. Dawni trybuci okazują się w większości osobnikami straumatyzowanymi, zgorzkniałymi, topiącymi demony w nałogach. Przypominają celebrytów, których sława minęła, a których od czasu do czasu wyciąga się przed kamery, by pożywić się ich upadkiem. W tym zjadaniu własnego ogona show nie potrzebuje już nawet bohaterów, wystarczy im ktoś, kto zostanie zdeptany. Oczywiście, uczestnicy Igrzysk nie weszli do gry dobrowolnie – w przeciwieństwie (tak, tak, wiadomo, za wszystkim stoją społeczne uwarunkowania, weźmy je jednak w nawias) do bohaterów Warsaw Shore czy każdego innego z tego typu programów, gotowych (mniejsza z tym, czy świadomie – państwo wybaczą tę elitarystyczną niewiarę w samowiedzę Trybsona) do przeczołgania się przez upokorzenie. Istotny jest sprzedany przekaz, w którym znękani, zmęczeni ludzie zmuszeni są, jak na urągowisko, do walki już nie ze zmutowanymi dobermanami, ale z małpami.
Martwa pani w telewizji
Co jednak znaczące – i z fabularnych względów chyba niezbędne – wszystkie zabiegi związane z medialną soft-power, wszędobylskimi ekranami i reżyserią wyznaczającą każdy krok bohaterów ostatecznie okazują się nieskuteczne w odniesieniu do bardzo ważnej grupy odbiorców. Twórcy ukazują mieszkańców poniżonych dystryktów jako gremialnie otępiałych bądź wrogich wobec przekazu, czego można nieco żałować – wszak zaprezentowanie frakcji klasy niższej, która w pełni zinternalizowała symboliczną przemoc i próbuje snobować się na naśladowanie hegemonów, byłoby kolejnym smakowitym tropem. Dzielnica herosów w Dystrykcie 12 to osiedle popadających w ruinę pustych i przeraźliwie smutnych willi – żeby dobrze wypadły podczas reportażu o Katniss, trzeba się nieźle nagimnastykować montażem i pracą kamery. Prawdziwie szaleńcze uwielbienie, frenetyczne reakcje publiczności, kult bohaterów – to wszystko rozgrywa się w błyszczących zamkach stolicy. Może zresztą tak miało być z założenia, może prawdziwi kreatorzy – na czele z demonicznym prezydentem Snowem – dawno pogodzili się z porażką na tym polu, może wystarcza im tylko reprodukcja autolegitymizacyjnego rytuału?
Choć więc media z ich powabem próbują być wszechogarniające i kochają upajać się swymi zdolnościami budowania iluzji (wszak na arenie, na której walczą trybuci, wszystko jest doskonale plastyczne i poddane woli twórców), zawsze istnieje ryzyko, że to splatająca się z nimi naga przemoc upomni się o swoje, gdy wyczerpie się cierpliwość jej dysponentów. Końcówka drugiej części „Igrzysk” zapowiada, że w następnej (zgodnie z dzisiejszymi trendami podzielonej dodatkowo na dwa odcinki) gra będzie toczyć się raczej z użyciem ciężkiej artylerii niż ciętych ripost i olśniewających kreacji w talk-show. Chociaż… każda rewolucja i kontrrewolucja potrzebują swoich propagandystów, swoich wizji i ułud. Co to za wojna, której skrawków nie można wrzucić na jutuba, co to za bohater, który nie ma swojego bloga?
Haters, leave the kids alone
„Igrzyskom śmierci” udała się dodatkowo jeszcze jedna sztuka. Zbierając wszystkie wyżej wymienione wątki – wygrywają również jako film akcji. Dynamicznej, wyrazistej i całkiem pomysłowej. Co więcej, docenić należy, iż w przeciwieństwie do wielu opartych na całkiem przyzwoitym pomyśle dystopii czy postapokalips, nie głupieją nagle w połowie i nie zamieniają się w rozszalałe łubudu, gdzie absurd goni absurd, skróty fabularne przeskakują się w niedorzeczności, a dialogi redukują się do „I love you” wykrzyczanego ze spadającego w płomieniach helikoptera czy statku kosmicznego. Opowieść właściwie cały czas, z nielicznymi może wyjątkami w drugiej części, zachowuje spójność, oszczędza widzowi gwałtów na jego inteligencji, a działaniom bohaterów pozwala przyporządkować wiarygodne uzasadnienia.
Czyli – nie dość, że jest niegłupio, ba, wręcz całkiem mądrze, to jeszcze zgrabnie. Jeśli takie mają być sagi dla nastolatków, jak pogardliwie prycha internet, należy tylko przyklasnąć. Oczywiście, istnieje ryzyko, że spora część targetu, na który profilowana jest promocja „Igrzysk” (ponownie – popkultura kontestująca popkulturę!), nie uchwyci zarysowanych powyżej tropów. Nawet jeśli uwiedzie ich warstwa rozrywkowa, to jest to powód do radości. A jeśli jednak dostrzegą jedno, drugie, trzecie dno, od razu lub po pewnym czasie (wszak, per analogiam, nie w liceum „Diunę” zrozumiano [2]) – jeszcze lepiej. A zatem, odnaleźć można tu wiele, w zależności od wieku, doświadczeń, erudycji. Ryzykując ewentualne uśmieszki tych, który czytali powieść, można powiedzieć – chyba są powody, by wyczekiwać trzeciej części, stay tuned, nie odchodźcie od odbiorników.
Przypisy:
[1] Szkody, jakie „Zmierzch” uczynił tej tematyce, są zresztą tematem na osobny sążnisty esej – o ile nie akt oskarżenia. Staje się to wyraźne, gdy chce się komuś polecić choćby „Pozwól mi wejść” Tomasa Alfredsona i wywód sam układa się w postać: „To o wampirach, ale…”.
[2] Nie, nie jest to zrównanie poziomu złożoności i głębi dzieła Franka Herberta z „Igrzyskami”.
Filmy:
„Igrzyska śmierci”, reż. Gary Ross, prod. USA 2012.
„Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia”, reż. Francis Lawrence, prod. USA 2013.